AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/316: Przyszłość, która już jest

NIECH PRAWO BĘDZIE Z WAMI, reż. Aneta Groszyńska
fot. Tobiasz Papuczys  

1.
Kupiłem „Wyborczą” w Wigilię. Zamiast karpia.

Na stronie 17 świątecznego wydania datowanego na 24 grudnia 2021 roku znalazłem wielką na całą kolumnę reklamę. Musiała kosztować krocie. Ale kto bogatemu zabroni? Bystre oko od razu podpowiedziało mi jej kontekst teatralny. Przecież w grudniu, po Boskiej i po Dziadach, w takiej, a nie innej Polsce, wszystko jest teatrem. A w tej reklamie jest nawet teatralna wróżba.

Po prawej logo Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, po lewej znaczek Iceland Liechtenstein Norway Grants. Nieco z boku, ale od razu u samej góry spore kolorowe zdjęcie przedstawiające dwóch przystojnych mężczyzn podpisujących dokumenty. Z piórami w dłoniach, wpatrzeni w biel kartek skupiają się na rubryczce, w której mają złożyć podpis. Ten z pięknie ogoloną głową, z czarną brodą i z eleganckimi okularami na nosie pochylił się nieco w bok, jakby zaglądał przez ramię temu drugiemu, szpakowatemu i bez brody. Ręka jednego dostojnika wisi w powietrzu, drugi właśnie dotknął piórem papieru. Chwila jest epokowa i fotograf potrafił oddać jej piękno i wzniosłość. Tak portretuje się tylko najbardziej doniosłe chwile w dziejach. Mimowolnie patrzę na dwa niebieskie pasy na białym obrusie, którym nakryto prezydialny stół, gdzie podpisywany jest dokument zapewne w dwóch identycznych egzemplarzach. Czyżby pod dokumenty podłożono flagę jakiegoś skandynawskiego państwa, a może wikiński żagiel?

Obok zdjęcia nagłówek na szarym tle, wyjaśniający jego kontekst: „Teatr im. Żeromskiego w Kielcach łączy siły z Teatrem Narodowym w Islandii”. I już wszystko jasne. Choć reklama milczy o personaliach, wiadomo, że na zdjęciu jest dyrektor kieleckiej sceny, współprowadzonej przez ministerstwo, Michał Kotański (to ten pan pięknie ogolony na głowie). Obok niego musi siedzieć zatem islandzki partner, dyrektor ichniego Narodowego, nazwiska nie pomnę i nie chce mi się go teraz sprawdzać, tylko przypuszczam, że dumnie kończy się na -son. Dyrektor Kotański ma pod czarną lub granatową marynarką biały T-shirt z ciemną obwódką pod szyją, islandzki dyrektor szarą marynarkę narzucił na czarną koszulę. Obaj są bez krawatów. Możemy być pewni, że podpisanie odbyło się w przyjaznej atmosferze. Duch casual Friday zwyciężył, krawaty zostawiono przed salą albo obdarowano nimi fotografa chwilę przed naciśnięciem migawki. Z samego ujęcia trudno wyrokować o tym, gdzie odbyła się uroczystość – w Rejkiawiku, w Kielcach czy w Warszawie. I kto oprócz obu dyrektorów i fotografa był jeszcze obecny w pomieszczeniu, gdzie podpisywano dokumenty, kto oklaskiwał, kto gratulował.

Teatry z Kielc i Rejkiawiku „łączą siły”... Czyli co – Żeromski wchłania islandzkiego molocha, czy Islandia będzie miała teraz kawałek swojej ziemi i instytucji na ulicy Sienkiewicza? Czy obaj urzędnicy podpisują unię o charakterze personalnym, czy wchodzą w federację? Czy akt dotyczy praw mniejszości islandzkiej w Polsce czy daje polskim aktorom prawo do występów na narodowej scenie z wyspy gejzerów? Skończmy gdybanie… Pod zdjęciem i obwieszczeniem znajduję stosowne wyjaśnienie. Autorka lub autor noty (tekst jest po polsku, a nie islandzku, więc chyba odpowiadają za niego służby prasowe teatru Żeromskiego) „z dumą” informuje, że nawiązano oto zaplanowaną na okres kilkuletni kooperację z największą i najważniejszą sceną islandzką. Celem jest – uwaga! – aktywizacja polskiej diaspory. Czyli dyrektor islandzki szuka nowej publiczności, a polski, jak zapisano, otwiera się „na różnorodność artystyczną i kulturową”. To co – nie było jej dotąd w Kielcach? Brzyk, Rubin, Strzępka reżyserujący tu w ostatnich sezonach nie zapewniali płodozmianu diagnoz i konwencji, nie prezentowali innych spojrzeń na rzeczywistość? Przecież sam Rubin z Janiczak zabierali zespół kielecki w podróż do Ameryki Kennedych albo Rosji Rasputina. Widocznie było tego za mało. Podpisanie umowy z Islandczykami odemknie drzwi naszej percepcji wprost na lód i wiatr ze Skandynawii. Tylko o wizytach widzów z Islandii w Kielcach jakoś w tej zapowiedzi cicho…

Kielecki zespół odwiedzi za to Rejkiawik, zaprezentuje spektakl ze swego repertuaru na deskach islandzkiego Narodowego i weźmie udział w warsztatach z miejscowymi artystami (jeśli aktorzy z Żeromskiego będą mogli sobie wybrać artystę-mentora, sugeruję Björk i muzyków z GusGus!). Efektem współpracy ma być też sztuka o migrantach na wyspie i mozole ich wpisywania się w islandzką wspólnotę. Jej prapremiera planowana jest na 145-lecie powstania teatru Żeromskiego, czyli już w lutym 2024 roku na dopiero budowanej scenie Kameralnej przy ulicy Sienkiewicza. Ze swojej strony dyrektor Kotański zobowiązał się wystawić w Kielcach, niesprecyzowany bliżej tekst dramatyczny z Islandii oraz ugościć zespół Teatru Narodowego z Rejkiawiku w swojej siedzibie. Islandczycy pokażą w kieleckim teatrze jeden spektakl, o warsztatach z polskimi artystami nie ma ani słowa, chyba Islandczycy nie chcieli.

„Czy dwa krańce zamkniętej przez pandemię i spolaryzowanej wojnami kulturowymi Europy mogą się spotkać i znaleźć wspólny język?” – pytają sygnatariusze umowy o partnerstwie. –„W teatrze w Kielcach wierzymy, że szansą dla naszego kontynentu jest współpraca mniejszych lokalnych ośrodków ponad sporami dużej polityki”.

Nie słyszałem, żebyśmy mieli jakiś spór polityczny z Islandią, dzieje żeglarza Jana z Kolna i dzieje małżeństw Piastówny Świętosławy/Sygrydy nie stanowią specjalnego punktu zapalnego w kontaktach bilateralnych, dlatego pewnie o zgodę i współpracę z Islandią z błogosławieństwem ministerstwa łatwiej niż na przykład o wspólny projekt z Holandią czy Białorusią. Naprawdę nie dziwię się, że teatr Żeromskiego chwali się tą współpracą. Dziwię się, że robi to w takiej skali, jakby współpraca z Islandczykami była aktem założycielskim nowej teatralnej Europy. A to przecież tylko zgrabny pomysł na koprodukcję i atrakcyjny geograficznie wyjazd turystyczno-artystyczny. Owszem, wzmacnia to pozycję teatru w województwie, ale niestety chyba nic poza tym. Na isalndyzację polskiego teatru w najbliższych sezonach nie liczmy.

Nie mam też wątpliwości, dlaczego w tym momencie chwali się nią Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Islandia – piękny, osobny kraj w zbawiennej izolacji na peryferiach Europy. Trudno tam dolecieć i jeszcze trudniej dopłynąć stamtąd do Polski, ryzyko fali imigranckiej z Rejkiawiku jest bliskie zeru, można się przyjaźnić. Projektowana sztuka o Polakach na wyspie gejzerów najprawdopodobniej nie będzie sztuką o arcybiskupie Marku Jędraszewskim ewangelizującym owce na lodowcu. Wicepremier Gliński może spać spokojnie.

Stawiam tezę, że w gmachu ministerstwa przyklaśnięto pomysłowi Żeromskiego na współpracę z Rejkiawikiem, bo ktoś doszedł do wniosku, że może to być stosowna ekspiacja Islandczyków, za wulkan Eyjafjallajökull, który wybuchł w 2010 roku i nie pozwolił światowym przywódcom przylecieć na pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego. Zepsuli taką piękną uroczystość, więc niech teraz sami do nas przylatują. Gest dyrektora Kotańskiego nabiera też znaczącego wymiaru. A może ten podpis podopisuje coś głębiej i mocniej niż nam wszystkim się wydaje? Swego czasu Paweł Demirski w spektaklu Tęczowa Trybuna 2012 pożyczył islandzką klątwę przeciwko politykom i kryzysowi ekonomicznemu, wygłaszaną koniecznie w futrzanej czapie. I rzucił ją przeciwko politykom PO. Liberałowie do dziś nie mogą się z niej otrząsnąć. Teraz Kotański podpisuje i zapowiada kooperację, choć nie wiemy, czy w 2024 będzie Polskę stać na jakąkolwiek premierę w jakimkolwiek teatrze, bo idzie kryzys, jakiego polski artysta od lat nie widział. Nie jest jasne, czy będziemy za ten podpis przepraszać, czy dziękować Islandczykom.

Jaki komunikat płynie z tej wielkiej reklamy w „Wyborczej” do polskiego teatru i jego dyrektorów? Zastanawialiście się nad tym? Czemu takie uroczyste akty złożenia podpisów dokumentuje się i wypuszcza w Polskę? Ano taki płynie komunikat, że sceny współprowadzone mają teraz lepiej niż te niewspółprowadzone. Że ministerstwo aprobuje ich mocarstwowe europejskie plany współpracy. Monika Strzępka i wszyscy reżyserzy aspirujący do dyrektorskich stanowisk winni uważnie wpatrzeć się w fotografię podpisującego umowę o partnerstwie dyrektora Kotańskiego. Wyciąć sobie to zdjęcie i nosić w portfelu albo skopiować i do telefonu pod palec. Dyrektor, który podpisuje europejskie umowy na zdjęciu z logo ministerstwa w prawym górnym rogu, publikowanym w najważniejszej opozycyjnej gazecie, musi być, proszę Państwa, nie byle jaką personą. Każdy dyrektor nosi w plecaku buławę dyrektora Teatru Narodowego, ale tylko najbardziej błyskotliwi gracze wiedzą, że trzeba ludziom tę buławę co jakiś czas pokazywać. Głowa dyrektora Kotańskiego zawsze kojarzyła mi się z buławą. Dyrektor polskiego teatru, który siedzi obok dyrektora islandzkiego Teatru Narodowego, musi być dyrektorem polskiego Teatru Narodowego. Na przykład w przyszłości. O przyszłości trzeba informować, sukces w przyszłości trzeba dokumentować nawet w dziale „ogłoszenia płatne”. Wizerunek jest wszystkim. I taką lekcję wyciągnijmy Panie i Panowie w ten jakże piękny początek nowego roku.

2.
Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, Jan Czapliński NIECH PRAWO BĘDZIE Z WAMI (albo co warto wiedzieć na wypadek rządów złodziei, furiatów i fundamentalistów) reż. Aneta Groszyńska.

Ten spektakl z Wałbrzycha jest monodramem i ma bardzo długi tytuł NIECH PRAWO BĘDZIE Z WAMI (albo co warto wiedzieć o konstytucji na wypadek rządów złodziei, furiatów i fundamentalistów). Wyreżyserowała go Aneta Groszyńska, scenariusz napisał Jan Czapliński i na początku stanowił on część specjalnej serii jednoosobowych wieczorów przygotowanych w lockdownie w teatrze Szaniawskiego na wypadek katastrofy covidowej. Pomysł Sebastiana Majewskiego był prosty – za realizacje odpowiadają małe grupy twórców, kontakty międzyludzkie ogranicza się do minimum, aktor solista jest sam na opustoszałej scenie wobec równie samotnego, oddzielonego od reszty publiczności widza. Sanepid może być szczęśliwy i dyrekcja również, bo skoro cały repertuar to monodramy wszystkich członków zespołu – zakładał Majewski – w takim razie choroba jednego albo kilku aktorów nie doprowadzi do całkowitego zamknięcia teatru, tylko do wymiany spektaklu w feralny wieczór. Dziś, długo po premierze, NIECH PRAWO BĘDZIE Z WAMI w wykonaniu Filipa Perkowskiego funkcjonuje już samodzielnie w repertuarze i w zupełnie innym kontekście, choć jego siła oddziaływania została za sprawą pandemii mocno ograniczona. Spektakl nie zyskał takiego rezonansu, na jaki zasługiwał, bo przynajmniej moim zdaniem jest to jedna z najważniejszych politycznych wypowiedzi polskiego teatru ostatnich miesięcy. Widziałem go w drugiej połowie października na Rzeczywistości Przedstawionej w Zabrzu.

Tytuł realizacji Groszyńskiej, Czaplińskiego i Perkowskiego sugeruje konwencję poradnikową i instruktażową. Zastanawiamy się w pierwszej chwili, czy przedstawienie ma być samouczkiem technik obrony demokracji, kompendium wiedzy o tym, co nam się należy, co jest niezbywalną wartością, za którą naprawdę warto walczyć, gdyby przyszło co do czego, gdyby w przyszłości nasza wolność i podstawowe prawa obywatelskie zostały poważnie zagrożone. Czyli co? Filip Perkowski zaprosi słuchaczy na wykład? Czy to będzie taki udramatyzowany i spolszczony esej O tyranii albo kolejna opowieść o Drodze do niewolności Timothy Snydera? Niekoniecznie. Perfidia wałbrzyskiej realizacji polega na tym, że zasugerowana w tytule „przyszłość” niebezpiecznie szybko staje się w niej teraźniejszością, właściwie w tej samej chwili, kiedy spektakl się zaczyna, bo przecież trudno nie zgodzić się z tezą, że rządzą nami złodzieje, furiaci i fundamentaliści. Niestety, rządzą. Z tą rozpaczliwą wiedzą przychodzimy już do teatru. A jeśli do uświadomienia sobie tego stanu rzeczy potrzebowaliśmy dopiero tytułu przedstawienia z Wałbrzycha, to raczej nie najlepiej to świadczy o nas jako o publiczności i obywatelach. Tytuł nie jest przestrogą i nie jest aluzją. Zasugerowany w tytule „wypadek” naprawdę się zdarzył, trwa od dobrych paru lat, toteż spektakl nie edukuje w takim razie nikogo na wyrost, niczemu nie zapobiegnie, przed niczym nie ustrzeże, po prostu sprawdza, o czym zapomnieliśmy, czego nie nauczyliśmy się o konstytucji, kiedy był jeszcze na to czas. Czy rzeczywiście w polską Ustawę Zasadniczą były wpisane jakiekolwiek bezpieczniki broniące ją i nas przed grupami wyliczanymi w tytule spektaklu, czy raczej myślano o antydemokratycznym zagrożeniu wyłącznie w kategoriach „prawie niemożliwej możliwości”, bo przecież wszyscy chcemy demokracji, szanujemy prawo, nie pragniemy tyranii po doświadczeniach peerelowskich… Twórcy spektaklu proponują nam podróż do roku 1997, do czasu pisania preambuły, walki o kompromis przy niemal każdym paragrafie, do referendum konstytucyjnego i dnia uchwalenia obowiązującej do dziś Ustawy Zasadniczej.

Zaczyna się niewinnie. Na pustej scenie ekran i transmisja z garderoby. Okazuje się, że do występu w spektaklu o polskiej konstytucji jest gotowy tylko jeden aktor z pięcioosobowej obsady. Dziewczyny demonstrują na ulicy w ramach Strajku Kobiet, jeden kolega leży w łóżku z depresją, drugi pierniczy takie stawki i gra właśnie w reklamie: wypisał się samowolnie z etatu i z teatru. Perkowski został sam, kamera pokazuje jego telefoniczne negocjacje z dyrekcją, próby dodzwonienia się do nieobecnych koleżanek i kolegów. Żal odwoływać spektakl, bo z pieniędzmi w teatrze krucho, widzowie już siedzą na sali. Skoro Perkowski zna cały tekst, zgadza się zagrać wszystkie role na specjalną prośbę dyrektora i za odpowiednie pięciokrotnie wyższe honorarium. Nie takie hucpy się robiło za dużą kasę, prawda? Wałbrzyski aktor prosi inspicjentkę o kilka minut opóźnienia, widzimy, jak wciąga kreskę z blatu, a potem wbiega na scenę i zmieniając pozycję w przestrzeni, nakładając lub zdejmując elementy kostiumu, brawurowo odgrywa chyba z 30 postaci, rekonstruując sceniczną debatę o polskich konstytucjach. Perkowski gada sam ze sobą kilkoma głosami naraz, przemierza całą scenę, przypisuje bohaterów do określonego punktu w przestrzeni, kreśli różne charaktery kilkoma psychologicznymi chwytami, szamoce się z gestami, podmienia atrybuty postaci. Dzięki jego poświęceniu Groszyńska i Czapliński aranżują komediową szarżę na trupie spektaklu dokumentalnego. Drwina ze scenicznej formy, którą rozsadza i demaskuje osobowość aktora, połączona zostaje z rachunkiem sumienia polskiego społeczeństwa i rodzimego środowiska teatralnego.

Jeszcze do niedawna polscy twórcy wyśmiewali lata dziewięćdziesiąte jako punkt odniesienia dziaderskiej nostalgii i epokę społecznych niesprawiedliwości, przegranej i źle pomyślanej transformacji. Teraz wracają do nich, szukając nie tyle korzeni dzisiejszego zła, co nowego mitu założycielskiego. Może coś w tamtych latach zdarzyło się dobrego? Może była możliwa inna polityka, może tamto społeczeństwo było w czymś lepsze od tego, które jest teraz? Bo wiedziało do czego dąży (Zjednoczona Europa), współczuło uchodźcom z Czeczenii i byłej Jugosławii, nie rozliczało na siłę peerelowskiej przeszłości, nie było podzielone równo na pół. Potrafiło się dogadać. Czapliński i Groszyńska nie drwią z zapisów konstytucji z 1997 roku, nie pokazują jej nieprzystawalności do dzisiejszych problemów i oczekiwań, tylko zdumiewają się zapisaną w niej naiwną wiarą w demokrację, w uczciwość instytucji, przewidywalność partii politycznych i rozsądek obywateli. Zadziwia ich i nas na widowni niemożliwa dziś zgoda społeczna i chęć kompromisu. Perkowski wygłasza preambułę jak kawałek dobrej literatury, cytuje najważniejszych polityków skupionych na jej tworzeniu: Mazowieckiego, Kwaśniewskiego, Chrzanowskiego. To nie jest kreowanie demokratycznych świętości na siłę, to próba przewrotnego ocalenia idei tego dokumentu w czasach, w których wycieramy sobie nim gębę przy byle okazji. My, którzy konstytucji bronimy i tamci, którzy ją łamią. Wygłupy Perkowskiego są raczej odzwierciedleniem naszego obecnego cynizmu niż drwiną z tamtego pospolitego ruszenia konstytucyjnego.

Przebieranki i transformacje aktora są  zestawione z niezmiennością i słusznością niektórych zapisów. Perkowski udowadnia, że nawet grupa błaznów może wznieść się w rejony wielkości dzięki wierze w siłę gestu i słowa. Ale kiedy schodzi za kulisy odsapnąć i znów się naćpać, widzimy, jakie duchy go nawiedzają. W lustrze odbijają się sylwetki autora sztuki, reżyserki i autora animacji, scenografii i kostiumów (Tomasz Walesiak). Groszyńska i Czapliński niczym duchy z Wesela pytają go o to, kogo on reprezentuje, jaki jest jego stosunek do problemu? Przecież nie zdarza mu się ta historia bez powodu? Czym dla niego jest konstytucja? Jak artysta, aktor, powinien jej bronić, o niej rozmawiać? Perkowski boi się tych zjaw, boi się pytań, bo to jest nadświadomość, której w tym zadaniu, tego wieczoru nie potrzebuje. Z niechęcią daje się wciągnąć w debatę o roli środowiska teatralnego. Czy zrobiliśmy tyle, ile trzeba, kiedy odbierano nam demokrację? Czy zdamy ten egzamin? Co robić? Co robić? Ta spowiedź artystów z lustra i zarazem wizja narkotyczna mają charakter ironiczny, ale i tak dotyka się w nich samego sedna. Twórcy mówią o odpowiedzialności całego środowiska, są krytyczni, oskarżają je o bierność i kompromisy. To także ma sprowokować nas do myślenia. Środowisko? Czy zdało egzamin? Przecież zachowuje się w miarę przyzwoicie. Nazwiska kolaborantów można wyliczyć na palcach obu rąk. Owszem, wielu woli milczeć i nic nie widzieć, ale chóralnych śpiewów na część nowego porządku nie ma. Teatr ma lepsze dossier niż środowisko muzyczne i serialowe. Może nie trzeba się bić w piersi za nieswoje grzechy? Zdołowany wizjami Perkowski wraca na scenę zza kulis. Znów pędzi bez trzymanki, przeistacza się i przekrzykuje sam siebie. Rekonstruuje telewizyjną debatę polityczną, czyta artykuły z gazety, przemawia z mównicy, animuje figurki w ustawionej na scenie obywatelskiej dioramie. Z roku 1997 przeskakuje na uchwalenie Konstytucji 3 maja, podkreśla jej cele, wady i protesty przeciwko niej. Po chwili pokazuje zamęt towarzyszący wprowadzaniu przedwojennej konstytucji kwietniowej. Chyba tylko kilka słów pada o tej peerelowskiej z drugiej połowy lat siedemdziesiątych, z wpisaną do preambuły wieczną przyjaźnią z ZSRR. Albo Perkowski w ogóle znacząco o niej milczy. Wychodzi na to, że wszystkie nasze konstytucje były ułomne, obowiązywały za krótko, narzucano je wbrew obywatelom. Ale czy to jest argument przeciwko samej idei konstytucji?  

Obecność Filipa Perkowskiego w tym projekcie stanowi w spektaklu ciekawy paradoks. W końcu ten ikoniczny bojownik protestu Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem z 2012 roku, zebrał wtedy jako młody aktor sam około 6 tysięcy podpisów w obronie Teatru Dramatycznego! W spektaklu Groszyńskiej i Czaplińskiego gra jednak postać szemraną. Pomyślmy: koleżanki-aktorki na Strajku Kobiet, mając wybór: praca w teatrze, etyka Stanisławskiego a solidarność ze słabszymi i protest przeciwko nieludzkiemu prawu – wybrały demonstracje. A on jednak przyszedł do teatru. Czyli kim jest? Symetrystą, artystą niezaangażowanym, aktorem z długami? W wałbrzyskim spektaklu właśnie ktoś taki opowiada nam o konstytucji i potrzebie jej obrony. On drwi i wygłupia się. Zatupuje i zakrzykuje diagnozy sprzed 25 lat. Dla kogo to robi? Dla siebie? Dla dyrektora teatru? A kto ogląda tego człowieka w teatrze, artystę nie wierzącego w słowa, które wypowiada ze sceny? Ano my, widzowie. Też nas nie ma na demonstracjach, jesteśmy w teatrze. Skoro jesteśmy w teatrze, nie poszliśmy tam, gdzie jesienią 2020 roku byli wszyscy porządni ludzie. Wychodzi na to, że w perfidnym spektaklu Groszyńskiej i Czaplińskiego dla widowni pełnej konformistów gra jeden kolaborant. Kiedy to zrozumiemy – miny nam rzedną. Co tu robimy? Naprawdę umiemy tylko przyglądać się, jak zdycha demokracja? Dajemy się zabawiać założnemu klownowi? I to jest właśnie pułapka, jaką zastawili dla nas twórcy NIECH PRAWO BĘDZIE Z WAMI. Teatr wygania ludzi, którzy do niego przyszli, z powrotem na ulicę.

05-01-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone