AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/340: Odwaga. Szkic o Jakubie Skrzywanku

fot. Magda Hueckel  

Należy szanować ludzi odważnych. Zwykle opłaca się być odważnym.

Jakub Skrzywanek jest bez wątpienia najodważniejszym reżyserem młodego pokolenia. Rzućcie okiem na jego repertuar z ostatnich sezonów, tematy najnowszych przedstawień – w warszawskim Teatrze Powszechnym wystawił Mein Kampf Adolfa Hitlera i bezwzględnie osądził Romana Polańskiego w Opowieściach niemoralnych. W Kordianie wprowadził na scenę Siksę z jej antygwałcicielską filipiką, zgodził się na spowiedź aktora z jego współpracy z peerelowską SB. W Śmierci Jana Pawła II naturalistycznie zrekonstruował umieranie polskiego papieża, w Spartakusie wyręczył państwo polskie w legalizacji związków par jednopłciowych, demonstracyjnie umożliwiając zakochanym osobom zaaranżowanie teatralnego ślubu. Skrzywanek dokonuje zamachu na jakąś publiczną świętość właściwie w każdym spektaklu, jest jak ikonoklasta, zrzuca bożki i wartości z fałszywych piedestałów. Podejrzewam, że ma w biurku taką czarną listę tabu, z której co chwila wykreśla zrealizowane już hasła, raportuje w dzienniczku o wykonaniu zadania. Trochę jak ten antypatriarchalny, anarchistyczny pan z anegdoty o tym, co powinien zrobić prawdziwy mężczyzna. Myślicie, że „zbudować dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna”? Guzik. Trzeba spalić dom, ściąć drzewo i przypierniczyć synowi sąsiada. Jakub Skrzywanek w swoich przedstawieniach wyspecjalizował się w burzeniu, paleniu, wycinaniu, podważaniu, degradacji, wątpieniu i obalaniu, jednak w działalności pozaspektaklowej jest czystym pozytywistą – został jednym z najmłodszych dyrektorów artystycznych polskich teatrów, przejmując scenę szczecińskiego Współczesnego po Annie Augustynowicz, szefuje Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek. Słowem – robi to, o czym większość z jego rówieśników nawet nie pomyślała, decyduje się na przyjęcie obowiązków, od których raczej środowisko chce być wolne. Ma do tego wyraźny dryg.

Wydaje się, że tylko krok dzieli go od zostania „ustami Saurona”, czyli bycia rzecznikiem polskiego środowiska, „panem Teatrem Polskim”. Każdej dziedzinie sztuki i każdemu pokoleniu artystów zawsze potrzebny był taki number one, pistolet i frontman, autorytet i piorunochron. Kiedyś był nim Krystian Lupa, potem Maciej Nowak, asekuracyjnie zrezygnowali z tego zaszczytu Warlikowski i Jarzyna, nawet Strzępka z Demirskim migali się przed tym zadaniem, jak mogli. A Skrzywanek od razu chciał. I już prawie się stał number one. Jeszcze tylko jego spektakl wygra Boską Komedię w grudniu, jeszcze tylko dostanie Paszport „Polityki” za rok 2022 i możemy mówić o koronacji. Jest to tak oczywiste, że właściwie redaktor Baczyński i redaktorka Kyzioł powinni sobie w ogóle darować jakiekolwiek głosowanie.

Skrzywanek zostanie najważniejszym krajowym reżyserem nie dlatego, że wszyscy uklękli przed jego talentem reżyserskim ani nie z tego powodu, że podbił jakiś renomowany rynek teatralny, jak Ewelina Marciniak Niemcy. Skrzywanek zostanie numerem jeden, bo zrozumiał najważniejszą zasadę bycia numerem jeden polskiego teatru: na numer jeden się nikogo nie namaszcza, numerem jeden zostaje się na własne życzenie, z determinacji, z pasji, głodu liderowania. Mokra koszulka lidera leży dosłownie na ulicy, zwłaszcza w czasach wielkiej smuty, gdy – jak teraz – walą się z trzaskiem gmachy zamieszkiwane przez teatralne autorytety, trzeba się tylko pochylić, zabrać tę koszulkę z chodnika i z dumą uzurpatora założyć na grzbiet. I Skrzywanek właśnie tak zrobił. Nikt nie chciał się schylić, nikt nie palił się do tej funkcji, artyści popatrywali jeden na drugiego, kto bardziej zasłużył, komu się należy, a Skrzywanek, niewiele myśląc, wziął to liderowanie i powiedział najpierw do siebie: Jestem najważniejszy! Jestem pierwszy! A potem usłyszeliśmy to wszyscy.

Bycie na czele stawki reżyserskiej, bycie środowiskowym przywódcą, wcale nie należy się reżyserom najzdolniejszym, najlepszym od strony warsztatowej czy mistrzom zaplecza intelektualnego. Skrzywanek zrozumiał, że ten pierwszy musi być po prostu pierwszy we wszystkim innym. Mieć dar znajdywania niebezpiecznego repertuaru, zaczepiania społeczeństwa, prowokowania nieswojej części środowiska, zatracać się w stałej aktywności obywatelskiej, a przede wszystkim umieć wykonywać takie gesty artystyczne, przed których wykonaniem zawahaliby się inni. Mniejsza o efekt  – liczy się sam gest, szybkość reakcji, trafność diagnozy, skala rozmachu.

Nikt przed nim nie wystawił w teatrze dzieła życia Adolfa Hitlera. Nikt nie pokazał z detalami rozpadu ciała i umysłu umierającego polskiego papieża. Nikt tak silnie nie zmaterializował pedofilskiego aktu Romana Polańskiego. Nikt dotąd nie stworzył na scenie utopijnego azylu, alternatywy dla homofobii polskich władz, rządzącej partii i parlamentu. Skrzywanek widzi puste miejsce i zaraz je zajmuje. Czemu tak robi? Co go pcha w tę stronę? Może to być instynkt, może to być wrodzona odwaga, może to być PR-owe rozpoznanie rynku. Wybierzcie, co chcecie, analizując działania Jakuba Skrzywanka. Ktoś mówi, że to cwaniactwo pierwszej wody, ja wolę wierzyć, że artystyczna brawura. Odwaga powiedzenia sobie i innym: będę szefem, mam rację, strategię i środki. Ktoś widzi w nim capo di tutti capi środowiska teatralnego, ja szanuję Skrzywanka za cudownie bezczelną samozwańczość ustawienia się w roli głosu pokolenia.

Pięć lat temu Jakub Skrzywanek był asystentem Olivera Frljicia przy słynnej Klątwie z Teatru Powszechnego, najważniejszym politycznym przedstawieniu ostatnich dwóch dekad. I myślę, że część posunięć zawodowych Skrzywanka zawdzięczamy właśnie naukom Frljicia. Lekcja pierwsza: wkładanie patyka w szprychy teatru, ale nie po to, żeby wywrócił się spektakl, tylko publiczność, która go ogląda. Lekcja druga: jeśli chcesz, żeby ludzie zrozumieli, o co ci chodzi, musisz ich najpierw obrazić, przeczołgać ich w tym, co dotąd kochali lub szanowali. Lekcja trzecia: to, co zakazane, przyciąga uwagę, skandal przyspiesza myślenie o zmianie. Lekcja czwarta: jakby za Rilkem – „tylko obcy może powiedzieć prawdę”. Frljić rozwinął po mistrzowsku zdefiniowaną jeszcze w latach dziewięćdziesiątych metodę „teatru partyzanckiego”. Nie tego od Augusto Boala, tylko od Romana Wiktiuka. Partyzant w teatrze łamie obowiązujące w nim reguły, narobi zamieszania, wywoła aferę na premierze, pobierze wynagrodzenie i… szukaj wiatru w polu, bo właśnie prysnął broić do innego teatru, na drugim końcu kraju lub Europy.

Odwaga Skrzywanka wskazuje, w jaki sposób polski reżyser przekształcił tę formułę w coś bardziej odpowiedzialnego niż swojskiego. Skrzywanek – burzyciel i bluźnierca – nigdzie nie ucieka, a raczej ucieka tam, gdzie da się go łatwo znaleźć, gdzie może używać innej swojej maski – budowniczego, dyrektora, administratora, lidera, rzecznika. Nie chowa się, nie schodzi z linii strzału, tylko demonstruje drugą cechę swojej osobowości. Intelektualny aferzysta nie skleja się nam z racjonalistą i pracusiem. A jednak Jakub Skrzywanek jest jeden.  

I właśnie wywołał potworną polityczną awanturę w uzbeckim Taszkiencie. Przeczytałem w prasie jego relację z finisażu projektu Underground Girls poświęconego tragicznym losom afgańskich kobiet. Reżyser zaproszony do pracy w Ilkhom Theatre, jedynej niezależnej, niepaństwowej scenie w Uzbekistanie, opisywał wtargnięcie uzbrojonych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa na próbę. Uważano, że spektakl godzi w związek bratnich narodów, narusza relacje Uzbekistanu i Afganistanu. Związek zawodowy pracowników teatru w specjalnym piśmie zaprotestował przeciwko przedstawianiu tego tematu w ujęciu europejskim. Zasugerowano, że realizatorzy, Jakub Skrzywanek i amerykańska dramaturżka, nie rozumieją nic z kulturowej odrębności Środkowej Azji, z wizji kobiety w islamie. Premiera wisiała na włosku, w obronie spektaklu stanęły ambasady polska i szwajcarska, współfinansujące projekt, na pokaz zgodziło się w końcu uzbeckie ministerstwo sprawiedliwości. W tamtym alarmującym wywiadzie wydało mi się, że pierwszy raz słyszę lęk ukryty w słowach młodego reżysera. Jakby jego plan zawodowy, cała artystyczna odwaga nagle zderzyła się z jakąś animalną siłą, stanęła naga wobec brutalnej totalitarnej przemocy.

Oczywiście mołojecka sława Skrzywanka na taszkienckiej awanturze nijak nie ucierpi, a nawet zostanie wzmocniona, ja jednak zastanawiam się, czy warto było. Kwestia reżyserowania w dalekich i nie do końca demokratycznych krajach zawsze jest jakoś problematyczna. Przyjeżdża sobie tam Europejczyk i pokazuje, jak się robi teatr polityczny. Miesza w środowisku i społeczeństwie, daje zadania nie do pomyślenia na miejscu. Czy w ogóle da się pojechać tam do pracy, zrobić coś przełomowego, a jednocześnie nie wykonać gestu neokolonialnego, nie obnosić się z wyższością kulturową, nie tłumaczyć miejscowym, jak mają żyć, co jest naprawdę ważne, nowe, postępowe w teatrze? Jeśli Skrzywanek miał w Uzbekistanie pozostać Skrzywankiem, musiał o tym myśleć. Wierzę, że pojechał do Taszkientu z dobrą intencją, bo chyba nie dla honorarium i nie dla wakacyjnej przygody. Chciał opowiedzieć o kobietach tam, gdzie ich głos jest naprawdę stłumiony, dać uzbeckim elitom do myślenia, zacząć myślowy ferment. Pamiętacie lekcję czwartą Frljicia? Tylko obcy może wyznać prawdę, obcy może to, czego miejscowy nie widzi, czego lokalny artysta boi się zrobić. Reżyser z Europy, z Polski, jest wtedy jak misjonarz: naucza, otwiera, przeciera szlaki. Promuje nowy wzorzec postawy wobec rzeczywistości. Skrzywanek byłby więc w Uzbekistanie trendsetterem odwagi i prawa do wolności wypowiedzi. Pomagałby w walce. A jednak jest coś, co usprawiedliwia wyczuwalny strach reżysera z tamtego wywiadu, co niepokoi mnie w całym tym taszkienckim projekcie. Założyciel i wieloletni lider Ilkhom Theatre, Mark Weil, został w 2007 roku zabity na klatce schodowej bloku, w którym mieszkał, w przeddzień premiery swojej Orestei. Zbrodni dokonali fundamentaliści islamscy, którym nie spodobało się, że reżyser sportretował Proroka Mahometa w jednym z poprzednich przedstawień. I ta śmierć jest kluczowym kontekstem dla pracy każdego europejskiego artysty w Taszkiencie. Nie chodzi mi o to, że Skrzywankowi coś teraz grozi, że narazi go to, nie daj Bóg, na atak gdzieś na świecie, jak ten na Salmana Rushdiego, że wciągną go na islamistyczną listę. Premiera się odbyła, Skrzywanek wyjedzie z poczuciem sukcesu i wykonania misji. O teatrze z Taszkientu usłyszy kolejny raz cała Polska i pół Europy, posypią się zaproszenia, jak dzieło przyjedzie gdzieś blisko, pójdziemy na nie, choćby tylko z ciekawości, jaki spektakl wywołał taką polityczną burzę. Dramatyczny kontekst premiery w Ilkhom Theatre jest groźny nie dla polskiego reżysera, ale dla aktorów i teatru, który działa w stolicy Uzbekistanu. Ręce służb i ręce dżihadu są długie, zemsta niekoniecznie rychliwa. Reżyser-prowokator wprawdzie wyjechał, teatr stoi tam, gdzie stał, aktorzy mieszkają tam, gdzie mieszkali przed premierą. I to chyba o nich boi się najbardziej Skrzywanek.

Po warszawskiej Klątwie Olivier Frljić też wyjechał. I o ile wiem, nigdy już do Polski nie wrócił – ani na Maltę, ani na inne festiwale pokazujące jego spektakle. I o co mieli później pretensje do Frljicia aktorzy i zespół Teatru Powszechnego? Przecież nie o obrazoburczość spektaklu. Nie o radykalizm projektu. Nie o sprowokowanie cenzorskich zakusów ze strony MKiDN. Nie poszło o metody pracy. Frljić do niczego ich nie przymusił. Wiedzieli, w co wchodzą. Przewidywali reperkusje. Żal był o to, że Frljić nie wrócił, nie dzielił losu atakowanej dyrekcji, oblężonego teatru, obrażanych aktorów, aktorek wyrzucanych z telewizji i stygmatyzowanych w mediach społecznościowych. Frljić dzieła się nie wypierał, ale przestraszył się skali społecznej reakcji. Nie miał odwagi wrócić, bo bał się – ataku, aresztowania, prowokacji. Wzniecił pożar i patrzył, jak inni go gaszą. Spektakl spełnił swoją rolę, odmienił polski teatr. Ale ludzie przeżyli swoje. Frljicia z nimi nie było. A powinien być. Nie tylko symbolicznie, na ekranie i w telefonie.

Skrzywanka też po premierze w Uzbekistanie nie będzie z jego aktorkami. Z ewentualnymi konsekwencjami politycznymi, społecznymi, środowiskowymi i religijnymi będzie się zmagał samotnie teatr Ilkhom. I to jest ta cholerna cena, którą trzeba zapłacić za robienie odważnego teatru, za osobistą odwagę, za wierność swojemu repertuarowi. Zawsze płacą ją inni.

Mam ryzykowną nieco teorię, że do Jakuba Skrzywanka dotarło w Taszkiencie, na czym polega prawdziwa odwaga. I odpowiedzialność za skutki naszej odwagi. Własna bezkompromisowość to tylko połowa tego artystycznego przedsięwzięcia. Druga połowa skrywa się w skutkach i konsekwencjach tej bezkompromisowości.  

Wolałbym, żeby Skrzywanek w Uzbekistanie po prostu zrobił warsztaty dla aktorów, zabrał do swojego szczecińskiego teatru młodego uzbeckiego reżysera lub reżyserkę na roczny staż, pokazał mu/jej, jak działa teatr zaangażowany. A potem niech adept/adeptka wróci i ewentualnie zrobi zaangażowany teatr na własną rękę. Niech ulepi go z własnej odwagi i weźmie za niego odpowiedzialność. Odpowiedzialność europejskiego reżysera, który siłą rzeczy musi porzucić prowokacyjny projekt zaraz po premierze, będzie zawsze odpowiedzialnością niepełną.

Odwaga, prawdziwa odwaga, polega na tym, żeby wiedzieć, czego się właśnie boimy.

14-09-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone