AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/329: Trela

Jerzy Trela, fot. PAP/P. Polak  

1.
Jerzy Trela nauczył mnie głośnego czytania. Był listopad 2008 roku, krakowski aktor obchodził swój jubileusz, spotkaliśmy się kilka dni po premierze spektaklu Piotra Cieplaka Król umiera, czyli Ceremonie, w którym zagrał Berangera. W gazecie zlecono mi wywiad z Trelą. Ciężko było się z nim umówić, miał gorący czas w szkole teatralnej, ale znalazł w końcu wolną godzinę i w jakimś ciasnym pokoiku profesorskim przy ulicy Straszewskiego gadaliśmy o duchach teatru. O postaciach, które się w nim zagnieździły na zawsze, o przyjaciołach – aktorach i reżyserach – którzy odeszli, o powidokach scen, które wracają, kiedy tylko on pojawi się na scenie… Wróciłem do PWST dwa dni później z gotowym tekstem do autoryzacji. Trela był jakiś podejrzanie smutny, ale jak zwykle miły i grzeczny. Podałem mu wydruk z wywiadem. Oddał mi go od razu z przepraszającym uśmiechem: „Co ja tam będę czytał, niech Pan czyta”. Zamarłem. Chryste Panie, mam czytać przy Treli? Oblał mnie zimny pot. Usłyszałem od razu w głowie jego głos z kluczowymi frazami Wielkiej Improwizacji i pomyślałem, że takiego wstydu chyba nie przeżyję. Półżywy zacząłem czytać pierwsze pytanie i od razu przerwałem. Usprawiedliwiłem się przed nim, że nieco je zmodyfikowałem, bo tamto, które rzeczywiście padło w rozmowie, wyglądało w zapisie jakoś tak pretensjonalnie… „Niech Pan się nie tłumaczy, tylko czyta” – machnął niecierpliwie ręką Trela. Słuchał uważnie, poprawiał mi co jakiś czas intonację, a ja powtarzałem za nim tę właściwą. Brał ode mnie niezdarne w lekturze zdanie w usta i wypowiadał je jak aktor tekst roli, dodawał mu głębi i sensu. Pokazywał, gdzie poprawnie akcentować, jak przeczytać średnik, jak zrobić wygłos po wielokropku. Próbowałem to naśladować. „Wolniej. Głośniej” – komenderował cierpliwie. Po kwadransie tej mistrzowskiej lekcji poczułem się, jakbym znów miał siedem lat, a nie trzydzieści siedem. Chłopiec we mnie nie czytał jednak za karę, tylko jakby w ogóle pierwszy raz, poznając wszystkie sekrety dobrej głośnej lektury. Trela nie znęcał się nad stremowanym krytykiem, po prostu wtajemniczał go w zasady ars dictandi. Czytanie miało być porządne. Tekst jest dobry, jeśli da się go dobrze przeczytać… Ledwo żywy z przejęcia dobrnąłem do ostatniej strony. Podniosłem oczy i popatrzyłem na Trelę. „Dobrze jest” – powiedział. „Nic nie dodam, nic nie skreślam…” Ucieszyłem się na te słowa. Ale jakby za bardzo. Zbyt widocznie. Za wcześnie. Trela zobaczył tę moją radość i pokazał palcem na wydruk: „No, to ja posłucham jeszcze raz. Pan czyta…”

2.
Jerzy Trela zmarł w niedzielę 15 maja, w poniedziałek 23 maja odbył się jego pogrzeb: nabożeństwo w Krakowie w kościele oo. dominikanów, pochówek w rodzinnych Leńczach, gdzieś pod Wadowicami. Kilka dni przed śmiercią i dwa miesiące po osiemdziesiątych urodzinach nadano mu wreszcie honorowe obywatelstwo Krakowa, jakby pośpiesznie, na ostatnią chwilę, chciano zdążyć przed tą złą wiadomością, która wisiała nad nami od kilku miesięcy. Tuż przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia zmroziła nas wypowiedź Anny Dymnej, że Trela potrzebuje wsparcia duchowego, że uratować go może tylko modlitwa. Wiedzieliśmy, że od lat słabuje, że chodzi po lekarzach, a po śmierci żony bardzo osowiał. Baliśmy się, że znowu płuca, może covid, że wrócił rak, z którym walczył ponad 20 lat… Dymna biła na alarm… Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, zareagował Trela. Podobno dzwonił po przyjaciołach ze złośliwym dementi, a potem udzielił kilku wywiadów, sugerując, że jego koleżanka „zgłupiała”, szerzy dezinformację. Martę Mazurek z „Gazety Krakowskiej” przywitał pytaniem:
„Dlaczego pani się chciała spotkać?
Żeby zapytać, czy pan umiera.
A wyglądam na umierającego?
Nie. Ale przed świętami media obiegła wiadomość, że jest pan w bardzo ciężkim stanie.
Jak mam się do tego odnieść?
Jak pan chce.
Nie chcę w ogóle. Są sytuacje, w których milczenie jest złotem. Wolę odnosić się do swojej pracy, planów, zajęć – a nie do niesprawdzonych pogłosek”.

Moja własna śmierć jako „niesprawdzona pogłoska” – to mógł wymyślić tylko Trela przez prawie 60 lat uprawiania zawodu podchodzący do siebie, do swojego aktorstwa z dystansem. Ale jednocześnie hipochondryka i teatralnego zrzędę, brzydzącego się źle uszytymi lub po prostu niewypranymi kostiumami, zakurzonymi rekwizytami, narzekającego na niewygodne sceniczne buty. Choroba mogła być na serio, śmierć była tabu. Z chorobą trzeba było walczyć, śmierć spróbować przemilczeć. Trela mówił w wywiadach, że bardzo przeżył symboliczne odejście Odysa Wyspiańskiego, którego grał w spektaklu Krystiana Lupy: „Rodzaje teatralnych śmierci są różne. Jedne bardzo bolą, inne są tylko formą”. Nie wierzył, że sceniczna agonia przygotowuje aktora na prawdziwy koniec. Tłumaczył, że Berenger od Ioneski pozwala sobie na żart, że umiera, udaje własną śmierć, żeby zamienić ją w fikcję, przeszyć groteską. A potem prawie przegapia tę prawdziwą. W spektaklu Cieplaka umarły – umierający Berenger schodził na widownię, otwierały się drzwi do sali Modrzejewskiej i aktor szedł w stronę silnego światła. Trela kpił potem z Joanny Derkaczew, że zobaczyła w tym świetle obraz Matki Boskiej i opisała taką scenę w swojej recenzji. Cieszył się z tego omamu czy złudzenia krytyczki jak psotliwe dziecko, jakby udał mu się jakiś nieprawdopodobny aktorski trik.

3.
Koledzy z PWST wołali na niego „Tatuś”. Bo zawsze był dojrzalszy od swoich rówieśników. Potem koleżanki z teatru mówiły z zazdrością, że Trela zawsze wygląda tak samo, że się nie starzeje: Jerzy Goliński ripostował im wtedy: „Jak on ma się starzeć, jak on od dziecka jest stary”. Wydawało się, że na zawsze zostanie w takim aktorskim bezwieku, może tylko posiwieje, przygarbi się, zmaleje. Ale nie: choroby, kruchość ciała, sprawiła, że opadły mu policzki, twarz poorały bruzdy. Dojrzałość, męskość oblicza Treli jakby się roztopiła, osunęła w dół, jakby Trela z dawnych lat wisiał na swojej twarzy na ostatnim gwoździu, jakby trzymał swoje rysy siłą woli – zamknie oczy i wszystko spadnie na podłogę w ostatniej roli. Przez ostatnie dwadzieścia lat Trela był samymi oczami osadzonymi w masce starego aktora. Oczami wielkimi, mądrymi, okrągłymi ze zdziwienia i jakiegoś smutku, bólu nigdy niewypowiedzianego. Oczywiście te oczy figlowały w rozmowie, błyskało w nich życie i humor, zarażały rozróbą ręce i ciało aktora, ale w chwilach scenicznego zawieszenia były jak dwa ludzkie księżyce wiszące nad otchłanią przemijania. Trela nosił tę swoją drugą, nową starość z godnością. Zwracał uwagę na to, co udźwignie fizycznie w roli, a czego już nie. Obruszał się na nietrafione propozycje ról w teatrze i filmie, sarkał na emploi, w jakim go umieszczano. „Na te role, które chciałbym zagrać, jestem już za stary, a tych, które mi proponują, to ja nie chcę. Nie mam ochoty grać samych starych dziadów!” – krzyczał. Wiele z jego ostatnich teatralnych prac to przyczynki i powroty – do romantyzmu, do Dziadów, analizowanie, kim jest aktor na scenie, jak się go pamięta, co sam pamięta, czemu nie może oderwać się od ról z przeszłości. Bywał głosem z taśmy, twarzą na ekranie, lubił sceniczne epizody, czuł się pewniej w monodramach niż w scenicznej gromadzie. Miałem wrażenie, że to nie tylko sprawa starzenia się i choroby, niechęć do podejmowania wyzwań wymagających dużego wysiłku. Trela świadomie krok po kroku wycofywał się na drugi plan, oddawał pole. Schodził z linii strzału. Jakby sprawdzał, jak to jest być duchem w teatrze. I takiego ducha, błąkającego się po scenie w serialu Artyści, w końcu zagrał. Pamiętam ustawiony przez Strzepkę kadr, w którym zagląda przez ramię dramaturgowi piszącemu tekst na ostatnią chwilę, bo zaraz premiera, bo reżyser nie ma już co próbować. I duch Treli kiwa głową z zadowoleniem: późno, bo późno, ale jednak młody autor dał radę, to, co powstaje, będzie dobre.   

4.
Przyzwyczailiśmy się do Treli w głównych rolach, do Treli na pierwszym planie. Tymczasem ja pamiętam te jego małe arcydzieła tła. W 2007 roku w Oczyszczeniu Petra Zelenki zagrał epizod – księdza, który przyznał się podczas talk-show, że nie wierzy w Boga. Spektakl zaczynał się od sceny w studio telewizyjnym. Przygasało światło, Trela wstawał z fotela z niewyraźnym uśmiechem, jakby już rozumiał bezsens decyzji o wyznaniu w TV, jakby nie dało mu to ulgi. Jego bohater miał na sobie kostium bardzo podobny do tego, w którym Trela grał Wielkie kazanie księdza Bernarda, może tu też przyszedł diabeł, żeby kłamać w przebraniu prawdy. Wychodząc, Trela mijał się w studio z Krzysztofem Globiszem, który grał główną rolę pisarza-pedofila, który za chwilę miał przyznać się przed kamerą, że zgwałcił kilkuletniego syna swoich przyjaciół. Mina Treli, kiedy podawał rękę pisarzowi, kłaniał się wspólnikowi w zbrodni, była przecięta na pół – u góry współczucie, u dołu zażenowany uśmieszek… Jakby rozpoznawał brata w grzechu i wstydzie, upadku i moralnej miazdze. Trela był na scenie może minutę, a ja do dziś pamiętam to jego wyjście, to znaczące przemknięcie przez margines scenicznej opowieści.

5.
W finale pierwszego aktu Szczęśliwych dni, gdzie Trela milcząco partnerował Krystynie Jandzie, Cieplak zatrzymywał kadr pokazujący wieczór w domu chorej żony i opiekującego się nią męża. Światło za teatralnym oknem dogasało. Willie przycupnął na stołeczku obok fotela Winnie. Janda krótkim uśmiechem dziękowała mu, że jest przy niej. Pierwszy raz zabrakło jej słów, nie było tych właściwych w tekście Becketta. Trela zmęczony i zrezygnowany odpowiadał jej ciężkim gestem. Była w nim rezygnacja pomieszana z zawziętością. Jest przy niej, musi być przy niej, bo to ona jest jego losem. W drugim akcie Jandy już prawie nie było widać spod pledów, poduszek i chust. Z pałuby na krześle, z kocowego chochoła wystawała tylko głowa Winnie. Janda nie mogła się obrócić, zobaczyć, co jest za jej plecami, gdzie podział się Willie. Zagadywała więc straszliwe podejrzenie, że w pokoju nie ma jej męża. Że ją zostawił, umarł przed nią. W finale spektaklu Cieplaka Willie Treli pojawiał się na scenie w czarnym garniturze. On – nie on. Był już Panem Śmiercią, który przyszedł po Winnie. Z litości założył na siebie twarz Williego. Pan Śmierć mówił czule jej imię, tym najniższym z głosów Treli, tym najbardziej gniotącym w piersi. Winnie podawała mu usta do pocałunku. Zapadała ciemność.

6.
Trela w Król umiera Cieplaka (Narodowy Stary Teatr, 2008) dostał przedwczesne pożegnanie ze Starym Teatrem, z kolegami aktorami, ze wszystkimi legendarnymi spektaklami, w jakich zagrał. Na scenie otaczały go Anna Dymna, Anna Polony i Dorota Segda. Och, jak mu dobrze, jak mu było przyjemnie wśród tych pań. Trela wygłupiał się z nimi, przywoływali wspólnie echa dawnych ról i relacji, poważniał na chwilę i znów żartował. W najbardziej dobrodusznej i jasnej scenie, dopisanej Ionesco, Cieplak aranżował chór kobiet śpiewający Berengerowi – a właściwie aktorowi na jego benefisie – tango skomponowane przed laty przez Jerzego Trelę. To leciało chyba tak:

„Choćbyś mnie kablem bił
Dalej będę cię kochała
Choćbyś do rana pił
Będę na cię czekała
Ja
Wierna stara baba twa”.

Trela rzadko był na scenie prywatnie. Jeszcze rzadziej był prywatnie szczęśliwy. Ale chyba wtedy był.

7.
Trelę kochano w Krakowie za uczciwość, skromność, prostolinijność i aktorski geniusz. Po 1989 roku nikt nie wypominał mu przynależności do Partii. Tłumaczono jego zaangażowanie i posłowanie do peerelowskiego sejmu chęcią obrony uczelni, teatru, przyjaciół. Trela był naszym czerwonym, ostatnim uczciwym, ideowym komunistą. Albo po prostu dobrym człowiekiem osadzonym z musu w złym systemie, artystą-realistą, a nie outsiderem i romantykiem. Nie pytaliśmy w wywiadach o ten okres, Trela sam nie chciał o nim mówić, nie wstydził się, nie wypierał, traktował to jako zamknięty rozdział. Nawet w książce Beaty Guczalskiej, w której autorka omawia rolę Treli jako partyjnego bezpiecznika Starego Teatru, szefa POP, nie ma tematu jego kandydowania do senatu w 1989 roku w drużynie Rakowskiego i Urbana. Są skany „Gazety Krakowskiej” i „Dziennika Polskiego” z tamtego czasu z wywiadami i sylwetką aktora, nie ma wyjaśnienia, czemu był wtedy przeciwko drużynie Wałęsy.

W połowie lat osiemdziesiątych oglądałem emitowaną w polskiej telewizji rejestrację Dziadów i Wyzwolenia. Trela jako Konrad był, jak chciał Ryszard Przybylski, „bohaterem Polaków”. Nagrania starych spektakli Swinarskiego były koniem trojańskim wpuszczonym w legalny obieg, ciągle prowadziły rozmowę o Polsce współczesnej, pokazywały akty buntu i samoudręczenia, drogę do duchowej wolności. Konrad Treli wrył mi się w świadomość jako postać nonkonformisty, jako ponadczasowa figura dysydenta. Tym większe było moje zdumienie, gdy zobaczyłem w telewizyjnej jedynce program promujący kandydaturę Treli do senatu. Rozmowę z aktorem ilustrowały fragmenty Dziadów. Trela w białej koszuli miotał się po wybiegu w Wielkiej Improwizacji. Mogę do dziś zacytować to, co Trela sformułował w tamtym wywiadzie jako swoje motto wyborcze: „Będę w parlamencie zajmował się kulturą – każdą kulturą – także kulturą rolną!”. Nie mogłem jeszcze głosować, brakowało mi dwóch tygodni do pełnoletniości, ale chodziłem na wiece Akcji Wyborczej Solidarność – kibicowałem Szczypiorskiemu i Holoubkowi z mojego okręgu. Zadawałem sobie pytania: czemu Trela nie jest z nimi, dlaczego tak wielki aktor jest częścią „Onych”. Wygraliśmy, Trela nie wszedł do senatu, zniknął z polityki dwa lata wcześniej, niż dali sobie z nią spokój Wajda, Łapicki i Holoubek… Pewnie przegrana go ocaliła, nie skleił się na zawsze z tamtymi wyborami. Zagrał Poetę w Weselu Wajdy, majora w Fantazym, ojca w Ślubie. Komunistyczny Trela zniknął jak sen jaki złoty i nikt aktora tą pamięcią nie dręczył. Wielkie role i charakter Treli jako człowieka wszystko unieważniły. Kiedy teraz myślę o tamtym swoim zdumieniu, niezgodzie, niewierze, że Trela „jest ich”, sam się z siebie śmieję. Jakie to dziś ma znaczenie, po co w tym grzebać, skoro, jak zaświadczają wszyscy, Trela nikomu nie zaszkodził, nic głupiego nie powiedział, żadnej świni nie podłożył. Był dobrym człowiekiem, który przez chwilę i nieco za długo stał po niewłaściwej stronie historycznej linii rozdzielającej dobro i zło. Stał tam w tak osobliwy sposób, że nawet zło w tym jego staniu zmieniało się w małe dobro. A może… może największą, ukrytą rolą Jerzego Treli była ta, w której przekonał nas, że tego nigdy nie było, że to nie było ważne, że nic z tego nie wynika ani dla artysty, ani dla jego widzów.   

8.
W spektaklu Pawła Miśkiewicza z 2013 roku Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna Trela wreszcie zagrał Leara, którego proponowało mu wielu reżyserów. Zgodził się na wizję Miśkiewicza, bo reżyser zaproponował Leara domowego, rodzinnego, absolutnie nie królewskiego – starca i ojca zamkniętego w pokoju, opuszczonego przez córki, celebrującego w zwidach i monologach własne pożegnanie ze światem, zmarnowanym życiem. Pokój stawał się dworcem kolejowym i placem zabaw, przestrzenią, w którą wdzierały się postacie z teatru Becketta. A w końcu – szpitalną salą, na której się umiera. To nie był zły spektakl, to nie była nieudana rola Treli, ale czuło się, że gra w nim tylko formą, tylko gada, tylko pokazuje i reprezentuje bohatera, nie przepuszcza ostateczności sytuacji upadku i śmierci postaci przez siebie. Było tak, jakby Trela się przed tym Learem bronił rękami i nogami, pozostał szczelnie opancerzony wewnątrz. Kiedy Teatr Słowackiego zagrał ten spektakl na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku, Trela przed wyjściem na finałowy monolog zgubił się w podziemiach Teatru Wybrzeże. Siedzieliśmy w teatralnej pauzie, niepewni, czy to już koniec widowiska, czy nie, światła się nie zapalały. Wiedziałem oczywiście, że ma być scena na koniec, ale sądziłem, że może Miśkiewicz coś zmienił, zrezygnował z kropki nad i. Były, i owszem, takie myśli, że Treli coś się stało, w końcu Łomnicki też fizycznie Learowi nie dał rady i zasłabł na próbie, a potem umarł. Minęły dwie ciężkie minuty i w końcu Trela wydobył się z podziemi. Wrócił z Hadesu.

9.
Prawdopodobnie widziałem jego ostatni występ w teatrze. To była Trąbka do słuchania surrealistki Leonory Carrington w reżyserii Agnieszki Glińskiej i w adaptacji Marty Konarzewskiej. Pracowali nad tym jesienią, grudniową premierę przysłoniła Boska Komedia, a potem covidowe odwołania spektakli. W styczniu 2022 Trąbka wróciła na chwilę do repertuaru. Poszedłem na nią w środku tygodnia, był komunikat, że zagrają bez jednego aktora, który zachorował. Bałem się, że chodzi o Trelę. Ale nie – to nie jego dopadło. Zaraz po tym wieczorze zdjęto tytuł z afisza, pewnie wyszły pozytywne testy reszcie zespołu. Trela grał w tym przedstawieniu rolę poety Marlborough, bardziej wspomnienie niż rzeczywistą postać. Przywoływała go dziewięćdziesięciodwuletnia Marion, bohaterka i buntowniczka w interpretacji Anny Dymnej – Trela wchodził na scenę w białym garniturze i białym kapeluszu. Artysta z innej epoki, wyobrażenie dawnej miłości. Trela tańczył z Dymną walca, a potem razem siedzieli na ławeczce, komentując działania młodszej sobowtórki Marion, podróż jej przyjaciółek z sanatorium doktora Gambita. Jakby dla obojga ważniejsze od grania było patrzenie na scenie i przyjacielskie bycie razem. Na zdjęciach i filmach z prób Trela był jeszcze w czarnej marynarce, może to nie kostium, tylko prywatne ubranie, teraz w tej scenicznej bieli i pobladłą twarzą wyglądał jak biały dmuchawiec, jak niezbyt dokładnie zmaterializowany duch. Wydawał się taki wiotki, cieniutki jak tasiemka, nawet głos miał słabszy niż zwykle. To było dziwne uczucie, patrzeć na takiego Trelę, bo wydawało się, że on prawie nie dotyka podłogi, że jest w nim ta niedobra lekkość, z którą aktor nie może sobie poradzić. Wstydzi się jej. Anna Dymna cały czas trzymała Trelę za rękę, chyba nie puściła go ani na moment, żeby jej nie odleciał jak balonik, jak latawiec dziewczynce na łące. Popłakałem się wtedy na ten widok. To było chwilę po jej prasowych opowieściach o chorym Treli i jego zażartych dementi, że nic się nie dzieje. Zrozumiałem, że Dymna nie chce się z Trelą za nic rozstawać, że nie pozwoli mu odejść, póki oboje są na scenie, nikt tu nie umrze.

9.
W Śniegu Bartosza Szydłowskiego był już naprawdę duchem. Pojawił się wyłącznie na ekranie. Czarno-biała projekcja pokazywała szyickiego emira w białym garniturze i z szalikiem. Do niego przychodził Ka, żeby opowiedzieć o tym, jak stracił Boga i jak chce go odszukać w Karsie. A emir Treli mówił mu, że trzeba najpierw znaleźć ludzi, którzy wierzą w Boga i uwierzyć w nich, a potem Bóg przyjdzie do poety. Ka Szymona Czackiego stał przed wielkim ekranem z potężną sylwetką Jerzego Treli. Trela nie patrzył na niego, patrzył gdzieś w pustkę i czerń, może na nas na widowni. Patrzyło się na jego twarz odartą z fanatyzmu, z misji, z potrzeby tłumaczenia. Trela grał, jakby coś przez niego mówiło, jakby nie on za te słowa odpowiadał. Sam był tylko śladem mądrości, dowodem na istnienie skromności i prawdy w islamie. Nie ma już Jerzego Treli, a spektakl dalej będzie grany. Zmarły aktor nadal będzie nam tłumaczył zawiłości religijnej iluminacji. Wzruszająca puenta wszystkich zapośredniczonych ról Treli, tych głosów z offu, twarzy z ekranu, epizodów z prologów i epilogów przedstawień. Szydłowski cały poprzedni sezon planował swoją Burzę z Trelą jako Prosperem. Aktor zgodził się, przegadali wiele wieczorów. Trela miał być starym inteligentem dogorywającym w nowym, cynicznym świecie. Złym mentorem, demiurgiem odpowiadającym za spsienie rzeczywistości. Miał być mniej ważny niż inni bohaterowie, bezsilny, niesprawczy, oszukany i pozostawiony przez wszystkich. W finale otoczony starymi gazetami i książkami intelektualista miał zabrać ze sobą na tamten świat dawne wartości, które podeptał i wykorzystał, powidoki ładu moralnego, którego nie udało się zaprowadzić. Premierę przesunięto, może nawet odwołano, skończyła się współpraca Szydłowskiego z Piotrem Augustyniakiem, autorem adaptacji. Szydłowski nie zrobił żadnego nagrania Jerzego Treli mówiącego monologi Prospera. Przeczytałem, że Krzysztof Jasiński pojechał do szpitala i nagrał z bardzo słabym już aktorem fragment tekstu, który pojawi się w jego spektaklu. Podobno Trela nie mógł już sam czytać, więc Jasiński czytał mu jego kwestie zdanie po zdaniu, a Jerzy Trela powtarzał je za nim.  

10.
Prowadziłem kiedyś spotkanie z Jerzym Trelą po pokazie Wielkiego kazania księdza Bernarda Krzysztofa Jasińskiego z Teatru STU. To popis aktorski Treli, jeździł z nim po kraju ponad 10 lat. Rozmowa z aktorem miała zacząć się zaraz po oklaskach, Trela ostrzegł mnie przed spektaklem, że na pewno będzie spocony, nie wyjdzie więc w mokrym kostiumie do widzów, zaraz go zawieje i przeziębienie gotowe, a on ma na siebie uważać. „Muszę się przebrać, poczeka Pan na mnie” – powiedział. Zagrał spektakl, sala wstała, długie oklaski, Trela zniknął w prawej kulisie. Wszedłem na scenę z mikrofonem i ogłosiłem, że za chwilę rozpoczniemy rozmowę z Trelą. Aktor zaraz do nas przyjdzie. Dajmy mu kilka minut. Wydało mi się niestosowne, żeby to oczekiwanie na Trelę zagadywać, opowiadać o spektaklu, jego sensach, recepcji, nagrodach. Nie było sensu wcinać się z narracją między Trelę, który ledwo co skończył grać, i Trelę, który zaraz zacznie opowiadać. W końcu tekst Kołakowskiego jeszcze w publiczności dudnił, jeszcze pracował. Stanąłem więc z mikrofonem w ręce, cały w gotowości czekałem na jego pojawienie się. Zwróciłem się twarzą w kulisę, skąd miał przyjść Trela. Czekał na niego wygodny fotel, pusta scena, robocze światła. Nie wiem, ile tak stałem bez ruchu, wpatrzony w jeden punkt, w ciszy. Musiało to wyglądać nieco dziwnie, ale chyba widowni udzieliła się atmosfera tego oczekiwania. Nikt nie gadał, nikt nie wyszedł. Cała sala patrzyła na pustą scenę. Trwało to dosłownie wieczność. Czekałem i czekałem, rozumiejąc jednocześnie, że choć Treli nie ma i ja nic nie mówię, to rozmowa już trwa. I widzowie jej słuchają. W powietrzu coś tężało. Jeszcze chwila, a cała ta wyjątkowa sytuacja zmieni się w swoją parodię. Zaraz nastrój się przełamie, ktoś się roześmieje, trzaśnie krzesłem… Patrzyłem desperacko w prawą kulisę, widzowie patrzyli tam, gdzie ja, chciałem Trelę natychmiast zmaterializować, teleportować z garderoby. Już żyłka mi pulsowała na skroni, już… I wtedy pojawił się Trela… Nie wiem, czy zrobił to dla żartu, czy po prostu tak mu było bliżej z garderoby, ale niespodziewanie dla wszystkich wyszedł z lewej, a nie z prawej strony, gdzie wszyscy patrzyliśmy. I nawet gdzieś w głębi sceny przy tylnym prospekcie. Wyszedł bezszelestnie, a potem zaczął się tak nieśmiało skradać. Szedł przez półmrok pustej sceny, jakby był niewidzialny, szedł ku widzom, ale równocześnie prawie się wycofywał, szedł przodem, ale cały czas jakby tyłem. Widzowie już go zobaczyli, ale nie zareagowali, bo chyba i ich Trela zaskoczył. To wejście było niesamowite, przeźroczyste i nieśmiałe, a zarazem królewskie, aktorskie ze świadomością efektu. Nikt nie ośmielił się zacząć oklasków na wejście. Patrzyliśmy na to skradanie się Treli, jak na jego kolejną rolę, jakby jeszcze raz przyszedł do nas diabeł ze spektaklu Jasińskiego, tylko już nie w przebraniu księdza, a aktora i znów zaczynał od cichych tonów, niewiary, skromności, pokory, zawstydzenia. Ocknąłem się i już, już chciałem go powitać jakimś tanim konferansjerskim: Panie, Panowie – Jerzy Trela!, ale wtedy wielki aktor odezwał się tym swoim łobuzerskim, niskim, robociarskim głosem: „Tak tu cicho siedzicie, więc pomyślałem, żeście już sobie poszli…”.

Na sali ryk śmiechu, oklaski. Euforia, że można właśnie tak przyjść.

***
Nie mogłem być na pogrzebie Jerzego Treli, jechałem pociągiem z drugiego końca Polski i obmyślałem w przedziale to, co kiedyś zrobię. Pewnego dnia wejdę na pustą scenę – może wpuści mnie ktoś w nocy do gmachu Starego Teatru przy Jagiellońskiej – stanę na proscenium tak samo, jak wtedy, zaraz przy kulisie. Kątem oka zobaczę, wyobrażę sobie, że fotele na widowni zapełnili wszyscy jego żyjący i nieżyjący przyjaciele i współpracownicy, że przyszli tu widzowie, którym będzie go brakować. Powiem drżącym z emocji głosem, że jesteśmy, że czekamy na spotkanie, wierzymy, że Trela na pewno tu przyjdzie. W absolutnej ciszy będziemy się wpatrywać w wygaszoną pustą scenę. Długo, niemożliwie długo. Poczekamy tyle, ile będzie trzeba.

Może przyjdzie. Bo gdzie miałby przyjść on, stary aktor ze Starego, jak nie do teatru.

25-05-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone