AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/324: Tu baza. Tubaza

fot. archiwum UMWM  

Tubaza to piękne miasto. W Tubazie wszędzie jest blisko do centrum, a jednak każda chata z kraja. W Tubazie każdy obywatel ma prawo do wyrażania własnej opinii, ocenia i bywa oceniany. Bierze sprawy na logikę i zajmuje się produkcją sensów. W Tubazie nie słyszano o zakazach i wyzwiskach. Ale satyra i dowcip wiszą na każdej latarni – z dumą, a nie za karę. W Tubazie działa teatr, mieści się w pięknym, wielofunkcyjnym budynku i nikt go jeszcze nie zbombardował.

Niestowarzyszeni
Łapię się co parę dni na niezbyt budującej myśli, że przestaliśmy rozumieć, my krytycy, my czytelnicy, do czego służy, po co jest publicystyka teatralna. Dlaczego pisze się zaczepne teksty, szuka dziury w całym, dywaguje o wstydliwych aspektach jakiejś sprawy. Czemu, na przykład, w Kołonotatniku omawiam możliwe scenariusze przykuwającego uwagę opinii publicznej wydarzenia, z jakiego powodu przestrzegam ludzi teatru przed różnymi pułapkami – repertuarowymi, etycznymi, sytuacyjnymi. Jak to jest – może jak najbardziej istnieć „teatr, który się wtrąca”, a „krytyka, która się wtrąca” jest od razu jakaś taka podejrzana. Bo „poucza ex cathedra i od dołu”, „jątrzy”, psuje euforyczną atmosferę. Czasem przyłącza się do powszechnych uniesień, a czasem je kontestuje. Częściej wytyka palcem głupoty, niż chwali za materializację dobra.

Od dziesięciu lat próbuję na łamach portalu Teatralny.pl i w obrębie tej rubryki łamać konwencje, przekraczać przedstawienia, dyskutować o tym, o czym inni nie chcą dyskutować. Uzurpuję sobie vox populi i obronę przypadków beznadziejnych. Bo wierzę, że teatr to rozmowa estetyczna i światopoglądowa prowadzona z różnych pozycji, sprawdzanie tego, co ukrywamy i przegadywanie oczywistego.

„Póki żyję, o Pani, daj mi wątpienie/
A czystą wiarę gdy umrę”

Ten dwuwiersz Miguela de Unamuno moglibyśmy sobie wyhaftować na sztandarach. O ile cykliczne rubryki mają prawo do jakichkolwiek sztandarów.

Nie sądzę, żeby od gdybania i gadania, od natarczywego prezentowania własnego stanowiska jakaś wartość uległa zniszczeniu czy to w teatrze, czy w społeczeństwie. Pojedynczy głos, votum separatum, palec wbity w oko artysty lub polityka nie zatrzyma fali rewolucyjnych zmian lub pochodu zła. Może być tylko daniem świadectwa, że byliśmy świadomi tego, co przyjdzie. Myśleliśmy nad tym, jaka może być przyszłość. Publicystyka teatralna negocjuje obraz przeszłości, wtrąca się w teraźniejszość i boi się o przyszłość. Nie ma dla niej świętych krów, są tylko osoby bardziej lub mniej felietonowo wyraziste. Mamy, i owszem, swoje sympatie, ale generalnie nie czepiamy się ludzi, czepiamy się postaw, jakie reprezentują. Próbujemy zrozumieć ich aktywność medialną, kreacje wizerunkowe, światopogląd wpisany w przedstawienia i wypowiedzi publiczne. Bo ważne jest, żeby wiedzieć, co tak naprawdę mówią i robią ludzie chcący, byśmy ich wysłuchali.

Krytyk, recenzent, publicysta teatralny jest częścią środowiska teatralnego i ludzie teatru, którzy nam tego odmawiają, którzy kwestionują naszą obecność w nim, głęboko się mylą. Owszem, krytyk jest z boku, wyłącza się z pracy wewnątrzteatralnej, ale dzięki temu zyskuje wiedzę szerszą, porównuje efekty pracy w kilku instytucjach. Gada o teatrze, żyje jego życiem, wyobraża sobie, jaki jest tam w środku, kiedy ci ludzie, którzy go robią, grają co innego niż na zewnątrz. Publicysta pamięta, co się wydarzyło za czasów jego aktywności zawodowej i może prostować autonarracje twórców, o tym, jaka była ich dyrekcja, jak przyjęto ich premierę, kto ich atakował, a kto nie. Pisanie o teatrze żywym, na który składają się tak samo spektakle, jak i ich recepcja, zapowiedzi i rezultaty, rezonans społeczny i polityczny, nie może być czystą negacją, nie może też zmienić się w propagandę dobra.

Czytając wypowiedzi młodej krytyki, która często zastanawia się nad sobą, sensem recenzji, przystawalnością współczesnej wrażliwości pokoleniowej do zastanego modelu teatru, dochodzę do wniosku, że w ostatnich latach ujawniły się trzy strategie krytyczne wobec polskiego teatru. Pierwsza jest kontynuacją dawnej idei krytyki towarzyszącej, która umieszcza autora jak najbliżej kolektywu twórczego w roli kolejnego ogniwa pomiędzy artystą a widzem. Strategia towarzyszenia polega na wspieraniu bliskich sobie procesów przemiany teatru, kibicowaniu i pomaganiu artystów, z którymi autor się identyfikuje. Nie ma w tej obecności krytyka śladu oporu, wątpienia, weryfikacji – jest współmyślenie i współdziałanie, promocja, lans i obrona.

Drugą strategią jest strategia nabierania wody w usta. Nie wartościujemy, nie wskazujemy na błędy, milczymy o niewypałach, złe spektakle artystów i kolektywów, którym towarzyszymy, po prostu nie istnieją. Nic nie zmieniły w postrzeganiu twórcy, nie złamały żadnej umowy, nie zweryfikowały idei. Nie ostrzegamy przed nimi, nie tracimy sami wiary. W naszej bańce jest jasno i laurowo. Katastrofy to u innych, starych i przegranych, niemodnych i niezapraszalnych.

Trzecia strategia w praktyce wygląda tak: krytyka zbiera się w przyjazne chóry, w mediach społecznościowych włącza się jej instynkt stadny, pędzi w radosnym stadzie biegnącym przez internety. Jak jest afera, wszyscy wpisują się w tym samym tonie, używają tych samych argumentów. I ja jestem z wami, i ja!

Wszystkie te trzy zachowania są właściwie niszczące dla pojęcia debaty publicznej; zwłaszcza tej o teatrze. Bo jeśli kłótnie, to na zamkniętych profilach, jeśli atak, to tylko na tych naprawdę złych z drugiego obozu, nigdy na naszych, nigdy. Ten, kto myśli inaczej, inaczej przedstawia sprawę, nie towarzyszy, zaczepia symbol lub autorytet, jest z miejsca identyfikowany jako łamistrajk, mąciciel, zawalidroga. Wróg. Zachowania z mediów społecznościowych są przenoszone do debaty publicznej – zamiast dialogów, tekstów i konwencji wypowiedzi z polemik literackich, przyszło emocjonalne przekrzykiwanie się: ja mam rację, ty nie, ty jesteś debil, on też, a całe dobro nas obrało na swoją siedzibę! Pisze się bebechami i bez namysłu, w sekundę mamy odpowiedź, już wiemy, czy się myliliśmy, czy ktoś nas popiera i lajkuje. Publicystyka w starym stylu to zupełnie inna rozmowa. Nie potrzebuje reakcji natychmiastowej, chce zostawić ślad głębszy. Może dlatego rani, może dlatego ustawia sprawę przed lustrami przeszłości i przyszłości. Zdrowego rozsądku, a nie ideologii.

Nie mogę uwierzyć, że kolejne osoby publiczne, czyli artyści (bo status artysty jest zawsze statusem publicznym, artysta konfrontuje się swoim dziełem z odbiorcą, wydaje na osąd, podsumowanie, relację zwrotną), zwłaszcza ci sprawujący obecnie lub kiedyś reprezentacyjne funkcje w instytucjach, chcą się wyłączyć spod osądu krytyki. Analizy ich decyzji urzędowych z przeszłości, cytaty z dawnych wypowiedzi medialnych są nazywane „nękaniem”, pojawiają się ostrzeżenia sądowe, w ruch idą prawnicze paragrafy. Toczę od lat taki spór z Reżyserką, Której Imienia Nie Wolno Wymieniać – nie o spektakle, bo myślę o nich dobrze, nie o żadne prywatne sprawy, bo nimi się nie zajmuję, tylko o analizę jej jedynej dyrektorskiej kadencji. Ja uważam, że była porażką, skumulowały się w niej wszystkie błędy progresywnego teatru i jego traktowania widowni, ona – że nie było tak źle albo było wspaniale. Ja wołam, że ta dyrekcja to ostrzeżenie dla innych młodych dyrektorów przed tym, czego nie robić z zespołem, widzem i repertuarem, jak nie dzielić aktywności dyrektorskiej miedzy dwie podobne, położone blisko siebie, konkurujące de facto ze sobą sceny, a ona, że to tylko kwestia nieprzyjaznej interpretacji. Ja nie wierzę żadnej jej wypowiedzi o prowadzeniu teatru na prowincji, bo tam właśnie poległa, ona mówi, ze dezinformuję. I tak się bawimy ładnych kilka sezonów. Nie byłoby tej zabawy, gdyby istniała zgoda na różne wizje własnych dokonań. Prawo do sporu o rzeczywiste rezultaty reformy teatralnej czy rebrandingu wybranej sceny. Ale nie ma. Jest autonarracja i przeciwopowieść.

Rozumiem, że nie chcemy być oceniani, wykasowujemy reakcje na krytyczne opinie, zagłuszamy je, ale co się wtedy tak naprawdę dzieje? Ano dochodzi do cenzury środowiskowej, do wykasowania prób poważnej lub nawet prześmiewczej debaty z przestrzeni publicznej, ze środowiska teatralnego. Rozmowa o teatrze nie polega na tym, że artysta spowiada się teatralnemu cywilowi i mówi, co mu ślina na język przyniesie, bo cywil nie zweryfikuje jego tez, nie uszczypnie, nie podważy, nie wyśmieje nadinterpretacji własnej roli. Kiedy wypowiedź artysty dostaje się w ręce publicysty teatralnego, zaczyna się zupełnie inna historia. Czyny przeglądają się w zapowiedziach, fakty w intencjach. Izolowane gesty w procesach.

W ostatnich latach, miesiącach ten proces sprawdzania i oceniania sensowności diagnozy artystycznej i społecznej postawionej przez twórcę teatralnego stał się coraz bardziej problematyczny. Każde „sprawdzam”, każde zwątpienie ze strony publicystyki teatralnej wyartykułowane w stronę artysty, wywołuje agresję, zniecierpliwienie, szyderstwo i pogardę. Naprawdę chodzi o to, by nikt nie przekłuwał balonów, nikt nie wkładał patyka w szprychy teatralnego roweru, nikt nie stukał kijem po prętach klatki, w której wszyscy siedzimy? Zaczynam się bać, że do takiej sytuacji dążymy. Artysta coś zrobi, krytyk towarzyszący przyklaśnie, publiczność siedzi z emotkami zamiast twarzy i nic tego niebiańskiego spokoju nie zakłóci. Wszyscy zdechną w zachwycie.

Publicystyka teatralna jest także i po to, by ten powszechny zachwyt tonować. Pytać o cenę, skutki, skalę procesu. Czepiać się nawet głupio, żeby wywołać reakcję. W naszym kraju rząd z reguły nie odpowiada na ważne pytania, urzędnicy milczą złapani na gorącym uczynku, a teraz jeszcze artyści chcieliby kopuły ochronnej nad sobą. Uwaga! Proszę nikogo nie zranić, nie popsuć narracji, nie wytrącić z równowagi. Wszystko jest dobrze na tym najszczęśliwszym ze światów.

Czwarta władza, czyli funkcja kontrolna mediów, naprawdę istnieje. Ale czemu czuję, że nikt nie chce, by obejmowała także publicystykę teatralną? Nie rozumiem, że ktoś może nie rozumieć, po co jest publicystyka teatralna.

Tym gorzej dla faktów
Tydzień temu chodziło o prostą sprawę: potwierdzenie, że Piotr Tomaszuk, artysta wybitny i zasłużony dla polskiego teatru, tym razem przekroczył cienką czerwoną linię i zdyskwalifikował się etycznie, nazywając wielką aktorkę i teatr, w którym pracuje, „folksdojczami”. Nie wiem, czy istnieje straszniejszy, bardziej stygmatyzujący epitet skierowany w stronę obywatela i obywatelki Polski. Nawet 75 lat po drugiej wojnie światowej i w czasach, kiedy tuż za naszą granicą Putinowski reżim rzuca obelgami w ludzi broniących swojej wolności – Ukraińcy są „faszystami”, „banderowcami”, potrzeba „denazyfikacji” całego kraju. Z drugiej strony prezydent Rosji, prawdziwy zbrodniarz wojenny, zrównany został z Hitlerem, pisze się o nim słusznie i złowieszczo „Putler”. Zachowujemy faszystowskie terminy i nazwiska na naprawdę poważne sprawy i w ten sposób demaskujemy tych, co plują na ślepo, rozbrajamy ich propagandę.

Czy w takim kontekście obelgi typu „folksdojcz” nie brzmią w Polsce potwornie i zabójczo? Czy nie są emocjonalnym nadużyciem i linczem słownym? Rzuceni ot tak, dla uciechy i zemsty „folksdojcze” dyskwalifikują każdego, kto nimi miota, zwłaszcza jeśli padły pod adresem artystki, której jedyną winą jest stworzenie wybitnej roli w niezłym przedstawieniu, o które od miesięcy toczy się polityczna walka. Chcielibyście, aby tak określano kogokolwiek, kto nie zrobił nic złego ani w prawdziwym życiu, ani w przestrzeni sztuki? Zabolałyby was? Chyba by zabolało. A jednak takie słowa padły.

W swoim tekście sprzed tygodnia pytałem retorycznie, czy zgadzamy się na język nienawiści w rozmowie o teatrze, czy dopuszczamy takie argumenty w dyskusji? Czy dyrektor instytucji publicznej, doradca i zaufany człowiek Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, może w ten sposób komunikować się z innymi artystami? Czy ktoś z jego przełożonych, przyjaciół, środowiska teatralnego powinien na to zareagować, czy może lepiej udawać, że nic się nie stało?

Nieco złośliwie zaprosiłem do dyskusji nad tym problemem polską krytykę konserwatywną, bo przecież Tomaszuk właśnie do niej ma najbliżej. Niestety, z góry wiedziałem, jak to się dalej potoczy. Wyparcie i agresja zamiast refleksji i potępienia Tomaszuka. Wylały się wiadra złości i polemik, ale nie przeciwko przekroczeniu znanego reżysera, tylko przeciwko mnie. To dość przewidywalna strategia: skoro nie możesz zaprzeczyć faktom, podważ wiarygodność tego, kto je przynosi.

W świecie baśni wyglądałoby to mniej więcej tak.

Bajka o profesor Spalińskiej i gadającym baranku
Na zielonej łące leży sobie w przewiewnej białej sukience profesor Spalińska, otoczona wianuszkiem przyjaciół i adeptów. Przesuwa leniwie paluszkiem po monitorze laptopa, zapewne redaguje teksty na portalu. Ktoś obok czyta książkę własnego autorstwa, ktoś inny pisze gniewny manifest. Dwie osoby półgłosem debatują o najnowszej premierze. W ziemię wbita powiewa dumnie flaga Konfederacji z czasów wojny secesyjnej, bo klimat prawie jak w Przeminęło z wiatrem, a profesor Spalińska wygląda jak Scarlett O’Hara. Ona i jej przyjaciele opalają się, łąkowy komfort na kocykach, ogólna sielanka. Wtem do grupy letników podbiega nie wiadomo skąd brzydki, kudłaty baranek i woła, o dziwo, ludzkim głosem:
– Uciekajcie! Baca zwariował i szuka folksdojczów na hali! Zaraz tu będzie! Pozabija was! Zdumiony baranek spostrzega, że jego słowa nie wywołały żadnej reakcji. Profesor Spalińska obraca się leniwie na drugi bok i stwierdza z wyższością gdzieś w próżnię, nie patrząc nawet na nieparzystokopytnego sygnalistę:
– Oj, baranku, baranku, a czemu nie ostrzegałeś nas wczoraj, gdy szliśmy całą grupą przez wieś i górale wołali za nami: „Jehowy idą!” Jakie to było przykre… Gdybyś wtedy stanął w naszej obronie, wziął ich na rogi, dziś bym cię posłuchała…
Baranek wpada w panikę, bo przecież chce pomóc, a oni nie rozumieją powagi sytuacji:
– Ależ, proszę pani, proszę posłuchać, zły baca już tu biegnie z siekierą, folksdojczów chce eliminować… Ratujcie się, zanim będzie za późno!
– Oj, baranku, baranku – kręci głową profesor Spalińska. – Masz ty może jakiś tytuł naukowy? Bo ja wierzę tylko autorytetom intelektualno-moralnym! I cóż złego jest w słowie „folksdojcz”? Nie przesadzasz aby? Wiele razy nazywano mnie „pimpcią” w internetach i się nie obraziłam… Folksdojcze? To na pewno nie o nas, my jesteśmy letnicy-patrioci. A w ogóle, to na kogo głosujesz, baranku, bo widzę, że chyba nie tak jak my…
Ktoś z przyjaciół pani profesor prycha pogardliwie:
– Będziesz dalej z tym baranem gadała? Sam wygląda jak folksdojcz!
– Ja go znam, jak mnie okradli na dworcu, to go tam nie było! A mógł być. I co, pomógł mi? Nie pomógł! – potakuje drugi. Baranek na to:
 – Ludzie, tak nie wolno, o czym wy w ogóle mówicie? Jezu, baca już tu jest, uwaga! Robi zamach siekierą…. Chodu! Chodu!!!
Na co profesor Spalińska odpowiada:
– Pomyślę o tym jutro, dziś wiem tylko tyle, że jakoś tak bardziej lubię bacę niż ciebie, baranku. Baca to człowiek zasłużony dla kultury, teatroman, artysta i ma przynajmniej poglądy zbliżone do moich, nie to co ty, bara…
Wtem cios, trzask kości, chlupot krwi, w minutę całe towarzystwo porąbane. Baca dopadł letników. Czworonożny szybki jak wiatr baranek odbiega na bezpieczną odległość i mówi smutno:
– Przynajmniej próbowałem…

Błędy i zaniechania
Większość wypowiedzi w sprawie Tomaszuka nie było wcale wypowiedziami w sprawie Tomaszuka, tylko lustrowaniem Łukasza Drewniaka. Zarzucano mi, że jestem ślepy na jedno oko i widzę tylko przekroczenia po prawej stronie. Że zaczepiam wyłącznie środowiska konserwatywne. Domyślam się, że Monika Strzępka, Paweł Demirski, Witold Mrozek, Iga Dzieciuchowicz, a nawet Reżyserka, Której Imienia Nie Wolno Mi Wymieniać przyjęli tę enuncjację cokolwiek ze zdumieniem. Argumentowano, że nie mam prawa wołać o sąd nad Tomaszukiem i bronić Dominiki Bednarczyk oraz Teatru Słowackiego, bo kiedyś nie broniłem Elżbiety Wrotnowskiej-Gmyz przed internetowym hejtem. Ani nie powiedziałem basta sieciowym wyzwiskom pod adresem Jagody Hernik-Spalińskiej i Rafała Węgrzyniaka. Ktoś posunął się nawet do rozbrajającego w sumie stwierdzenia, że milczałem także wtedy, gdy dwadzieścia lat temu Roman Pawłowski prześladował w „Gazecie Wyborczej” Jerzego Grzegorzewskiego. To wszystko prawda. Nie broniłem Jerzego Grzegorzewskiego przed Romanem Pawłowskim w 2001 roku, tak samo również nie zabrałem publicznie głosu, kiedy wyrzucano Mikołaja Grabowskiego z dyrekcji Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie w połowie lat osiemdziesiątych. Nawet palcem nie kiwnąłem, kiedy Gustaw Holoubek odchodził z Teatru Dramatycznego w stanie wojennym. Nie zareagowałem ani razu, kiedy wyklaskiwano ze sceny popierającego WRON aktora, Stanisława Mikulskiego. Wstyd mi, że milczałem w 1968 roku, kiedy z Teatru Narodowego musiał odejść Kazimierz Dejmek. Z niewiadomych przyczyn umknęły mojej uwadze represje, jakich doznał od komunistów Leon Schiller na początku lat pięćdziesiątych. I nic nie opublikowałem w sporze po Elektrze Edmunda Wiercińskiego, a przecież mogłem już w 1946 roku zagiąć samego Jana Kotta. Macie Państwo rację, powinienem był wtedy coś zrobić, ale tego nie zrobiłem. I nie tłumaczy mnie wcale, fakt, że urodziłem się w 1971 roku, a Kołonotatnik prowadzę od wiosny 2012. Nigdy nie robimy tyle, ile trzeba dla zwycięstwa dobra i zaprowadzenia powszechnej sprawiedliwości.

Prawicowi dziennikarze chcą jednak, żebym zajmował się wszystkim, reagował na każdy teatralny występek niezależnie od tego, kto go popełni. Czy ja, do cholery, jestem Aliną Czyżewską? Nie jestem Aniołem Dobra, jestem Demonem Drwiny. Z jednej strony cieszy mnie, że konserwatywni krytycy wierzą w moc sprawczą felietonu i szybkość mojej reakcji, z drugiej martwię się, kiedy na to wszystko starczy mi czasu i miejsca. Kolejka spektakli do recenzowania przypomina już tę na Kasprowy Wierch, a tu co tydzień coś wychodzi. Głównie dzięki akcjom prawicy. No i naprawdę zadarłem już chyba ze wszystkimi: na lewicy, na prawicy i w centrum. Za chwilę skończą mi się bohaterowie podejrzanych aktywności teatralnych, nietrudno więc chyba zrozumieć, że czasem kogoś oszczędzam. Zwykle nie bronię innych krytyków przed hejtem, bo zakładam, być może nieco na wyrost, że ktoś, kto żyje z pisania, powinien umieć obronić się sam z pomocą polemiki i sprostowania.

Zdziwiło mnie, że jedni autorzy z Pospolitego Prawicowego Ruszenia w Celu Rozmycia Winy Piotra Tomaszuka odmawiają mi jakichkolwiek przymiotów moralno-intelektualnych (felieton Jagody Hernik-Spalińskiej), inni poprzestają na krytyce mojej moralności, zgadzając się łaskawie na istnienie walorów intelektualnych („wiedzę to ty masz” – przykra wiadomość prywatna od Przemysława Skrzydelskiego otrzymana po półgodzinnych telefonicznych nawalankach słownych), jeszcze inni żałują, że milczałem, kiedy naprawdę działo się zło (Jakub Moroz w Raptularzu). Nie wiem, jak do siebie dopasować te informacje, jak złożyć je w logiczną całość. Bo najpierw słyszę namawiania do większej aktywności, łapania nie tylko prawicowych myślozbrodni, a potem nawet w tekstach tych samych autorów pojawiają się oskarżenia o niedostatek mojej kondycji intelektualno-moralnej. Czyli, nieco upraszczając kwestię, chcecie, drodzy Państwo, by polskiej lewicy i prawicy stale i po równo wytykał błędy jakiś niemoralny głupek. Chcecie go nawet zatrudnić na etat. I wtedy będzie OK. Nie wiem, napiszcie wniosek do ministerstwa, może przejdzie, może nie zobaczą tych nielogiczności waszych postulatów, które ja widzę.

A może sęk w tym, że po prostu wykonuję za was niechcianą robotę. Pierwsze przykazanie publicysty brzmi: „Jeśli chcesz być wiarygodny, wal zawsze najmocniej we własny obóz. Nie przymykaj oczu na zło koło siebie, to wtedy będziesz miał prawo do grzebania w moralności przeciwników politycznych”. Staram się właśnie coś takiego robić. Bo – tu wyznam sekret – najbliżej mi właśnie do Moniki Strzępki, ale cicho sza, ona o tym nie wie… Szkoda, że wy milczycie, kiedy PiS rozwala kolejne teatry, wprowadza cenzurę tylnymi drzwiami, recenzuje dyrekcje i konkretne dzieła. Kiedy tworzy klimat przyzwolenia na inwektywy. Gdyby nie ten klimat, gdyby nie „dziadostwo” ministra i oskarżenia dyrekcji Teatru Słowackiego o szarganie dobrego imienia sceny marszałkowskiej, Piotr Tomaszuk nie nabrałby wiatru w żagle. Pozaglądajcie sobie, drodzy konserwatywni krytycy, na własne facebookowe strony, ile tam błota zostało po waszych followersach, co się u was pisze w komentarzach. Jak traktujecie ludzi teatru, którzy myślą inaczej niż wy? Uwielbiam Jarosława Jakubowskiego, ale kolegów to pan dramatopisarz ma okropnych, czas zmienić kolegów na nowych… Pani Jagodo, panie Rafale – na Teatrologia.info puszczacie felietonowe enuncjacje pewnej pani, która nazywa mnie „krytykiem nienawidzącym Polski”. Krytyk nienawidzący Polski? Przepraszam, Polskę lubię, nie znoszę tylko koterii wycierających sobie gęby Polską przy byle okazji i narzucających innym swoją wizję telewizyjnego patriotyzmu. Wasz patriotyzm jest lepszy niż mój? Naprawdę? Uważacie, że publikacja tekstu z takimi epitetami jest akuratną odpowiedzią na moje delikatne kpiny (bo używające wyłącznie samych cytatów) z żenującego intelektualnie i wstydliwego redaktorsko poziomu jej wywiadu z Pawłem Jurkiem, którym ośmieszyła nie tylko proces adiustacji tekstów na portalu, ale i samego bogu ducha winnego dramatopisarza?

Podziękowania
Dziękuję Przemysławowi Skrzydelskiemu i Jakubowi Morozowi, że zajęli jednak jasne stanowisko w sprawie ekscesu Piotra Tomaszuka.

Rozumiem, że reszcie Państwa z prawicy słowo „folksdojcz” nie wadzi. Czemu aż tak odlecieliście? I dokąd? Halo, tu baza! Halo!

30-03-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone