AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/341: Postulaty raczej niebezpieczne

Ewelina Marciniak, fot. Leszek Zych  

W rozmowie Jacka Cieślaka z Eweliną Marciniak („Rzeczpospolita” z 17 sierpnia 2022 roku) zatytułowanej Polski teatr się nie rozwija odnosząca zasłużone sukcesy na niemieckojęzycznym rynku teatralnym reżyserka porusza wiele arcyciekawych kwestii. Warto zatrzymać się przez chwilę nad przynajmniej kilkoma przemyśleniami Marciniak. Podeliberować nad tym, co w nich ledwie zasygnalizowane. Wywiady mają swoje prawa, nie zawsze odpytywany artysta ma czas pociągnąć dalej jakiś arcyciekawy wątek. Zróbmy to więc za niego, ku chwale ojczyzny.

W pewnym momencie pani Ewelina stwierdza, na przykład, z wyraźnym żalem, że „państwo nie inicjuje żadnej dyskusji o przyszłości, o tym, w którą stronę powinien iść polski teatr”. To zdanie, owszem, cynicznie wyrwane z kontekstu, brzmi, jakby polskie reżyserki i reżyserzy, stowarzyszeni lub działający indywidualnie, wręcz marzyli o tym, by ministerstwo kultury, rząd cały, a może nawet Nowogrodzka (bo w końcu nie wiadomo, gdzie kończy się u nas dziś pojęcie „państwo”) czule z nimi rozmawiały. Pytały o marzenia, przeczucia, strategie i ideały, a potem wyznały, jakie są ich oczekiwania. Państwo z marzeń Eweliny Marciniak nie tylko interesowałoby się teatrem tak samo, jak katastrofą klimatyczną i polityką wschodnią, lecz także zdefiniowałoby wreszcie na piśmie lub na jakieś pompatycznej konferencji prasowej, czego żąda się teraz, w tej Polsce, od instytucji teatralnych i działających w ich ramach twórców. Usłyszelibyśmy wreszcie, jak zdaniem Zjednoczonej Prawicy i jej wysłanników w terenie powinna wyglądać polityka repertuarowa scen polskich, do jakiego widza przede wszystkim trzeba ją adresować, jaka estetyka jest pożądana? Co jest ważniejsze w perspektywie długofalowej – widz czy artysta? Czy państwo zgadza się na teatr-laboratorium, niegenerujący za wiele spektakli, hermetyczny, pracujący nad warsztatem aktora, kultywujący ideę wspólnoty artystycznej, dążący do stworzenia zupełnie nowego języka komunikacji z publicznością? Czy raczej to publiczność jest największą wartością w teatrze, proponowane jej sztuki mają być proste i zrozumiałe, tematy popularne, bilety tanie, spektakle niskoobsadowe? Czy teatr polski ma być tylko „polski” i narodowy, czy jednak mógłby też rozmawiać z widzem europejskim, aktywować niepolską, mniejszościową, publiczność w Polsce? A może ministerstwo zdefiniuje inaczej cel polskiego teatru: weźmie teatr na wojnę, zmieni go w machinę antyrosyjskich gestów i aktów. Teatr będzie służył propagandzie dobra, aktywizował publiczność, organizował zbiórki, podtrzymywał na duchu żołnierzy z Ukrainy, Polski, Europy?

Być może w stwierdzeniu Marciniak o „kierunku, w którym ma zmierzać polski teatr”, chodzi także o wizję struktur wewnątrz teatru, pożądane przez konserwatystów rozwiązania w pionie decyzyjnym i administracyjnym instytucji. O zabezpieczenie socjalne środowiska.

Nie sądzę, żeby Ewelina Marciniak rzeczywiście wierzyła w możliwość prawdziwej dyskusji z państwem polskim o tym, co będzie dla teatru w przyszłości najlepsze. Nie podejrzewam jej o naiwne przekonanie, że jakaś władza, zwłaszcza ta, rozumie znaczenie słowa „dyskusja” i weźmie pod uwagę głosy środowiska lub publiczności i na przykład zmieni zdanie w jakiejś kluczowej sprawie.

Marciniak, wierząc w istnienie rządowej „polityki kulturalnej”, żąda od państwa PiS prowadzenia „jawnej polityki kulturalnej”: rozpisanej sezon po sezonie misji, czytelnie wytyczonych celów i cierpliwego oczekiwania na przyszłe skutki dzisiejszych decyzji.

Niech wreszcie jakaś władza, na przykład ta władza, powie, jak ma być – prosi chytrze reżyserka Joanny D’arc. Co się zmieni, co zostanie, co będzie wolno, czego nie będzie wolno. Tak, tak, nie, nie. Czerń i biel. Zgoda – zakaz. Niech powiedzą, za co nas mogą ukarać, a co jest bezpiecznym rejonem poszukiwań estetycznych i repertuarowych!  

Można zresztą pójść krok dalej – skoro musimy wiedzieć wszystko o ich intencjach, skoro muszą określić swój gust i dalekosiężne cele, niech powstanie indeks autorów zakazanych, czarna lista tytułów niemile widzianych na scenie. Niech PiS z koalicjantem powie wprost, jaki teatr im się marzy, niech stworzy taki teatralny dekalog sztuki konserwatywnej! Niech nad gmachami teatrów zawisną sztandary z hasłami: „Teatr = Edukacja patriotyczna”, „Teatr na straży chrześcijańskich wartości!”, „Teatr: Historia, Pamięć, Dziedzictwo”, „Teatr, czyli Rodzina”, „Red is Bad. Theatre is good”.

Panowie, karty na stół! Najwyższy czas po 7 latach, prawda?

Jak mniemam, Marciniak wcale nie marzy, żeby natychmiast zastosować się do wytycznych z góry. Nie chciałaby wcale tworzyć pod kloszem jedynej obowiązującej narracji, mieć wytyczonych granic wolności twórczej, za którymi zaczyna się cenzura, kary finansowe, procesy o zdradę stanu. Marciniak postuluje stworzenie prawicowej wizji przyszłości polskich scen po to tylko, by na ich dekalog odpowiedzieć zaraz swoim, naszym, antydekalogiem progresywnym i liberalnym. O ile dobrze rozumiem tok myślenia reżyserki – określenie przez władzę warunków brzegowych dla sztuki narodowej i pożądanej w prawicowo zdefiniowanym teatrze wyjaśniłoby obecną sytuację. Ten bałagan etyczny i estetyczny. Dywagacje, kto jest antysystemowy, z kim w Polsce naprawdę trzyma teatralna lewica, w co powinien wierzyć artysta-liberał. Skończyłyby się wątpliwości: pracować dla Teatru Telewizji czy tylko przy serialach TVP? Dać premierę w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku czy może jednak pogłodować w szałasie w Kampinosie? Podpisać kontrakt z Michałem Chorosińskim w łódzkim Jaraczu czy raczej z Przemysławem Tejkowskim w Radio Rzeszów?

Dekalog Sztuki Zjednoczonej Prawicy sprawiłby, dzięki inicjatywie Eweliny Marciniak, że byłoby od razu widać, kto kolaboruje z władzą, a kto szlachetnie walczy o wartości istotne dla sztuki progresywnej i liberalnego światopoglądu. Marciniak, jako artystka pracująca w Polsce już tylko z doskoku, miałaby jak na tacy podane, z kim nie współpracować, jakie tytuły w swoim repertuarze pomijać.

Marciniak proponuje de facto podzielenie polskiego teatru grubą krechą na dwa zbiory: tego, który idzie z władzą, i tego, który na wytyczne tej władzy się wypina. Cóż, jest w tej idei coś bardzo kuszącego, jednocześnie jednak – zrealizowana! – może sprowadzić na polski teatr wiele nieprzyjemności.

Otóż brak spisanych państwowych zaleceń wobec polskiego teatru zawsze generuje potężną i czasem zbawienną szarą strefę. Skoro nie skodyfikowaliśmy niczego, to czy przekroczenie nastąpiło, czy nie, zależy od widzimisie urzędnika i polityka. Ludzie, nawet ci z prawicy, są różni. Jeden od razu wyciągnie pistolet z dymisją, zagrozi obcięciem budżetu, nagłośni sprawę w państwowych mediach, drugi machnie ręką, bo ma poważniejsze sprawy na głowie. Wiemy z grubsza, jaki teatr podoba się ministrowi Glińskiemu, wystarczy przeanalizować beneficjentów dotacji, medialne wypowiedzi i reakcje wicepremiera. Gliński zaleca: „Nie grać Rosjan w czas wojny!”. A tymczasem rosyjskie premiery furkoczą po polskich teatrach. Gdyby istniała ustawa, gdyby taki postulat odmiany polskiego teatru istniał w programie rządowym, granie dziś Dostojewskiego, Bułhakowa i Czechowa wymagałaby nie tylko odwagi, ale i dobrych prawników.

W czasach zakusów autorytarnych w niemal każdej dziedzinie aktywności publicznej szare strefy są enklawami wolności dla artysty. Między „nie wolno” a „niewiadomo, czy wolno”, w luce między „oj, bo się wkurzą” i „a co mi tam” funkcjonują już właściwie wszystkie polskie niepokorne, zadziorne przedstawienia. Hasło: „Zróbmy i zobaczymy, co będzie”, zawsze lepiej rokuje przedstawieniu niż „Jezu, za to na pewno wywalą cię z dyrekcji”.

Opublikowana lista oczekiwań partii i rządu wobec krajowych scen musiałaby de facto skutkować ostrą regulacją środków finansowych płynących do instytucji teatralnych. Ci, którzy nie podpisaliby się pod dekalogiem, musieliby wypaść z listy instytucji publicznych, liczyć tylko na rządzone przez opozycję samorządy albo w ogóle działać na własny rachunek. Jak to się może skończyć, widać po dramatycznych apelach Krystyny Jandy („Ludzie, kupujcie bilety!”), prowadzącej dwa warszawskie teatry bez szansy na ministerialne pieniądze.

Wolałbym, żeby Marciniak sformułowała jasno własny kodeks teatralny, wskazujący na jej osobiste wartości i cele, niż namawiała do tego niezbyt sympatyczne ministerstwo nieudolnego rządu wyłonionego przez szemraną partię. Powiecie – że każdy spektakl reżyserki jest, może być taką deklaracją. Zgoda. I tak samo każda polityczna cenzura, obcięcie dotacji, wywiad ministra również ma charakter ujawnianego skrawek po skrawku dekalogu Zjednoczonej Prawicy. Czasem lepiej nic nie spisywać. Nie żądać regulaminów od kieszonkowców.

Nie lubię określenia „polityka kulturalna państwa”. Wolę państwa bez polityki kulturalnej. Przynajmniej tej narzuconej odgórnie. Politykę kulturalną niech realizują podmioty skromniejsze niż państwo – instytucje samorządowe, ruchy oddolne, stowarzyszenia, fundacje, artyści i obywatele. Dyrektor teatru na prowincji powinien mieć możliwość realizowania własnej polityki kulturalnej w regionie, państwu nic do tego. To on w końcu jest bliżej ludzi.

I druga sprawa wyjęta z tego arcyciekawego wywiadu Cieślaka z Marciniak. Kilka lat w Niemczech sprawiło, że reżyserka myśli w innej, większej skali i kategoriami naprawdę wspólnej Europy: „Poza europejskimi gwiazdami, powinniśmy zapraszać młode reżyserki i reżyserów, którzy też mieliby coś do powiedzenia – postuluje pani Ewelina – Taka wymiana powinna być częstsza w instytucjach teatralnych i na festiwalach. Obecnie jest trudna do przeprowadzenia”. Marciniak nie wyjaśnia dlaczego. Odpowiem za nią. Utopijny postulat zdywersyfikowanego narodowościowo i kulturowo rynku pracy napotkałby od razu na opór środowiska teatralnego. Podaż reżyserów, dramaturgów, aktorów wykształconych w Polsce znacznie przewyższa popyt na ich usługi, możliwości przerobowe teatrów. Nie wszyscy chcą w końcu wylądować w serialach paradokumentalnych. Krajowy rynek teatralny jest zatłoczony, debiutanci walczą o życie, o kontrakty, o etaty. Pomagamy artystkom z Ukrainy, znalazły się budżety na ich spektakle, etaty dla osób, które chcą zostać w Polsce na dłużej. Może nawet powołano by z polskich i europejskich środków jakiś Ukraiński Teatr Na Uchodźstwie promujący ukraińskie idee u nas i na całym Starym Kontynencie. Ta pomoc nie wymaga debat. Ale już powszechne otwarcie teatrów dla reżyserów z Niemiec, Francji, Hiszpanii, jak ligowych drużyn futbolowych na piłkarzy z UE, wzbudziłoby niezdrowy ferment. Czasem trzeba chronić lokalne rynki, dbać o szanse rozwoju rodzimych twórców. Postulat Marciniak – jeśli nie działałby w obie strony – doprowadziłby do przesycenia rynku pracy, przynajmniej na początku – falą scenicznych ekspatów. Przecież estetyki i metody pracy, które przywieźliby ze sobą nad Wisłę mogłoby się okazać ciekawsze od tego, co dziś proponują nasi młodzi reżyserzy. I co wtedy? Gdzie poszliby nasi absolwenci wydziałów reżyserii dramatów, dramaturdzy, reżyserzy świateł? Pomysł Marciniak skończyłby się hekatombą krajowych talentów. Niech więc póki co zostanie po staremu. Jeśli jakaś europejska reżyserka będzie chciała w Polsce powtórzyć karierę Marciniak z Niemiec, proszę bardzo, ale przed zapraszaniem jej 7 koleżanek już bym się zawahał.

21-09-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone