AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/335: Cenzura bardzo oddolna

Amadeusz, reż. Anna Wieczur,
fot. Krzysztof Bieliński  

Jak się nudzisz, nie masz celu w życiu, zdechł ci ulubiony chomik, poczytaj sobie człowieku recenzje.

W zlewisku rzeczy rozmaitych, czyli na portalu E-teatr, najbardziej lubię teksty opatrzone hasłem „materiał nadesłany”. Redakcja, nie wiedzieć czemu, prezentuje urbi et orbi wszystkie wypowiedzi na temat nowych spektakli, jakie do niej spływają. Recenzje opłacone przez teatry, materiały od teatrów podszywające się pod recenzje, autoreklamy blogerów i lansiarzy, utwory krytyków-debiutantów, elaboraty czystych wariatów, teksty Przemysława Guldy.

Na swoją zgubę przeczytałem recenzję pod tytułem Przaśny teatr, bliżej nieznanego mi autora o nazwisku Kacper Andruszczak. Żeby uspokoić autora, powiem od razu, że zaliczyłem go wstępnie do grona krytyków-debiutantów, żaden tam z niego lansiarz czy wariat. Szybkie pytanie do wujka googla i już wiem, że widziałem go jako Robina w Wesołych Kumoszkach z Windsoru Jacka Głomba w Zielonej Górze w 2014 roku, profil facebookowy autora i jego zdjęcie w agencji aktorskiej Skene również nastroiły mnie pozytywnie do osoby. Kacper Andruszczak prowadzi rozmowy z pisarzami i artystami na Służewcu, jest zaangażowany w studencki ruch teatralny. Więc nie cywil, a obiecujący autor, aktor i aktywista.

Tym bardziej zmroził mnie lid jego nadesłanego do E-teatru tekstu: „W czasie #MeeToo, gdy kobiety walczą o swoje prawa, a w teatrach wychodzą na jaw kolejne nadużycia, Tadeusz Słobodzianek kończy swoją 10-letną dyrekcję w Teatrze Dramatycznym premierą seksistowskiego i szowinistycznego Amadeusza Petera Shaffera w reżyserii Anny Wieczur”.

Jezus, Maria! – wykrzyknąłem, choć nie jestem religijny i nieustannie dziwi mnie, że po Janie Pawle II już żaden papież na świecie nie umarł, w czym niektórzy profeci dopatrują się końca instytucji papiestwa. Ale ad rem… Co musi zawierać ta finalna premiera dyrekcji Słobodzianka, że młody krytyk wytoczył aż takie działa – „seksistowski i szowinistyczny spektakl”? Spektakl, który uwłacza godnej walce o prawa kobiet, spektakl, który przykrywa wszystkie maczystowskie nadużycia epoki?

Utwór Shaffera widziałem na scenie w pięciu polskich i zagranicznych wersjach, znam prawie na pamięć film Formana, bo w mrocznych latach osiemdziesiątych było to jedno z niewielu arcydzieł wprowadzonych do polskich kin i oglądaliśmy je nałogowo. Mówiąc najkrócej: to jest rzecz o dwóch kompozytorach, opowiedziana w formie przedśmiertnej spowiedzi i fikcyjnej relacji z wieloletniej ukrytej walki Salieriego z Mozartem o geniusz, muzykę, sukces i śmierć. Sztuka Shaffera udaje utwór biograficzny, przedstawia życie i twórczość Mozarta, z perspektywy zazdroszczącego mu i nienawidzącego go Salieriego, arcywroga, który jako jedyny rozumie i docenia wielkość salzburskiego kompozytora. Poza żoną Mozarta, Konstancją, nie ma w nim właściwie kobiet i ról dla kobiet, bo pod koniec osiemnastego wieku dworskimi kompozytorami byli chyba bez wyjątku sami mężczyźni. Można dziś zarzucać Shafferowi, że w latach siedemdziesiątych XX wieku nie przeczuł dzisiejszej wrażliwości na reprezentację płci i tożsamości na scenie, nie zrozumiał potrzeb robienia z historii – herstorii. No, nie przeczuł, nie przewidział, nie zrozumiał. Ale to jeszcze nie powód, by nazywać ten zgrabnie skrojony dramat utworem „seksistowskim i szowinistycznym”. Po prostu w myśl reguł, którym hołdował Shaffera, nie było w tej historii miejsca na podmiotową rolę jakiejkolwiek kobiety. Cesarzowa Maria Teresa już nie żyła, Konstancja niestety nie komponowała. Może jednak Kacper Andruszczak ma tego świadomość i zarzut seksistowskiego i szowinistycznego spektaklu kieruje w stronę warszawskiej inscenizacji? – zastanawiałem się na serio. Co tam może być, jaka scena zasłużyła na podobnie okrutne epitety? Może w ogóle tę premierę podpisał na przykład Grzegorz Wiśniewski i recenzentowi Adruszczakowi jakoś tak się skojarzyło – przemocowy reżyser sekowany przez Witolda Mrozka i Przemysława Guldę mógł tym razem dla sportu, dla rozgrzewki przed kolejnym przemocowym dziełem w jakiejś przemocowej polskiej instytucji przygotować spektakl dla odmiany „seksistowski i szowinistyczny”. Ale nie, pod Amadeuszem podpisała się Anna Wieczur. Kobieta. Artystka. Reżyserka. Dyskusję o tym, czy kobieta może być „seksistowska i szowinistyczna” wobec innych kobiet zostawmy sobie na później, choć niezłomne przykłady Kai Godek i Beaty Szydło mam, jakby co, w zanadrzu. Sęk w tym, że sens lidu w recenzji Kacpra Andruszczaka sprowadza się do tego, że Tadeusz Słobodzianek jest za „seksizm i szowinizm” tego spektaklu w jakiś magiczny sposób odpowiedzialny, że celowo przygotował go na koniec swojej dyrekcji w Dramatycznym, zagrał wyborem tego tytułu na nosie ruchowi #MeToo i kobietom walczącym o swoje prawa. Oburzenie Kacpra Andruszczaka jest tak wielkie, jakby Słobodzianek nie dał do repertuaru poczciwego Petera Shaffera z Amadeuszem tylko Młot na czarownice albo jakieś pierwsze z brzegu przemówienie arcybiskupa Marka Jędraszewskiego i – co więcej – sam je wyreżyserował! Po literkach! Z akcentem na antyfeminizm!

Tymczasem stoi jak wół: „reżyseria Anna Wieczur”. Andruszczak mógłby, i owszem, sugerować, że Słobodzianek reżyserował z tylnego fotela, zdarzały się czasem takie historie, ale nie wierzę, że zdarzyło się tak w tym przypadku. Byłem raz jeden w jednej jurorskiej komisji wspólnie z Anną Wieczur, podówczas jeszcze dwojga nazwisk Wieczur-Bluszcz, i zaświadczam pod przysięgą, że nie jest to osoba, której można coś kazać, na coś ją namówić, stworzyć pole do kompromisu, podpowiedzieć rozwiązanie. Anna Wieczur po prostu nie przyjmuje do wiadomości takich podszeptów. Wtedy w Rybniku miała od początku swoją wizję werdyktu i po dwóch godzinach rozmowy dalej ją miała. Ja z kolei miałem pociąg, w związku z czym werdykt został taki, jakiego Anna Wieczur chciała, a ja zostałem z mocnym przekonaniem, że nigdy, przenigdy nie będę z Anną Wieczur niczego negocjował. W żadnym demokratycznym gremium. Bo się nie da. Opierając się na tym doświadczeniu, obalam ukrytą tezę Kacpra Andruszczaka, że Słobodzianek podpowiadał Annie Wieczur „seksistowskie i szowinistyczne” sceny do spektaklu Amadeusz. Anna Wieczur nie dałaby sobie takich scen wcisnąć, nikt nie przekonałby jej do swojej chorej wizji. Nie z Anną Wieczur te numery.

Młody krytyk uważa jednak, mimo mojego świadectwa, że spektakl jest „seksistowski i szowinistyczny”. Uwielbiam młodych mężczyzn walczących o prawa kobiet w dziełach podpisanych przez kobiety. Bo to zawsze dobrze wygląda – młody mężczyzna mówiący kobiecie, że zrobiła spektakl „seksistowski i szowinistyczny” – w domyśle: przeciwko kobietom. Ergo niewiele dzieli Annę Wieczur od Kai Godek. Nazywacie to mansplaining, prawda? Dobrze to nazywacie, zwłaszcza wtedy, kiedy bierze się za niego Kacper Andruszczak.

Jezus, Maria! – zawołałem jeszcze raz, choć nadal nie byłem wcale religijny i nic w kwestii umieralności papieży się na świecie nie zmieniło. To co strasznego naprawdę jest w tym spektaklu, czego jeszcze nie widziałem, bo zwyczajnie nie dojechałem na premierę? Czy Anna Wieczur wprowadza do opowieści o Salierim i Amadeuszu postaci nielubianych przez Tadeusza Słobodzianka kobiet – na przykład Aldony Machnowskiej-Góry, Moniki Strzępki czy szefowej Kulturalnej (której nazwiska w tej chwili nie pomnę, przepraszam, bo zajmuję się krytykę teatralną, a nie kulinarną, i dzieje jej sporu z dyrektorem Dramatycznego pozostawiam z przyjemnością psychiatrom i facebookowym facecjonistom)? Może wchodzą na scenę jacyś statyści w maskach kobiet, które zadarły ze Słobodziankiem, i są one w rytualny sposób poniżane przez Salieriego lub Mozarta? Wyobraźnia podpowiadała mi wiele. W końcu Wieczur mogłaby ująć się za odchodzącym dyrektorem, oddać sprawiedliwość staremu, białemu, heteroseksualnemu mężczyźnie, właśnie tracącemu władzę, pokazać, że przegrał po nierównej walce także z własnej winy, pokazać moment dziejowy, w którym artyści o takich gabarytach jak Słobodzianek po prostu racji nie mają i mieć nie mogą. Przegrywają, a potem się mszczą rękami kobiet niszczącymi inne kobiety… Wyobraźnia mi dosłownie szalała, póki nie przeczytałem fragmentu, w którym Kacper Andruszczak wykłada kawę na ławę, pokazuje, jaki gniew i niezgoda doprowadziły go do oskarżenia twórczyni spektaklu o stworzenie dzieła „seksistowskiego i szowinistycznego”. Przeczytajcie go ze mną jeszcze raz:

„Dużo krzyczy też Konstancja (Barbara Garstka), która zupełnie nie broni swojej postaci: gra kobietę naiwną, głupią, non stop uśmiechającą się, irytującą. To właśnie sceny z Konstancją budzą największy śmiech widowni: bo przecież świetnie ogląda się sytuację, w której dwoje Venticellich dobiera się jej do spódnicy, a ona wyraża wobec tego sprzeciw. Jednak za krótką «namową», zgadza się, aby służący położyli ją na stole i zerknęli, co ma pod krynoliną. Konstancja także w sposób równie «komiczny», rozkłada nogi na barokowej ławeczce Salieriego, krzycząc coś w rodzaju «zróbmy to teraz». Wszystko po to, aby jej mąż – Mozart – otrzymał dobrze płatną posadę. Widownia dosłownie płacze ze śmiechu. Podobnie gdy Konstancja nie zgadza się na seks z Mozartem, ale on, wykrzykując do niej «dupa», ponownie «namawia ją», obmacując przy tym, aby jednak spróbowali. Ociera się o nią, skacze i udaje kopulację. Po pierwsze – nie wierzyłem, że widzę to na scenie w 2022 roku, po drugie – nie wierzyłem, że premierowa widownia się z tego śmieje, gdy tak dużo mówi się o prawach kobiet. W momencie, gdy aktorki i aktorzy w teatrze nie chcą być wykorzystywane/wykorzystywani, powstaje takie przedstawienie.
Amadeusz stanowi wizytówkę tego, jaki jest teatr Słobodzianka i co tenże teatr reprezentuje”.

Gniew krytyka zaczyna się w momencie, gdy reżyserka (Wieczur) namawia aktorkę (Garstka) do zagrania scen pokazujących przedmiotowe traktowanie Konstancji przez Mozarta i szpiegów Salieriego, czyli Venticellich. Czyli: dwie kobiety nie widzą w tych rozwiązaniach scenicznych niczego niestosownego, jedna to wyreżyserowała, druga to zagrała, ale wojujący krytyk widzi. Mam pytanie, czy to kompromituje bardziej nieuświadomione „poprawnościowo” artystki, czy jednak krytyka-jakobina? A może ta scena po prostu pokazuje, jak traktowano kiedyś kobiety – jak mięso, obiekty seksualne, przedmioty do przyjemności? Mozart był produktem swojej epoki, czemu mamy żądać od niego, by dziś w teatrze zachowywał się inaczej, skoro Shaffer proponuje grę w sztukę biograficzną? Jeśli reżyserka tak chce i aktorka się zgadza, obie są kobietami, gdzie tu problem? Gdzie przemoc strukturalna?

Rozumiem, że jest w Andruszczaku pragnienie cenzury obyczajowej: żadnej aluzji do seksu, żadnego pozorowania stosunku bez zgody na scenie, żadnego świntuszenia, żadnej nagości, żadnych figli w bieliźnie. Kobieta w teatrze musi być pokazywana posągowo, godnie i szlachetnie: jak coś czyta, jak przemawia na wiecu, jak odbiera dziecko z przedszkola. Ma być zapięta na ostatni guzik i z tęczową szarfą na piersi. Zdaniem Andruszczaka musi tak być, nawet jeśli upokarzanie kobiety na scenie – świadome czy nie – jest wiarygodnym portretem epoki i dzisiejszemu widzowi po prostu uświadamia, jaką drogę przebyliśmy z XVIII do XXI wieku. Moim zdaniem, widz nie czuje się zraniony obrazem upokorzonej kobiety na scenie, jeśli wie, że to sytuacja zacytowana z przeszłości, odegrana, zrekonstruowana – zamiast obrazy jest wtedy co najwyżej ulga, że dziś bywa inaczej.

Czuję w tekście Adruszczaka żądanie: zmieniajmy niesłuszne sceny z klasyki literackiej w sceny jak najbardziej słuszne. Niech wzorem nam będzie Halka Anny Smolar z Narodowego Starego Teatru, gdzie tytułowa bohaterka nie popełnia samobójstwa, a potem – to już dramaturgiczna, nie Moniuszkowa licentia poetica – odmawia wychowywania dziecka pana ze dworu. Pójdźmy przez chwilę tą drogą: niech szekspirowska Ofelia mówi ze sceny – „Kurwa, nie topię się, nie ma bata!”. No i nie topi się, finał Hamleta trzeba przerobić. Aktorka bierze udział w szermierczej walce i to ona zostaje żywa zamiast Horacego. Może w ogóle wtedy trzeba zmienić tytuł tragedii na Ofelia i Hamlet. Nie mam nic przeciwko. W Tytusie Andronikusie Lawinię chcą zgwałcić synowie Tamory, zgwałcić i obciąć jej dłonie, a potem język, by ich nie wydała. A tu nagle niespodzianka – rzymska arystokratka wyciąga na scenie granatnik zza pazuchy i rozwala obu gwałcicieli. Słuszna masakra i przekaz: kobieta nie jest słaba, umie się bronić. Zamiast ofiary gwałtu – superbohaterka! Pięknie! Świetnie! Słusznie! To działa w nowej dramaturgii, w nowym kinie hollywoodzkim. Ale co dalej zrobić z tą tragedią Szekspira w teatrze? Co ma później zagrać zrozpaczony ojciec, co Lawinia, co Tamora? Czy Andruszczak ma jakiś pomysł, jak akcja utworu Szekspira miałaby się dalej potoczyć – jak miałaby dalej toczyć się w każdym kolejnym wystawieniu Tytusa? Które zakończenie Tytusa uznamy teraz za najbardziej potrzebne? Czy ma przeżyć czarnoskóry bohater, czy może jednak Lawinia? Nie skreślajmy tez Tamory! Może to ona winna na końcu triumfować?

Pomysł Smolar na dalsze losy Halki był fenomenalny, ale nie słyszę jakoś, by polscy kompozytorzy przerabiali teraz finał opery Moniuszki. I nie sądzę, by Smolar chciała zmieniać losy wszystkich kobiet w jej przedstawieniach. Hurra, Henrietta Lacks żyje! Wcale nie umarła na raka! Ma 111 lat i mieszka w Nowym Orleanie otoczona wnukami!

Lektura krytyczna klasyki nie polega na cenzurowaniu klaski, tylko na zrozumieniu wpisanych w nią społecznych i politycznych mechanizmów. Trzeba je rozbroić, a nie wycinać. Wytłumaczyć, jak się zrodziły, jak działały, czemu służyły, a nie omijać ze strachem, że ktoś się obrazi, czyjąś wrażliwość naruszymy. Bo jak zaczniemy dbać o uczucia wszystkich urażonych, trzeba będzie też unikać tematów, które mogłyby obrazić na przykład katolików.

Jezus, Maria! – krzyczę po raz trzeci, choć papież Franciszek nie abdykował, a i Benedykt trzyma się jeszcze w całkiem dobrej formie, zważywszy na jego wiek. Jak to nie będzie wolno żartować z chrześcijaństwa, a w szczególności z katolików? Ano nie będzie, skoro nie wolno dręczyć i uprzedmiotawiać kobiet w scenach opowiadających o wiekach dawnych.

Unikanie scen drastycznych i ujęć niesłusznych z pozycji dzisiejszej wrażliwości może doprowadzić do wyrugowania trudnych tematów z obrębu sztuki. Twórcy atakowani przez świętoszkowatych krytyków i widzów w ogóle nie będą się w niektóre rejony zapuszczać. Biedny Genet! Biedny Ray Cohn z Aniołów w Ameryce. Przecież nigdy nie było złych gejów i wszyscy ludzie od początku świata kochali się przez prezerwatywy.   

Jeszcze jedna mała dygresja: jestem za blind castingami we wszystkich współczesnych filmach i dramatach, za multikulturową obsadą Szekspira, widowisk fantasy i science-fiction. Ale tworzenie nieprawdziwego, utopijnego obrazu historii Europy i Ameryki – bez rasizmu, ksenofobii, seksizmu, antysemityzmu, mizoginizmu – będzie skutkować przekonaniem widza, że świat zawsze był taki sam – liberalny, tolerancyjny, otwarty. Wszystko robiliśmy razem i robiliśmy dobrze – ludzie o wielu kolorach skóry, kobiety, mężczyźni, geje i heterycy żyli w pokoju i harmonii. Oglądając w quasi historycznym obrazie utopię naszej współczesnej tolerancji, zapomnimy, skąd i z czego wzięło się zło. Kto w takim razie wymyślił rasizm? Amerykanie z Hollywood w latach pięćdziesiątych? A patriarchat? Biali mężczyźni w Północnych Włoszech pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku? Kulturę gwałtu? Tu akurat odpowiedź jest już jasna – za nią odpowiada Roman Polański.

Boję się takich słusznych, poprawnościowych argumentacji w recenzjach teatralnych. Tego nie wolno pokazywać – woła w rewolucyjnym zapale młody autor. To jest zło! – dodaje drugi! Żadnej nagości, żadnej przemocy! – dochodzi z wielu stron. Super. Ale co zrobimy w sytuacji, kiedy artyści będą chcieli się nimi posłużyć? Proces pracy będzie wzorcowy, zgodzą się na wszystko dobrowolnie, będą chcieli sprawdzić, co się stanie. A na premierę przyjdzie świętoszek z kolegami i napisze wściekły pamflet, oskarży o przekroczenia, obrazę nowej moralności, reprodukowanie przemocy. I spektakl pod ciężarem internetowego hejtu sam się zwinie. Czy to będzie cenzura, czy nie? Przemoc wobec artystów, czy nie?

W recenzji Kacpra Andruszczaka jest nieomal wyrażony wprost taki właśnie postulat cenzorski. Nie wpuszczajmy na scenę nic, co mogłoby kogoś obrazić. Nic, co jest dwuznaczne, graniczne, prowokacyjne. Nie tak dawno w Teatralnym Zuzanna Berendt opublikowała recenzję, w której zastanawiała się, czy można było w Marzeniach Polskich Sulimy i Piaskowskiego pokazać na scenie Żyda prosto z antysemickich klisz i wyobrażeń. Takiego z kuferkiem, diabelskim echem, dymem z piekła, przerysowanego, chytrego, złowieszczego. Czy ta scena reprodukuje zło, prowadzi do wzmocnienia antysemickich nastrojów w Polsce? – pytała krytyczka, wstydząc się jej, czując ból z jej powodu. Czytałem te wywody ze zdumieniem. Autorka nie odbierała pastiszowego charakteru postaci granej przez kobietę, aktorkę Katarzynę Krzanowską. Nie rozumiała, że takiego Żyda musi zobaczyć wiejski szlachciura grany przez Michała Majnicza. Bo innego nie znał. Kto inny miałby przyjść do XIX-wiecznego polskiego prowincjusza, żeby go kusić do złego, do sprzedaży ziemi, do kolejnej podwyżki? Ktoś kto wygląda jak Bob Dylan? Natalie Portman? Za chwilę esesman na scenie wejdzie z opaską z pytajnikiem, a nie swastyką, bo kogoś zaboli detal historyczny.

Nie przerabiajmy obrazów przeszłości. Cytujmy je i próbujmy zrozumieć, skąd się wzięły.

Kacper Andruszczak ma rację, kiedy opisuje śmiech widowni zalewający scenę w sytuacjach, które go bolą, kiedy jest mu z nim niewygodnie. Ale zamiast go zakazywać, oskarżać z jego powodu dyrekcje Dramatycznego, niech próbuje zrozumieć, z czego się ten śmiech wziął. Zgoda, mógł Słobodzianek sobie taką widownię wychować. Zgoda, aktorzy mogli docisnąć pedał groteski i przerysowania do dechy, próbować oswajać przemoc przez nadmiar, zgrywę, mrugnięcie do widza. Spotykamy się we wspólnym rechocie często w chwilach przekroczenia, próbach ich zatuszowania. Śmiejemy się, więc chyba jest miło i bezpiecznie. A tymczasem nie jest. I aktor to wie, niektórzy z widzów także. Mimo to śmiech trwa. Aktorzy często wywołują taki rechot, żeby się w nim schować, żeby mieć natychmiastowe potwierdzenie słuszności konwencji. Taki śmiech wywołuje się, żeby sprawdzić publiczność – czego od teatru chce. Po co do niego przyszła. Ale bywa też i tak, że publiczność chce właśnie tak reagować. Może to znak, że polskie społeczeństwo wcale nie jest tak progresywne, jak by tego Andruszczak chciał. I postać, która „daje dupy”, bawi do rozpuku. Nie obrażajmy się na to – powtarzam – spróbujmy rozgryźć.

„Nie wierzyłem, że premierowa widownia się z tego śmieje, gdy tak dużo mówi się o prawach kobiet. W momencie, gdy aktorki i aktorzy w teatrze nie chcą być wykorzystywane/wykorzystywani, powstaje takie przedstawienie” – pisze młody krytyk i tym samym między słowami sugeruje, że może było jakieś wykorzystywanie podczas prób, że publiczność Słobodzianka nie zdała egzaminu z obywatelskiej czujności. Słychać żal krytyka, że nikt podczas obmacywania Konstancji nie wstał i nie krzyknął: „Dość! A gdzie prawa kobiet!”. Znam tylko jednego człowieka, który w ten sposób przerwał przedstawienie – nazywał się Jacek Kuroń i w wieku przedszkolnym ruszył na pomoc Czerwonemu Kapturkowi. Wbiegł na scenę i postanowił walczyć z wilkiem. Dziwię się, że Kacper Andruszczak nie uratował w ten sam sposób Konstancji przed Mozartem, Salierim i Ventichellimi. Ja, gdybym był na tamtym przedstawieniu i miał w głowie to, co ma Kacper Andruszczak, nie wahałbym się ani chwili. Wskoczyłbym na scenę i przerwał obrzydliwe zaloty. Wierność swoim przekonaniom powinna być zawsze ważniejsza niż zgubne konwencje teatralne.

A jeśli już o prawach kobiet mowa. Jeśli już gadamy o „seksizmie i szowinizmie”. Kto walczy ze smokiem, sam staje się smokiem – powiadał Nietzsche. Więc może zdarzyć się i tak, że recenzja Kacpra Andruszczaka, walcząc o prawa kobiet, sama prawa kobiet na scenie łamie, naznacza kobiety i upokarza. W Amadeuszu mamy tylko jedną w miarę dużą rolę żeńską – Konstancji, żony Mozarta. Gra ją Barbara Garstka. Krytyk Andruszczak pisze wprost, że to najbardziej nieudana kreacja w przedstawieniu, kreacja postaci głupiej, rozerotyzowanej, wywołującej celowy szowinistyczny rechot na widowni. Z wszystkich artystów na scenie tylko Barbara Garstka została o to oskarżona. Gra głupią, czyli jest głupia. Najgorsza z obsady. Nawet Hycnara, nawet Ferencego autor wytłumaczył, a ją nie. Naprawdę, panie Kacprze, najgorszą rolę w przedstawieniu, rolę zagraną bez świadomości klasowej i płciowej musiała zagrać akurat aktorka, kobieta, Garstka Barbara?

Zdaniem Kacpra Andruszczaka za haniebną seksistowską i szowinistyczną premierą na koniec kadencji Tadeusza Słobodzianka stoją dwie złe kobiety: Anna Wieczur i Barbara Garstka. Nie wiem, jak wy, ale ja słyszę w tym wywodzie młodego krytyka czysty męski „szowinizm i seksizm”.

Bijemy ostatnio podobnymi oskarżeniami – o przemoc, o mobbing, o seksizm, o rasizm, o ksenofobię – jak cepem, na oślep! Bo takie argumenty trafiają, bo komentariat to łyknie. Dewaluujemy wartość słów, precyzję terminów nazywających ludzką niegodziwość.

A co nam zostanie, jak naprawdę zdarzy się taki spektakl? Co wtedy powiemy, co zrobimy, jak nazwiemy to wyślizgane zużytymi słowami przekroczenie?

13-07-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone