AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/320: Blisko

 

1.
Przez chwilę mnie nie było. To znaczy byłem, ale nie pisałem. Najpierw walnął we mnie covid, potem zdumiała i obezwładniła kolejna odsłona bitwy o krakowskie Dziady, poumierali ważni ludzie teatru, później przyszedł strach przed wojną, w końcu sama straszliwa, nie do pojęcia wojna w Ukrainie, oglądana w telewizji z dławiącym uczuciem, że nie dość, że to się wszystko dzieje naprawdę, umierają ludzie i miejsca, których znałem, w których dopiero co byłem, to jeszcze dzieje się to o krok, na wyciągnięcie ręki, u sąsiadów, tuż za Przemyślem, Jarosławiem, nawet Tarnowem. To znaczy trochę dalej, ale naprawdę bardzo blisko. Za blisko. Złowieszcza bliskość zawsze jako pierwsza rozpoznaje nieuchronność. To, co nieuchronne a odsuwane, wyparte i niezobaczone podchodzi w końcu tak blisko, że już się nie da go nie zobaczyć.

„Wiesz – powiedziała mi rano matka. – Przyszedł Mesjasz. Jest już w Samborze”. Tak brzmiał, zdaniem Artura Sandauera, początek zaginionej ostatniej powieści Bruno Schulza. Ugryzło mnie kiedyś to zdanie, dopadło znienacka jak leśny drapieżnik w chaszczach, od góry i z dołu na raz, ucapiło za gardło. Przez całe lata zafascynowany obracałem w głowie te frazy, powidok Świętego Graala polskiej literatury i chyba słyszałem w nich nie to, co trzeba. Bo ważne było dla mnie, że wieść o Mesjaszu obwieszcza u Schulza matka, tak jakby mówiła do dziecka, z udawaną naturalnością, ukrywając za zwykłością tonu grozę nadchodzących zmian. Nowy początek albo koniec historii zaczyna się w Mesjaszu niepozornie i niepostrzeżenie, rano, przy śniadaniu, jak w Procesie Kafki. Jakieś nowe wcielenie schulzowskiego Józefa przesypia w odróżnieniu od K. kluczowe zdarzenia, przegapia znaki, wychodzi ze swojego pokoju jeszcze w półśnie i ogólnym zamgleniu, a matka już wie, inni bliscy pewnie też, tylko on się spóźnił i dopiero teraz może zostać wtajemniczony. Jego anagnoryzm będzie już jednak rozpoznaniem niższej rangi, zapośredniczonym i zniekształconym. I tym ukrytym żalem i bólem spóźnionego narratora zajmowałem się w moich pokątnych medytacjach nad książką, której nie ma, która naprawdę spłonęła. W nim się rozpoznawałem.

Zdanie z Schulza było dla mnie początkiem pozbawionym końca, bo zaczynały opowieść, której poza Sandauerem nikt chyba nie czytał, może nawet Sandauer zmyślił te zdania, a Ficowski nie znalazł ich dalszego ciągu. Koniec Mesjasza, a raczej zakończenie Mesjasza jako powieści było niewyobrażalne, koniec był poza tą zamkniętą w ocalałym początku historią. Słyszałem w nich wyłącznie początek, który nie potrzebuje końca. Może nigdy nie było nic więcej poza tymi otwierającymi słowami, Schulz sam wszystko zniszczył, wymazał, bo nie sprostało wielkości otwarcia. Uwięzieni w początku, w rozpamiętywaniu początku, zapominamy o końcu, nie wyobrażamy sobie końca. Póki nie przyjdzie, póki nie będzie naprawdę blisko.

Dziś, pod koniec pierwszego tygodnia wojny w Ukrainie, słyszę w tych zdaniach otwierających Mesjasza przede wszystkim pogróżkę bliskości. Coś toczy się nieuchronnie ku bohaterom, narasta i wzbiera: „Jest już w Samborze”. W Samborze! Więc sprawdzam, gdzie leży Sambor, a gdzie Drohobycz, ile czasu zostało narratorowi do zapowiadanego Przyjścia. Kiedy Schulz próbował kolejny raz skończyć swojego Mesjasza? W 1937? W 1938 roku? Miał jeszcze rok czy dwa lata do wojny, pięć czy cztery do śmierci? Zdania zapamiętane przez Sandauera latem 1937 roku jedynie coś niedobrego zapowiadały. Zagłada nadała im nowe, pełniejsze znaczenie, Sambor znalazł się zbyt blisko Drohobycza, zasłonił go, jedno miasto pożarło drugie w strzępie i świstku ocalałej literatury. I tak samo teraz schulzowska geografia nagle nabrzmiewa i puchnie, w końcu rozsuwa się jak zasłona na oknie i widać za nią współczesną wojenną mapę. Nie ma jednego centrum świata, centrum Ukrainy, z prawej strony mapy, na narysowanym Wschodzie miga na czerwono tysiące kropek, ruszają się strzałki. Mimowolnie szukam tras nadciągania mesjaszy w rosyjskich mundurach, punktów ewangelizacji i eksplozji Dobrej Nowiny. Tu już są, tam dopiero przyjdą. Zajmowany właśnie przez białoruskie wojsko Czernichów jest tutaj. Odcięty prawie zupełnie od reszty kraju broni się gdzieś w rogu Mariuopol. U góry na skos płonie Charków. Od dołu Rosjanie atakują Chersoń, poniekąd bardzo mój Chersoń. Wokół Kijowa zaciska się sznur ogniowej aureoli.

Amerykanie ostrzegali, że wojna wybuchnie 17 lutego, rosyjska rzeczniczka, caryca propagandy, śmiała się, że to absurd, bo kto zaczyna wojnę w środę. Znacie jakąś wojnę, która zaczęła się w środę? Nie kłamała. Wojnę zaczęli w czwartek o 3.45, tydzień później, 24 lutego, rano, zaraz po święcie Obrońców Ojczyzny. Moi koledzy z Rosji składali sobie na VKontakte i Facebooku życzenia, bo są z roczników, kiedy wszyscy musieli być obowiązkowo w armii. Spotkali się, powspominali, porobili zdjęcia, pożartowali z siebie i z władzy, przesyłali, komu się dało, pijackie wiadomości. W czwartek komentarze zniknęły, koledzy zamilkli, zniknęli. Cały świat też jakby zniknął, bo jak mówią dziś po sankcjach w rosyjskiej telewizji, po co komu świat bez Rosji? I na co Rosji taki świat, w którym Rosja być nie może?

Przez ten przeciągnięty do niemożności tydzień zawieszenia, oczekiwania, wiary w najgorszy scenariusz, byliśmy wszyscy między początkiem i końcem. Noc w noc sprawdzałem obsesyjnie co kilkanaście minut wiadomości niepewny, czy to już, a raczej przekonany, że to właśnie teraz, akurat teraz, kiedy nie czuwałem, nie patrzyłem, nie bałem się. Nie chciałem przegapić początku, jakby to miało mnie symbolicznie ocalić, dać więcej czasu. Zasypiałem na chwilę, budziłem się i znów włączałem wiadomości. Zatykało mnie ze strachu, złych przeczuć, ale i pragnienia, że nawet ten stan rozpaczliwej bezradności oczekiwania jest i tak lepszy niż koniec tego stanu, czyli początek wojny. Czekałem, czuwałem, ale i tak prawdziwy początek przespałem. Mamy już nie mam. Nie mogła mi rano powiedzieć, że są już w Samborze. Idą na Kijów.

Wojna w Ukrainie wybuchła i udajemy, że mimo wszystko jest jakoś normalnie. Bo przecież nie da się tylko patrzeć i współodczuwać. W całym kraju odbywają się premiery, trwają konkursy dyrektorskie, publikujemy recenzje, teatr próbuje żyć i trwać. Kto może, pomaga uchodźcom, ogłasza listy poparcia, uczestniczy w tworzeniu systemu, który będzie miał na celu włączenie ukraińskich artystów w nasz krwioobieg teatralny – żeby mieli pracę, mieszkania, trybunę i azyl. Nie zostaliśmy przy telewizorach, zostaliśmy przy produkcyjnej taśmie kultury, udajemy, że dzieła zaplanowane i pokazane przed wojną u sąsiadów dalej mają dawną siłę, temperaturę i sens. Otóż, chyba jednak nie mają. Jak wszyscy krytycy jeździłem przez ten ostatni, potworny od strony etycznej tydzień na kolejne spektakle, oglądałem grę aktorów, miałem jakieś opinie, biłem brawo na widok ukraińskich flag na scenie i wspierających aklamacji na widowni. A jednak czułem, że to wszystko nie tak, że nie da się w teatrze nie myśleć o rzeczywistości, zapomnieć o tej wojnie. Szykowaliśmy prawie dwa lata repertuar na czas pandemii i wymyślaliśmy teatr trochę od nowa dla twórców i publiczności, która wróciła. A teraz trzeba go wymyślić jeszcze raz. Dla ludzi z wojną w głowie.

2.
To nie do końca prawda, że wojna wszystko zmienia, zeruje spory, ustawia naszą codzienność w innym świetle. A jednak coś się stało. Ledwo w kilka dni serwis informacyjny TVN zaczął wyglądać tak samo, jak serwis TVP. W obu panuje identyczna narracja, oglądamy dramatyczne relacje reporterów z oblężonych miast, jesteśmy z ofiarami niesprawiedliwej wojny, sławimy europejską jedność i szybkość sankcji nałożonych na Putina i państwo rosyjskie. Wszyscy politycy mówią to samo, a nawet dziennikarze i prezenterzy. Danuta Holecka jest tak samo zatroskana, jak Anita Werner. Łamiący konstytucję i kontestujący Unię Europejską politycy PiS stają się nagle we wszystkich mediach mężami stanu, są liderami oporu wobec putinowskiej agresji. Płyną pochwały dla Morawieckiego, Dudy, Raua, nawet Bortniczuka. Większe zło przykrywa zło mniejsze. Wspólny strach jednoczy. Ukraińcom pomagają tak samo gorliwie konserwatywni wyborcy z Podkarpacia, jak celebryci z Warszawy. Źli, bezduszni polscy pogranicznicy tropiący po lasach uchodźców przenikających do Polski z Białorusi zmieniają się w jedną noc w uśmiechniętych opiekunów szukających w Polsce schronienia kobiet i dzieci z Ukrainy. Prywatne domy, pensjonaty, szkoły i schroniska stają otworem dla naszych sąsiadów. Doświadczane tak blisko nas śmierć i cierpienie wyzwala pokłady polskiego społecznego dobra. Wszyscy jesteśmy proukraińscy, mobilizujemy się, nienawidzimy agresorów, żądamy jednolitego frontu wobec Putina. No i oczywiście tropimy wszelkie pochwały płynące do nas ze świata: dla Lewandowskiego za opaskę, dla PZPN-u za odmowę gry z Rosją w barażach, za dostawy broni, korytarz humanitarny, natychmiastowe włączenie uchodźców w obieg opieki społecznej i zdrowotnej. Wizerunkowo odrabiamy na świecie wszystkie straty poniesione od początku rządu PiS. Jest tak, jakbyśmy na tę wojnę – nie naszą i naszą zarazem – czekali wszyscy jak na wybawienie. Nie piszę tego ironicznie, podoba mi się ten teatr wspólnoty i performans empatii, podoba mi się tym bardziej, im mocniej nie wierzę w jego długie trwanie. Ale póki trwa, myślę: niech trwa!

3.
To nie jest czas na Tersytesów. I właściwie nie wiem, czy warto teraz wkładać patyk w szprychy czegokolwiek. Bać się, na przykład publicznie, że na fali antyrosyjskich sankcji ucierpi także recepcja kultury rosyjskiej w Polsce, że ofiarą Putina będzie Czechow, Gogol i Dostojewski. A może się tak stać, prawda? Przecież Opera w Bydgoszczy już wycofuje się z planów inscenizacji Eugeniusza Oniegina jesienią. Jeszcze nie wiadomo, czy to odosobniony wypadek, czy forpoczta nowego trendu. Rozumiem światowy ban na proputinowskich artystów, też nie poszedłbym na nowy film Michałkowa i recital Netrebko, o występie Chóru Aleksandrowa nie wspomnę, bo już od lat jego tournee powinny być zakazane, ale niepokoiłaby mnie poważnie sytuacja gremialnego i długotrwałego odwrócenia się od klasycznej i współczesnej literatury rosyjskiej, muzyki, teatru i kina. To zawsze była ważna część naszej kultury. Aspirowaliśmy przecież do roli tych, którzy tłumaczą twórczość Rosjan reszcie świata. Wydawało się nam, że wiemy o nich więcej, bo żyjemy blisko, mieliśmy wspólną historię i przeżywamy niemal identyczne traumy. W mrokach rosyjskich jest spora część także i polskiego cienia. W naszym teatrze Rosja z klasyki i nowych tekstów to zawsze Polska w kamuflażu, oznacza przyszłość, jaka nas czeka, lub coś, czego o sobie nie wiemy, co ukrywamy i wypieramy. Rosja, czyli Polska w kompletnej malignie, Polska ostateczna, chora, zohydziała, zniewolona i absurdalna. Opowiadając o Rosjanach, opowiadaliśmy zwykle o sobie. Podstawialiśmy sobie brudne lustro. Nie chciałbym, żeby to zniknęło. Żeby, broniąc się przed rosyjską agresją, trzeba było dokonywać zemsty na ich kulturze. A przecież ucieczka od Rosji także w teatrze jest możliwa. Wystarczy, że publiczność odmówi udziału, że nagle zaczną im przeszkadzać rosyjskie realia, nazwiska, problemy. To się już zdarzyło w przeszłości. W latach osiemdziesiątych bojkotowaliśmy każdą wizytę radzieckiego teatru, rykoszetem dostawało się także artystom z uciemiężonych republik. W 1986 roku na Wujaszku Wani Nekrošiusa z wileńskiego Janimo Teatras było ledwie kilku widzów. Ale wtedy litewski teatr był tylko ruskim teatrem. Socjalistycznym, paździerzowym, zaborczym.

I tu mała dygresja. Dygresja w dygresji.

Pamiętam jak gdzieś w okolicach przełomu milenijnego roku litewski wówczas reżyser Rimas Tuminas mówił mi w wywiadzie o pracy nad Wiśniowym Sadem w 1990 roku. Na ulicach Wilna demonstracje antyradzieckie, czołgi pod Katedrą, giną obrońcy wieży telewizyjnej, w bólach rodzi się wolna Litwa. A on, reżyser po moskiewskim GITIS-ie z nieomal dwujęzycznymi, jak wszyscy w LRS, aktorami próbuje śmieszno-słodkiego Czechowa. Powstało wybitne przedstawienie, ale umęczyli się z nim okrutnie. Reżyser relacjonował, że rosyjskość utworu zaczęła ich nagle uwierać, to było psychicznie nie do przejścia, grali Czechowa, a widzieli trupy na ulicach. Nawet imiona i otczestwa bohaterów brzmiały im wrogo, zgrzytały w zębach, każde „r” było jak salwa z kałasznikowa. Tuminas odgrywał wtedy przede mną swój i aktorów strach albo wstręt. Warczał mi do mikrofonu, mienił się na twarzy od przywołanych emocji. A dziś… Od prawie dwudziestu lat jest dyrektorem artystycznym moskiewskiego Teatru im. Wachtangowa. Lubił tam kiedyś chodzić Putin, Tuminasa ściskał, Tuminasa odznaczał. Dziś Tuminas określa się jako „rosyjski reżyser litewskiego pochodzenia”. W odróżnieniu od młodszego o pokolenie Mindaugasa Karaboauskasa nie podał się do dymisji na znak protestu wobec putinowskiej agresji na Ukrainę. Nie rzucił dyrekcją. Mógł rzucić w 2014 roku, przyłączyć się wtedy do protestów. Nie zrobił tego ani wtedy, ani teraz. Podobno jest bardzo chory. Litewskie ministerstwo kultury odwołuje go z pełnionej już tylko pro forma funkcji w Vilniaus Mažasis Teatras, scenie, którą zbudował. I zostawił dla Moskwy. Nie umiem pogodzić się z tą zmianą poglądów Tuminasa, z jego wyborami politycznymi. Umiem je sobie wytłumaczyć, ale uwierają mnie, zacierają obraz człowieka, którego teatr lubiłem, z którym przegadałem długie godziny. Tuminas zdradził? Tuminasa trzeba wpisać na indeks, wymazać go ze współczesności? Może tak być, że o tamtym swoim strachu i obrzydzeniu Rosją Radziecką z lat 1990-1991 z premedytacją zapomniał. To nie jest już bliskie mu wspomnienie. Może się boi. Może chce mieć pieniądze na lepsze leczenie. Może naprawdę stał się Wielkorusem.

Zniknięcie artystów proputinowskich z naszego kulturowego widnokręgu jest gestem sprawiedliwym, bo nie można nie reagować w chwili, gdy ktoś nie zauważa ludobójstwa, popiera wojnę jako sposób prowadzenia polityki europejskiej. Ale z drugiej strony, naprawiając świat i ludzi, czynimy z artystów nierozerwalną całość z ich dziełami. Tak jak w przypadku cancel culture – karząc ludzi, oszczędziłbym dzieła. Inaczej trzeba by było spalić wszystkie książki Dostojewskiego. A więc wystawiajmy dalej Rosjan w teatrze, wszystkich Rosjan, tylko szukajmy w nich innych niż dotąd odpowiedzi. Nie badajmy z ich pomocą siebie, tylko spróbujmy zrozumieć, co naprawdę napisali o sobie.  

4.
Dudni mi w głowie mądre zdanie z Broniewskiego, z wałkowanego do znudzenia w szkołach wiersza: „są w ojczyźnie rachunki krzywd / obca dłoń ich też nie przekreśli”. Czy rzeczywiście wspólna reakcja na działania Putina, powszechny strach przed wojną, a może nawet atakiem nuklearnym, unieważnia wszystkie polskie spory sprzed 24 lutego? I tak, i nie. Owszem, one na chwilę przyschną, może zaraz po wojnie przykryje je kryzys ekonomiczny, zasłonią je nowe tematy, bo czym jest mobbing w teatrze przy Iskanderach walących w Kijów? Dopiero co krzyczeliśmy, że wraca cenzura w polskich teatrach, stacjach telewizyjnych i muzeach, a ze zrozumieniem zgadzamy się na selekcjonowanie informacji o wojnie w Ukrainie, prezentację tylko rosyjskich strat, prośby ministerstwa o niefilmowanie polskich konwojów z dostawami broni dla walczącej armii ukraińskiej. Protestowaliśmy przeciwko arogancji władz właściwie w każdej dziedzinie, a teraz zgadzamy się bez szemrania na jej przywództwo w kryzysie. Jeszcze przez chwilę miałem nadzieję, że z powodu wojny nikt nie będzie miał głowy do dokończenia rozpoczętych operacji antyteatralnych. Cała pierwsza połowa lutego była batalią w obronie zagrożonego odwołaniem dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego Krzysztofa Głuchowskiego. Nieoficjalnie za Dziady i zapowiedź koncertu Marii Peszek, oficjalnie za potencjalne naruszenie dyscypliny finansowej i nieogłoszenie przetargu. Malopolski PiS najpierw wypuścił przeciek z TVP Kraków o możliwej dymisji, potem marszałek Witold Kozłowski dementował z oburzeniem te pogłoski, w końcu zebrał się zarząd województwa i ogłosił rozpoczęcie procedury odwoławczej Głuchowskiego. Za jedną z głównych przyczyn uznano naruszenie dobrego imienia teatru. Metoda dezinformacji i ukrytych intencji jako żywo przypominała rosyjskie strategie kłamstwa i manipulacji. Działacze PiS-u podzielili się rolami: kurator Barbara Nowak wystąpiła w roli sygnalistki donoszącej o antynarodowej zbrodni, trzęsący regionem Ryszard Terlecki był tym złym milicjantem, który dziwi się, że dyrektor nie został jeszcze odwołany, a marszałek Witold Kozłowski tym dobrym, który długo nie zabierał głosu w sprawie obrazoburczych, antykościelnych i antypisowskich Dziadów, tonował nastroje, dawał do zrozumienia, że jemu się nawet ten spektakl podobał. Minister Gliński jak Piłat umył ręce, twierdząc, że nic nie wie o sprawie. Ukrytym graczem była podobno Beata Szydło i frakcja wspierająca arcybiskupa Jędraszewskiego. W tej układance decyzja zarządu stała się jednak wypowiedzeniem wojny polskim artystom. Teatr zareagował błyskawicznie – transmitowana na Facebooku konferencja na schodach zabytkowego gmachu po przedstawieniu Szeherezady, akcja #teatrjestnasz, kolejny wiec poparcia widzów przed wejściem do teatru, podpisy wszystkich pracowników instytucji pod apelem o pozostawienie Głuchowskiego. Dyrektor miał kilka mocnych wystąpień, świetnie odnalazł się w roli obrońcy wolności słowa i twórczości teatralnej, nie dał się wciągnąć w pułapkę rozmów w cztery oczy z marszałkiem. Ewolucja Głuchowskiego od listopada to wzorcowy przykład tego, jak pod wpływem okoliczności zewnętrznych sympatyczny, bezproblemowy dyrektor dorasta do roli lidera środowiska, jest bardziej frontmanem niż męczennikiem. Ustala linię graniczną między urzędem a sztuką. Przecież on sam nie wyreżyserował tych wszystkich czterech wywrotowych spektakli ze Słowackiego z Dziadami na czele, on tylko umożliwił ich zaistnienie, nie wtrącał się w sceny, treści i obrazy, wykonał swój obowiązek dyrektorski. PiS ma pretensje do Głuchowskiego, że nie cenzurował, że dopuścił, że zgodził się na to i na tamto. Cenzura w Polsce polegałaby więc teraz na tym, że zmusza się ludzi teatru do autocenzury. I każe nie tyle za wykonanie gestu politycznego, co dopuszczenie do jego wykonania. Zauważmy – nikt nie mówi, że Kleczewska lub Peszek będą ciągane po sądach za zniesławienie. Oskarża się dyrektora tylko o to, że nie zablokował wolności artystycznej innego twórcy. Spór o dymisję Głuchowskiego nie jest sporem o błąd księgowy czy ideowy jednego człowieka, to próba usankcjonowani procederu, w którym jedni artyści kontrolują drugich. Bo władza nagradza tych, co się nie wychylają i siedzą cicho a prześladuje tych, którym wydaje się, że żyjemy w kraju, który nie oddał jeszcze swojej wolności do krytyki, sprzeciwu i radykalnego gestu. Bitwa o Dziady miała swoją dynamikę. O próbach cenzury i chęci przejęcia kontroli nad teatrami pisały europejskie gazety, Głuchowski dostał list poparcia od twórców niemieckich. W mediację zaangażował się prezydent Jacek Majchrowski. Bardzo aktywny był szef ZASP-u Krzysztof Szuster. Radni Krakowa proponowali przejęcie sceny marszałkowskiej przez miasto, czekano na konieczną w procesie sprawdzającym możliwość odwołania Głuchowskiego opinię ministerstwa. W tym momencie wydawało się, że radykalne głosy w mediach w obronie dyrektora i teatru mogą zagrozić procesowi tworzenia zakulisowego kompromisu. Przycichliśmy i czekaliśmy, co dalej.

Wtedy właśnie wybuchła wojna w Ukrainie i od razu pokazała, jak bardzo los Krzysztofa Głuchowskiego zależy od nieobliczalności Władimira Putina. Cisza, jaka zapadła, była znacząca. Wygasiła uwagę społeczną zwróconą na Teatr Słowackiego, ale czy wygasiła zapał dymisyjny urzędu marszałkowskiego? W racjonalnym świecie, w rzeczywistości odnowionej wspólnoty, w obliczu kryzysu i zagrożenia politycy powinni machnąć ręką na urojone przekroczenia teatralne i zająć się miastem, województwem, Polską. W Polsce pisowskiej możliwości są dwie: albo eskalacja konfliktu zamrozi cały proces odwoławczy, albo PiS odwoła dyrektora w cieniu naszych wojennych lęków. I nikt tego nie zauważy. Nikt stosownie nie zareaguje. Trudno protestować pod teatrem, jak trzeba pomagać Ukraińcom. Trudno w strachu przed bombą atomową, którą spuści Putin na Kijów, pisać listy w obronie jednego człowieka. W tej chwili wydaje się, że mimo wojny, urząd marszałkowski robi swoje – na posiedzeniu Rady Miasta Krakowa Witold Kozłowski mocno prezentował argumenty za odwołaniem. Czekamy i boimy się.
     
5.
Kilka lat temu analizowałem w Kołonotatniku jeden wątek z netflixowego serialu Agnieszki Holland, Kasi Adamek i Olgi Chajdas pod tytułem 1983 o alternatywnej wizji historii Polski. Dwa lata po stanie wojennym w ataku terrorystycznym zginęła partyjna wierchuszka, zlikwidowano działaczy Solidarności i Polska poszła albańską drogą, ale z akcentem na modernizację. Balansując między Wschodem i Zachodem, dorobiła się własnych arsenałów jądrowych, rozwinęła się technologicznie. Po 2000 roku rządzi w niej grupa partyjnych technokratów w typie Mateusza Morawieckiego, ale wolności nie ma. Społeczeństwo jest trzymane za pysk. Nikt nie informuje o zamachach, działaniach grup oporu, śmierci ważnych polityków. Media są pod kontrolą, to co nie pokazane w telewizji, nie istnieje, nie miało miejsca. W tym świecie Dziady są wciąż tekstem niebezpiecznym, w jednym z odcinków bohaterowie trafiają na warszawski tajny pokaz dramatu Mickiewicza w piwnicach jednego z kościołów na Starym Mieście. Na pustej nielegalnej scence oświetlonej jednym reflektorem Marcin Czarnik wygłasza Wielką Improwizację. Po przedstawieniu na wychodzących widzów czeka obława milicyjna. Pałowanie, konfiskata ulotek z programem. Część młodej publiczności trafia do aresztu, milicjantka rekwiruje niektórym zatrzymanym widzom egzemplarze Dziadów i z obrzydzeniem pomieszanym ze strachem czyta zakazane fragmenty. Granego przez Macieja Musiała bohatera wyciąga z przesłuchania sam premier, ojciec jego dziewczyny. Niby to tylko political fiction, niby Polska została pokazana zbyt schematycznie w amerykańskim scenariuszu, a jednak sceny z Dziadami uwierały. Bo co, myślałem, znowu będzie powtórka z 1968 roku? Reżyserki chciały pokazać mechanizm opresji, ale chyba tekst wybrały nieco za bardzo obciążony symbolicznie. Czy rzeczywiście Dziady są polityczne w każdym reżimie? Na przełomie 2021 i 2022 roku znów okazało się, że tak.      

6.
Wojna wszystko zmienia. Wojna wszystko zmienia. Mam na koniec propozycję dla marszałka Kozłowskiego, ministra Glińskiego i wszystkich prawicowych publicystów i krytyków atakujących Dziady Mai Kleczewskiej. Zaciśnijcie zęby i wybierzcie się Państwo, teraz w marcu na spektakl w tetrze dyrektora Głuchowskiego. Przypominam – od 24 lutego trwa wojna. Rosja dokonała agresji na Ukrainę. Nie uciekniecie od tej wiedzy, nie zapomnicie tych obrazów z telewizji. I teraz zacznie się spektakl. Czy aby na pewno adaptacja Kleczewskiej i Chotkowskiego będzie dalej tym, czym była jesienią 2021 roku? Współczesność zawsze mocno wdziera się w tkankę Dziadów. Czasem dzięki reżyserowi, czasem dzięki aktorom, bywa, że tę aktualność przynosi ze sobą widz. A teraz publiczność ma w głowie wojnę. Inaczej reaguje na hasło Moskale, inaczej postrzega Nowosilcowa, Sybir, kibitki. Podejrzewam, że filomaci, grani przez aktorki przedstawiające jeszcze kilka miesięcy temu aresztowane aktywistki ze Strajku Kobiet, mogą dziś być odbierani jako Ukraińcy prześladowani przez Armię Rosyjską. Ksiądz Piotr nie zmieni się od razu w patriarchę Cyryla, ale może zacznie uosabiać Kościół sprzymierzony z innym reżimem, akceptujący zbrodnię i zło. Może dziś bezradna i pełna cierpienia Wielka Improwizacja Dominiki Bednarczyk nie jest już przeciwko wymyślonemu przez polskie społeczeństwo interesownemu, milczącemu Bogu, tylko jest lamentem nad Bogiem, który znów nie interweniuje, kiedy giną dzieci i całe narody. Historia zna przypadki podobnych zwrotów akcji, nasączenia spektaklu zupełnie nowymi treściami długo po premierze. Pamiętam Noc Listopadową Wajdy z krakowskiego Starego Teatru, oglądaną w TVP dwa lata po stanie wojennym. I wtedy ten spektakl z drugiej połowy lat siedemdziesiątych był w moim, nastoletnim odbiorze reakcją na wojnę Jaruzelską. Był w nim zapis entuzjazmu karnawału Solidarności i bezradny smutek po 13 grudnia. Aktualność weszła do teatru i zrobiła swoje. Widz zmontował gotowe dzieło na nowo, przeszył je swoimi obrazami i znaczeniami.

Drodzy politycy prawicy! Idźcie do teatru na Dziady. Podejrzewam, że teraz możecie znaleźć w tym spektaklu głęboko patriotyczne przesłanie. Chcieliście, żeby było przede wszystkim antycarskie. Może być antyrosyjskie. Większe zło połknęło zło mniejsze. Może po tym teatralnym wieczorze cały spór o Dziady, o dyrektora, wyda się wam nic nie wart. Niepotrzebny i dęty. Jeśli dzięki tej strasznej wojnie u granic choć na chwilę jesteśmy lepsi, jesteśmy czegoś wielkiego i przerażającego bliżej, ten krakowski spektakl przez tę jedną chwilę także będzie bardziej wasz.

Zapraszam do teatru. Póki jeszcze teatry są. Póki jeszcze cokolwiek działa. Zanim będzie tylko wojna. Nie tylko w naszych głowach.

02-03-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone