AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/332: Cuda wianki

Świat na głowie, fot. Karol Budrewicz  

W dzisiejszym odcinku Kołonotatnika ujawniamy nazwisko nowego dyrektora Teatru Jaracza w Łodzi. Ale żeby był jaki taki suspens, to czynimy to dopiero na samym końcu tekstu. Niecierpliwi mogą od razu przewinąć stronę, ale pamiętajcie, że nikt nie lubi niecierpliwych.
 
1.
Nie było w tym sezonie lepszej, pikantniejszej, solowej, niemej, ale jednak stand-upowej sceny od popisu Pawła Wolaka. W spektaklu Świat na głowie, firmowanym przez Teatr Modrzejewskiej w Legnicy, w spektaklu bez reżysera i niestety bez scenariusza, aktorzy Jacka Głomba zmienili się w sztukmistrzów z Cyrku Elsynor. Oto do zamku taty Hamleta przyjechali, zamiast aktorów tragicznych ze stolicy, podrzędni cyrkowcy i pseudokomedianci. Nie pamiętają wielkich monologów Szekspira, nie mogli dogadać się, jaki dramat zagrać, skromny budżet poszedł na fantazyjne stroje projektu Małgorzaty Bulandy. Cały zespół włazi po kolei na scenę, w tle grają Kormorany, a potem ratuj się, kto może. Piosenki, sztuczki, grepsy, zagadki wizualne. Wzorem dla Świata na głowie, od razu dodajmy, że niedościgłym, miało być widowisko Idole perwersji Zofii de Ines i Wojciecha Misiuro. Ikoniczna realizacja z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, w której połączono ideę wybiegu z pokazu mody, przeglądu teatralnych kostiumów z paradą egzotycznych postaci, granych przez aktorów-tancerzy trójmiejskiego Teatru Ekspresji, zawładnęła na lata wyobraźnią młodych podówczas reżyserów. Postawię ryzykowną tezę, że od Idoli perwersji zaczęła się nawet rewolucja „młodszych zdolniejszych” w polskim teatrze: dzięki nim Grzegorz Jarzyna oglądał potem namiętnie Fashion TV, a Krzysztof Warlikowski znalazł tu swoich bohaterów. Kobiety, mężczyźni, kolorowe ptaki, trans, bi, metro i homo. Jaki to był prekursorski manifest wolności i tożsamości! Triumf ciała ubranego w ekscentryczny kostium, ubranego w taki sposób, aby było jeszcze bardziej nagie. Co przejście tancerza-postaci, to inna bezsłowna historia, tekst był nomen omen – w kroku, w osobliwym ruchu, w napięciu między fryzurą i twarzą, maską i łydką, piersią i brzuchem. Czyli go nie było – brzmiała muzyka, gadały oczy, ślina ciekła po brodzie. Kto zobaczył wybiegowe ptaki Misiuro wtedy, nie zapomni ich nigdy. Te kobiety, te chłopaki! Czekałem prawie trzydzieści lat na ostatnie chyba już skojarzenie z tym projektem. Świat na głowie jest kalekim powidokiem tamtych Idoli perwersji, czystą perwersją nie-przedstawienia, nieudaną paradą szekspirowskich bohaterów, kalejdoskopem cytatów i przetworzeń. Nic tu się w całość nie składa, wszystko pozostaje fragmentem, skrawkiem, łupiną. I nie dlatego, że legniccy aktorzy nieładni i przykurzeni. To postaci z Szekspira użyte do scenicznej mody, triku i parady jakoś tak wyblakły, zmęczyły się graniem siebie w niezliczonych inscenizacjach. Aktorzy z Legnicy patrzą na nie jak na „puste powietrze”.

I wtedy wychodzi on.

Rumcajs-poeta, Kwiczoł-bajarz, Wyrwidąb sceniczny, najmądrzejszy i najczulszy artysta z wszystkich teatralnych rubasznych i jowialnych aktorów Europy. Paweł Wolak nawet nie musi być podpisany na ekranie imieniem bohatera, którego gra – Falstaff leży na nim jak piżama albo sportowy strój kolarski.

Wolak wkracza na proscenium dostojnie jak zdobywca świata. I demonstruje oszołomionym widzom wielką łyżkę. Chciałbym wierzyć, że była srebrna, z królewskiej, poniemieckiej zastawy, ale to butaforia jednak, sklejony papier lub tektura pociągnięta farbą. Wolak otwiera smoczą paszczę, wypuszcza galon powietrza, które na tę jedną chwilę legnickiego przedstawienia nagle przestaje być puste. Tupie lewą nogą, przerzuca ciężar ciała na prawą stronę. I jeszcze raz: tupnięcie prawą nogą, przechył w lewo. Idzie olbrzym, idzie potwór. Gęba jak jaskinia w Lascaux. Zaraz stamtąd tur wielki i narysowany wybiegnie… Falstaff Wolaka przystępuje do numeru stulecia. Wielkiego Połyku Łyżki. W świecie szekspirowskim jest to zapewne metafora takiego powojennego głodu w zdobytej piętnastowiecznej Francji, podczas którego Falstaff nie mógł nic łyżką zjeść, więc w końcu zjadł łyżkę. Paweł Wolak do wtóru werbli odchyla jaskinię ust ukrytą w gęstwinie wikińskiej brody i łychę połyka. Zda nam się, że aktor włożył sobie łapę w gębę, a może raczej gębę w łapę aż po sam rękaw. Następuje trudne, aczkolwiek spektakularne przełknięcie i rozwarte z triumfu ramiona olbrzyma wołają: Nie ma łyżki, nie ma – połknąłem! Zjadłem. Pogryzę resztki!

Bijemy brawo, czując jednak, że to jeszcze nie koniec. Rzeczywiście. Będzie ciąg dalszy. Pytanie za sto punktów: gdzie jest teraz łyżka? Paweł Wolak gra jej wędrówkę przez własne trzewia, dedukuje aktualną pozycję i … znowu werble! Wielka łapa Falataffa ponownie zostaje wprawiona w ruch. Jednak tym razem kieruje się ku otworowi dolnemu aktora. Wolak z lekko przepraszającym uśmiechem przykuca, stęka, nieco odwraca uwagę publiczności od gmerającej mu w dolnym otworze ręki. Faluje broda, oczy przymykają się z niewyobrażalnego trudu. Jeszcze chwila, jeszcze szarpnięcie i wielki polski aktor wyciąga otworem dolnym, czyli – mówiąc wprost – z tyłka, teatralny butaforski… widelec. Panie, Panowie – widelec!

Jest to rzeczywiście efektowne i bardzo śmieszne, tak śmieszne, że widz zaczyna żałować, że to jednak trik, a nie prawdziwa umiejętność Pawła Wolaka. Bylibyśmy wtedy świadkami teatralnego cudu – aktor zjadł jeden przedmiot otworem górnym, a z otworu dolnego wyszedł mu przedmiot drugi, zupełnie inny. Czym zatem jest bebech Falstaffa? Wnętrznościami wiecznie głodnego człowieka czy może cudowną maszyną teatralną, która sny zmienia w rzeczywistość, a temu, co prawdziwe, każe stać się snem? Gdybyż wszyscy aktorzy tak potrafili! Gdybyż teatralna sztuczka Pawła Wolaka obowiązywała w każdym polskim teatrze – bylibyśmy gdzieś indziej w Europie i bylibyśmy znacznie bogatsi jako naród artystów. W aktorskim przełyku znikałyby rekwizyty i całe banknoty. Może usilnie poproszony Paweł Wolak mógłby połknąć nawet Fiata Seicento i wyciągnąć drugą stroną, co tam kto sobie wymarzy… Ja bym chciał rower.

Zaraz, zaraz, a może ja się mylę, może nie tylko Paweł Wolak, cudowny człowiek i twórca wielce utalentowany, potrafi w Polsce coś takiego – zacząłem gorączkowo myśleć. I w końcu wymyśliłem.

2.
W ostatnim tygodniu całkiem spore zamieszanie wynikło z okazji werdyktu jury festiwalu Klasyka Żywa w Opolu. Część środowiska protestowała z powodu pominięcia wśród nagrodzonych nie tylko spektaklu Dziady w reżyserii Mai Kleczewskiej, ale także aktorów i aktorek z obsady, wszystkich stałych pracowników Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Werdykt jury miał być rezultatem nacisków politycznych ministerstwa i PiS-u. Bo przecież Dziady, te Dziady, to dzieło antypolskie i antykatolickie, za które być może Krzysztof Głuchowski straci stanowisko dyrektora, a jego teatr wejdzie w okres wielkiej smuty. Jury podobno dostało zakaz nagradzania inkryminowanego przedstawienia i nakaz przemilczenia go, poniżenia. Jeśli będą laury dla Kleczewskiej, bąkano w kuluarach, festiwal w Opolu straci dofinansowanie, zostanie przeniesiony za karę, bo ja wiem, pewnie do Zamościa. I rzeczywiście – Dziady nagrody żadnej nie dostały. Ugięli się i nie nagrodzili?

Tak po ludzku – żal mi Mai Kleczewskiej, Dominiki Bendarczyk, Jana Peszka, a najbardziej Krzysztofa Głuchowskiego, ale trochę nie rozumiem, czemu krytykujemy jury, że nie podobały się im Dziady. Że podpisali się wszyscy pod tym niepodobaniem… Jeśli rzeczywiście walczymy o wolność w teatrze i dla teatru, od nakazu i musu, walczymy z ludźmi, z ugrupowaniem, urzędem, który tę wolność tłumi, to powinniśmy się pogodzić z tym, że ktoś, kto miał wolność wyboru, wolność do nieprzyznania nagrody dziełu, dla którego wszyscy oczekiwali deszczu nagród, wybrał jednak, że nagrody nie przyzna. Jury nie złamało regulaminu, nie przyznając nagród Dziadom, co najwyżej nie wyszło naprzeciw środowiskowemu pragnieniu, żeby te nagrody Dziadom dać. Przynależę akurat do frakcji, która za takimi nagrodami głosowałaby, ale cóż, tak jakoś się stało, że nie znalazłem się w składzie jury. Skoro regulamin nie został złamany, muszę się pogodzić z takim, a nie innym werdyktem. Z takim, a nie innym wyborem. Powinienem spróbować zrozumieć jego argumentację i motywację do takiego nagród nieprzyznawania.

Nie dopatrywałbym się jednak w decyzji jury jakiegoś aktu środowiskowego nonkonformizmu, jak chcieliby niektórzy konformistyczni na co dzień krytycy, tylko zwyczajnej zgodności członków jury z własnymi gustami. Problem z werdyktem w Opolu nie polega bowiem na samym werdykcie jury, tylko bierze się z odpowiedniego doboru składu jury.

Jak wielu z nas wie, a reszta z nas właśnie się teraz dowie – 4 na 5 członków jury wskazuje ministerstwo z pomocą Instytutu Teatralnego. Tylko jedno miejsce jest w gestii organizatora festiwalu, czyli Teatru Kochanowskiego w Opolu. Co zrobić, żeby werdykt jury był taki, jak chce ministerstwo, a nie taki, jaki podobałby się środowisku? To proste, nie trzeba do tego nawet wiedzy wynikającej z lektury Mmachiavellego. Wystarczy wyznaczyć do zasiadania w jury osoby, krytyków, artystów, co do których można przypuszczać, że Dziady im się nie spodobają. Bo może już źle o nich pisali, bo może piszą do portali, gazet, w których Dziady akurat niespecjalnie chwalono. Jurorzy nie powinni reprezentować skrzydeł polskiego sporu, tylko lekko przesunięty w prawo środek. Nie trzeba wtedy nikogo straszyć, na nikogo naciskać, żeby werdykt był taki, jak chcemy. Bez nagrody dla Dziadów.

Aby być dobrze zrozumianym, posłużę się następującą ilustracją podobnej strategii personalnej. Mamy oto konkurs dramaturgii współczesnej z czterema na pięć scenariuszami podpisanymi przez Witolda Mrozka. Co zrobić, żeby Mrozek nie wygrał w żadnej konfiguracji? Co byście powiedzieli na takie jury: Grzegorz Jarzyna, Grzegorz Wiśniewski, Rafał Węgrzyniak i ja? Poza Rafałem Węgrzyniakiem nikt z tego grona nie sympatyzuje z PiS, ale stawiam orzechy przeciwko kamykom, że zamiast Mrozka Grand Pirx zdobyłaby Weronika Szczawińska, autorka piątego scenariusza w stawce… Wróć. Nie. Jednak nie przyznalibyśmy w takim wypadku żadnej nagrody. Albo byłoby przynajmniej jedno votum separatum.

Albo takie jury konkursu na najlepszy, najbardziej lewicujący felieton lub esej w dziejach: Piotr Morawski, Witold Mrozek, Katarzyna Niedurny, Marta Keil. Startują w nim teksty Artura Dudy, Rafała Węgrzyniaka, Jarosława Jakubowskiego, Jacka Kopcińskiego i mój. Kto z nas byłby wtedy Dziadami?

W Opolu zdarzyło się coś, co z jednej strony jest majstersztykiem obsadowym jury, a z drugiej smutną ilustracją tego, że nie mamy w Polsce jednego teatru. Podzieliliśmy się na gusta pokoleniowe, środowiskowe, światopoglądowe. Słyszałem głosy pretensji wobec Michała Zadary, reprezentującego w jury jedyne nieinstytuto-ministerialne miejsce, że nie złożył zdania odrębnego, że nie przewalczył nagrody dla Dziadów, że zdradził… Z Michałem Zadarą, jak mniemam, było raczej tak, że zaproszono do jury fachowca od polskiej klasyki, zakochanego w tekstach dawnych, co to sam wcześniej wyreżyserował trzy utwory z tegorocznego zestawu konkursowego festiwalu. W tym Dziady. Przypuszczam, że Zadra, jak każdy mądry i doświadczony reżyser, jest przekonany, że to on wszedł najgłębiej w materię tekstu, on zrobił dany utwór najlepiej. Widzi więcej i rozumie więcej. Nie zdumiewa mnie więc wcale, że nie dał Dziadom nagrody, skoro sam zrobił te słynne 14-godzinne Dziady wrocławskie i mógłby się z Kleczewską pokłócić chyba o każdą linijkę. Mógłby oczywiście nagrodzić Dziady, nie zgadzając się z ich formą i treścią, z zabiegami reżyserskimi i adaptacyjnymi, za sam ferment polityczny, jakie wzbudziły. Mógłby dać nagrodę solidarnościową i wspierającą, ale w tym momencie wkraczamy na terytorium światopoglądowe, w sferę praktyki obywatelskiej i przyjętego modelu oporu wobec polityki w sztuce. Tej płynącej z zewnątrz, od partii i urzędów, i tej wpisanej we wnętrze utworu, która może nam z jakichś względów nie pasować.

I tak rozumiem brak nagród dla spektaklu Kleczewskiej. Nie oburzam się, nie mam pretensji do jurorów jako bytów osobnych, podziwiam majstersztyk personalny.

Ale Piotrowi Morawskiemu permanentnego niedostrzegania lewicowej wymowy i praktyki Kołonotatników – nie daruję! Czemu znowu wygrał Duda?

3.
Członkami opolskiego jury – finału Konkursu Klasyka Żywa byli między innymi: reżyser Jacek Raginis-Królikiewicz oraz znany i lubiany aktor Andrzej Mastalerz. Jakże ucieszył mnie fakt, iż prosto z Opola obaj artyści pojechali do Zamościa na festiwal twórczości telewizyjnej organizowany przez TVP Jacka Kurskiego i ministerstwo kultury – Dwa Teatry. Andrzej Mastalerz odebrał tam nagrodę za całokształt twórczości ekranowej, a Jacek Raginis-Królikiewicz zwyciężył telewizyjnym spektaklem na podstawie Króla Edypa. Wzruszenie, kwiaty, gratulacje, przemowy. E-teatr zrobił z tego wydarzenie tygodnia. Napominam Państwa! Nie dopatrujmy się w tym geograficznym przemieszczeniu artystów na linii Opole-Zamość żadnej transakcji wiązanej. Przecież nikt nie ostrzegł Raginis-Królikiewicza i Mastalerza, że jeśli dadzą nagrody Dziadom, to sami nie dostaną żadnych w Zamościu. Skądże. Nic takiego nie mogło i nie musiało mieć miejsca. Ciekawszy od tych brzydkich przypuszczeń jest namysł nad statusem ontologicznym obu artystów – subtelne przejście między tym, który nagradza i tym, który jest nagradzany w krótkim odstępie czasu. Co konkretnego, jaka szczelina dzieli jeden byt od drugiego, gest nadania od gestu przyjęcia, co odróżnia darującego od obdarowanego? I kiedy w świadomości Raginis-Królikiewicza i Mastalerza jeden byt zastąpił drugi? Czy już w Opolu nagradzający przeczuwał swoją wielką przemianę w nagradzanego? Czy inaczej – piękne zamojskie dni wypełnione były rozmyślaniami, jak to jest – dawać i brać, brać i dawać nagrody, co właściwie jest przyjemniejsze, co sytuuje się poza granicą przyjemności? Bardzo mnie to fascynuje i głęboko z jurorami/laureatami współistnieję i współodczuwam.

4.
Wielokrotnie wskazywano zadziwiającą współzależność nagradzania przednominacyjnego w polityce personalnej PiS na polu kultury. Uwiarygodnienie kandydata na jakieś prestiżowe stanowisko, kandydata z kapelusza, polega często na przyznaniu mu cenionego wyróżnienia chwilę przed kluczową nominacją. Żeby można było się pochwalić: patrzcie, jakich szanowanych i nagradzanych artystów proponujemy. Skoro nagrody i zaproszenia, nominacje i laudacje płyną takim strumieniem i nieprzypadkowo w tym samym czasie, człek to musi być godzien wszelkiej naszej uwagi. Jest predestynowany do wszelkich urzędów. Wielkość szybko staje się wielka. Wielkość właściwie wskazana rośnie w obu kierunkach – w przeszłość i w przyszłość.

Polityka kulturalna PiS polega często na sprawdzianie kandydata na tak zwanego zaufanego człowieka według schematu: obserwacja – zadanie – nobilitacja – nominacja. Patrzymy, czy artysta jest na pewno nasz, potem dajemy mu misję do wykonania, o której nawet sam zainteresowany nie ma pojęcia, że to w istocie była misja. Jeśli ją wykona, doceniamy jego dotychczasową pozycję zgodnie z zasługami lub nieco na wyrost, a następnie dopuszczamy go do sekretnej krainy nagrody. To znaczy, on myśli, że to nagroda, dalszy ciąg uwieńczenia, a tymczasem jest to kolejna, znacznie trudniejsza misja. Ten schemat nie działa zawsze, ale czasem da się go bez najmniejszych wątpliwości zaobserwować.

5.
Wieść gminna niesie, że kolejnym dyrektorem łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza będzie pan Andrzej Mastalerz.

15-06-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone