AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/356: Zabijanie dziecka

fot. Maurycy Stankiewicz  

Nowy Teatr w Warszawie, Trzy epizody z życia rodziny, reż. Markus Öhrn
No dobra. To jest stary spektakl, widziałem go z rocznym opóźnieniem, bo nie grali go w warszawskim Nowym zbyt często po premierze. Może w ogóle nie grali. Zobaczyłem Trzy epizody z życia rodziny Markusa Öhrna tuż przed Sylwestrem, wysłany na przeszpiegi przez jeden z polskich festiwali, i do dziś nie mogę o tym przedstawieniu zapomnieć. Wracam myślami do tamtego wieczoru i coś mnie zamraża od środka. Jakby w zakamarkach pamięci zamiast konkretnych scen osadziła się wielka, szorstka bryła lodu. Kłuje na boki, kiedy się przesuwa. Promieniuje martwym chłodem, kiedy już ją zlokalizuję w głowie. Owszem, było wtedy zimno, ale nie za bardzo. Siedziałem na widowni w czapce, jakbym zrazu przeczuwał, co się ze mną stanie. Co ujrzę i czego już nigdy nie „odzobaczę”. Co we mnie zamarznie. Spektakl pędził przed siebie, pulsował od haniebnych emocji (zakazanego śmiechu, odczucia niereformowalnego absurdu, nagłego strachu, obrzydzenia innymi ludźmi), był pełen przesterowanych obrazów i gestów, widownia falowała całymi rzędami, chichotała, drżała i płakała, w końcu milkła, przerażona własnymi reakcjami, a ja nic. Czułem się wówczas na Madalińskiego, jakby zamknięto mnie w kuchennej zamrażarce – zwinięto w kłębek, owinięto w folię i zmrożono na kamień. Albo w ogóle – jakbym wszedł przez przypadek do rzeźniczej chłodni i sam z siebie zawisł za karę na haku obok świńskich półtuszy. Po kilkunastu minutach byłbym biały od szronu. Zdrapywałbym ten szron z policzków i kładł na język. Tak smakuje wstyd. Bezsilność. Współczucie. Zgroza niedostępności doświadczenia. Wtedy na spektaklu Öhrna prawie od razu zamarzł we mnie śmiech, zamarzł strach, zamarzła nienawiść do świata. Niby nie reagowałem na żadną z emocjonalnych pułapek reżysera, na żadną z prowokacji, żaden trik mnie nie zaskoczył, siedziałem nieruchomy jak widz-głaz, kamienno-spokojny, ustawiony w pozycji obronnej. Mój zimny odbiór Trzech epizodów z życia rodziny sprawiał wrażenie, jakby nic mnie w nich nie obeszło, nie dotyczyło, nie poruszyło – a przecież wpadłem w każdą pułapkę, dałem się sprowokować, triki zadziałały. Wewnątrz mnie. Z zewnątrz byłem jak lodowata bryła, ale – co straszniejsze – byłem nią także i w środku. Zlodowaciałem już w pierwszych sekwencjach właśnie z przerażenia, że dotyczy mnie w nim wszystko, każda możliwa i przyjęta tu perspektywa. Że jestem – mogę być – każdym z bohaterów tej perfidnej (od strony formalnej!) opowieści. Wszystko, co się w tym spektaklu dzieje dotyczy mnie i za wszystko w nim odpowiadam. Jestem w piekle. Ale w takim, które zamarzło i właśnie dlatego jest najstraszniejsze. Zamrożenie, które zastosował Öhrn – chyba nie tylko wobec mnie – działa dłużej niż ogień, który wypala coś w widzu na zawsze, powoduje gorączkę i pot, a potem uzdrowienie. Zamrożony w pamięci i ciele temat, odczucie, obraz może w każdej chwili powrócić z pierwotną intensywnością. Jest utrwaleniem choroby. Dowodem, że wszyscy na nią możemy zachorować. I tak się teraz stało ze mną.

Spektakl Öhrna przypomniał mi o sobie zaraz po tym, jak media podały wieść o samobójczej śmierci szesnastoletniego syna posłanki, ofiary molestowania seksualnego. W politycznej krucjacie pisowskie Radio Szczecin ujawniło jego tożsamość i dziecko zalała internetowa fala hejtu. Chłopak otworzył laptopa, przeczytał i nie mógł już z tym żyć. Znam z telewizji, jak wszyscy, zdjęcia chłopca z rozpikselowanymi rysami twarzy, poważne oblicze jego matki, butne mordy polityków, którzy włączyli się do nagonki na tę rodzinę, jeszcze nie znając jej rezultatów, ale zamiast nich widzę teraz maski, w jakich grali aktorzy Teatru Nowego: bryły lodu, śniegowe kule nałożone na głowy członków komiksowej rodziny, zakrywające prawdziwe uczucia i horrendum społecznej zbrodni. Żyliśmy tą sprawą dokładnie trzy dni. Zresztą, kto żył, ten żył. Prawie połowa społeczeństwa skazana na media partyjne chyba niewiele z niej zrozumiała. Jakoś ten ból się w niej nie zagnieździł, nie na tyle, by zaprotestować, by cierpieć z osobami, które skrzywdzono. Dziwna rzecz – ten wspólny ból, który wcale nie jest do końca wspólny.

„Teatr jest od tego, by zabolało” – deklaruje w wywiadach szwedzki reżyser rezydujący od lat w Berlinie. Jego trzecia warszawska realizacja – po Sonacie widm z 2017 roku z Nowego Teatru i młodzieżowym spektaklu z Komuny Warszawa – jest widowiskiem, które boli. I nie chce przestać. Markus Öhrn (zaczynał jako artysta sztuk wizualnych) wprowadził do polskiego teatru zupełnie nowy ton i konwencję opowiadania o społeczeństwie chorym od ukrytej przemocy i nieuświadomionego okrucieństwa.

Po to, żeby dotrzeć do samego sedna problemu, najpierw trzeba rozbujać wahadło. Jeśli chcesz przestraszyć widza – najpierw spróbuj go rozśmieszyć. Öhrn tworzy sceniczną makabreskę z elementów typowych dla animacji, czyli jak to się kiedyś mówiło, dla filmu rysunkowego. Aktorzy w jego najnowszej polskiej produkcji są jakby narysowani, stale ukryci za groteskowymi maskami wyrażającymi dwie podstawowe emocje: nagłe zdumienie i pełne zbaranienie. Maski, jakie noszą, mają za duże oczy i wielkie usta, ludzie przypominają w nich dwunożne ryby. W scenicznym akwarium słów i póz, tragedii i groteski pływają cztery ryby: Córka, Syn, Matka i Ojciec. Jest ofiara, która nie mówi, jest niemy świadek, głuchy obrońca, tępa strażniczka. O piątej postaci powiem później.

Zanim ich zobaczymy, zanim wejdą na scenę narysowani ludzie-ryby, spektakl zaczyna się od głosu reżysera z offu. Öhrn zapowiada pierwszy epizod i miejsce akcji – Córka ukrywa się na materacu w piwnicy i nikt z rodziny nie wie z jakiego powodu. Rozsuwa się tania czarna zasłona i widzimy wnętrze białego sześcianu. Pomieszczenie nie ma okien, tylko jedne drzwi wejściowe. Krzesło pod ścianą i materac na środku, pod kocem kuli się jakaś postać. Przez drzwi w ścianie wchodzi Syn, stale zwraca swą komiksową maskę w stronę widzów, siada na krześle i patrzy przez nas na leżącą postać. Zza sceny dobiegają niepokojące dźwięki walca granego na wiolonczeli. Do pokoju wpadają Ojciec i Matka. Próbują namówić Córkę do zwierzeń, ale ta milczy. Zresztą Ojca bardziej interesują niedomykające się drzwi do pomieszczenia niż problem dziecka. Bada, czy klamka się nie zepsuła, czy zawiasy naoliwione, czy jest pion w pokoju. Syn szepcze Matce do ucha, ta cieszy się, że wpadł na pomysł, aby jego siostra, skoro nie chce mówić, pozwoliła im zgadnąć, o co chodzi, podczas gry w kalambury. Może się udać. Córka chce współpracować. Pierwszy epizod przedstawienia Öhrna to przeciągnięta ad absurdum zabawa w odgadywanie 6 kluczowych słów, które prezentuje pantomimicznie Córka. Bohaterowie zostają zdemaskowani: bucowaty Ojciec, stłamszona i głupia Matka, zblazowany, kontestujący rodziców Syn. Aktorzy Öhrna: Jaśmina Polak, Magda Popławska, Bartosz Gelner, Piotr Polak, rysują postaci grubą kreską, zapętlają się w powtórkach ruchowych i słownych. Ruch rąk i choreografia stóp są nadekspresyjne, zastępują mimikę twarzy. Mówią więcej niż obłe słowa, niepełne intonacje, zbrudzone mikroportami głosy. Maski autorstwa Makode Linde nie przypominają zastygłych hiperboli, ci ludzie naprawdę są tacy głupi i niewrażliwi. Maska nie jest zatrzymaniem jednego grymasu – to summa charakteru postaci. Bartosz Gelner szarżuje jak trójnogi koń na Wielkiej Pardubickiej, przewraca się o każdą przeszkodę, wali łbem w mur nieprzeniknionego. Jakby żadne z odgadywanych słów go nie dotyczyło, nigdy go nie wypowiedział, nie przyszło mu do głowy. Po kilkudziesięciu minutach brawurowej, niewiarygodnie śmiesznej obyczajowej i sytuacyjnej zgrywy docieramy do znaczenia dyktowanego przez poszczególne kalambury zdania Córki. Brzmi ono : „Na urodzinach taty wujek mnie zgwałcił”. Ostatni gest do odgadnięcia – palec wkładany w dziurkę – zostaje wyparty przez Ojca i Matkę. Nie, wujek-wiolonczelista z filharmonii nie mógł tego zrobić, pokazujesz dziecko, nieprecyzyjnie, to może znaczyć wszystko… Zasuwa się kurtyna. Pięć minut przerwy. Nie ruszamy się z miejsc. Głos reżysera z offu każe nam przez tę chwilkę pomyśleć nad tym, co się zdarzyło. Nad sensem finałowego komunikatu. A potem czas na kolejne dwa epizody. Podobno miało być ich na początku siedem, miał powstać w Nowym Teatrze teatralny serial z czterdziestominutowymi odcinkami, granymi co wieczór jeszcze w 2020 roku, ale pandemia pokrzyżowała Nowemu Teatrowi plany. Grudniowa premiera 2021 była rozpisana na 3 wieczory, dziś spektakl jest grany w jednym bloku. I działa inaczej, środki stosowane przez Öhrna uległy zagęszczeniu, muszą pracować w głowie widza szybciej i mocniej.

Epizod drugi to przemocowa rekonstrukcja wydarzeń – Ojciec i Matka zmuszają ofiarę do opowiedzenia i pokazania, co się zdarzyło, bo muszą wiedzieć, bo chcą być precyzyjni na policji. Córka pokazuje krok po kroku choreografię gwałtu, staje się na chwilę oprawcą, rolę ofiary zagra jej brat. Rekonstrukcja gwałtu powiela sam gwałt – powtarzanie przemocy zaraża ofiarę winą, rodzice zostają zrównani z wujkiem-gwałcicielem. To niesłychane, co odbywa się na naszych oczach. W komiksowej konwencji ludzie-ryby w maskach o kretyńskim wyrazie twarzy realizują mimochodem ceremonię bezwarunkowego i niedostrzegalnego okrucieństwa. Nieczułość, nieprzyjmowanie przez rodziców niczego, co nie jest pokazane wprost, prowadzi do wtórnej traumatyzacji Córki-ofiary i Syna-świadka. Rekonstrukcja doprowadza do symbolicznego zgwałcenia także i chłopca. Symulacja aktu seksualnego daje rodzicom oprócz wiedzy o detalach, także zmysłową przyjemność. Podnieca się Matka i podnieca się Ojciec, sprawdzając w obecności dzieci, czy wszystko odbyło się tak, jak oni to pokazują, odbywają rzeczywisty stosunek. Widzowie drętwieją ze zgrozy, rozumiemy, co dzieje się na naszych oczach, sympatyczny joginiczny rytuał zainicjowany przez matkę na początku pierwszej sceny tego epizodu nie prowadzi do oczyszczenia, tylko kolejnej erupcji przemocy. Aktorzy nieruchomieją w pewnym momencie i zastygnięci patrzą na nas – wielkie oczy i otwarte gęby masek zdają się pytać – czemu tu jeszcze siedzicie, naprawdę chcecie to oglądać, czemu nam nie przerwiecie? A może tylko sprawdzają, czy skamienieliśmy, zamarzliśmy. Ja zamarzłem. Kurtyna, pół godziny na ochłonięcie.

Wreszcie następuje epizod trzeci – znów grany w tej samej przestrzeni. Krzesło, materac, białe ściany. Tylko na proscenium usiadł modnie ubrany wiolonczelista w masce i akompaniuje aktorom. Wujek-muzyk, świntuch i pedofil. Jeśli pierwsza część serialu Öhrna była Zgadywanką, druga Rekonstrukcją, ta trzecia nazywa się Odpłata. Ojcec, Matka i Córka zostali związani sznurami przez Syna. Chłopiec wymachuje nożem i odczytuje z kartek monolog zemsty i odwetu. Dzieci na Rodzicach. Młodych na Starych. Jednostek na zbiorowości. Musi nastąpić przerwanie cyklu przemocy, planowana zbrodnia to wypisanie się z rodziny i społeczeństwa. Syn oskarża Rodziców o to, że nie uchronili jego i siostry przed złem, a to był ich obowiązek. Jednocześnie dokonuje się oczyszczenie przez krew. Jakby w parodii teatru nowych brutalistów z końca lat dziewięćdziesiątych albo w klasyku kina gore. Syn obcina ojcu penisa, z krocza sika na kilkanaście centymetrów fontanna krwi. Pomazano już posoką białe ściany. Syn wpycha obciętego penisa w otwór w masce matki. Ślizga się na podłodze, dusi matkę, dźga w brzuch ojca. Öhrn, jak kiedyś w greckiej tragedii, nie pokazuje najstraszniejszych aktów przemocy, zasuwa wtedy skromnie kurtynę. Widzimy makabryczne i komiczne zarazem rezultaty buntu dziecka. W końcu dochodzi do samobójstwa chłopca. Wszystko trwa za długo, kompromituje się w swoim radykalizmie, operowym patosie sklejonym z umownością rzezi. Ocalała córka rozcina sobie więzy, bierze nóż i kończy dzieło: wypruwa flaki Matce, wypompowuje krew z ciała Ojca. Wreszcie ucieka z tej biało-czerwonej klatki przez te niedomykające się w kluczowych momentach drzwi i pisze na nich słynne równanie: K+M+B 2022. Tak, tu żyła chrześcijańska rodzina. Trupy nie wstają do oklasków. Samotna Jaśmina Polak wypędza nas z sali, złości się na brawa. Wujek wiolonczelista w masce gra dalej, wolny od kary, niewinny, nierozpoznany przez społeczeństwo sprawca. Muzyka otula scenę i finał wysublimowanymi dźwiękami.

Öhrn przenosi ciężar winy z pedofila-wirtuoza na rodzinę, zarzuca jej współodpowiedzialność za gwałt. Tolerowanie agresji seksualnej. Niezrozumienie, że przemoc rodzi przemoc. W finale spektaklu hiperbola okrucieństwa wywołuje zamierzony przez Öhrna śmiech. Jakże inny niż ten pierwszy z epizodu otwierającego, gdzie śmialiśmy się z głupoty Ojca niepotrafiącego rozszyfrować znaczenia słów pokazywanych gestami przez Córkę. Nie wiem, czy jest on oczyszczający. Öhrn mówi, tak, owszem, jesteśmy bohaterami komiksu, tylko że ten komiks nie jest przyjemny. I nie kończy się wbrew pozorom dobrze. Zamknięto nas w jakichś kadrach, których znaczenia nie rozumiemy. Zgadując, cierpimy i zadajemy cierpienie. Komiks nie unieważnia go, komiks go demaskuje. Reżyser zdołał na scenie narysować to co najgorsze. Jest w Trzech epizodach z życia rodziny szaleństwo formalne, spore etyczne i empatyczne wymagania wobec widowni, prawdziwe ryzyko artystyczne. Öhrn i jego aktorzy stąpają po kruchym lodzie, po zamarzniętej parodii, zatopionej w gestach zastępczych tragedii. To nie były Funny Games ani Rick i Morty. Maski rodziny od Öhrna nosimy na co dzień. Są w telewizji i na ulicy. W domu. W lustrze. Ten rybi głupi grymas mamy na twarzach zawsze, kiedy nie rozumiemy, czemu cierpienie i przemoc trwają dłużej, niż powinny, kiedy przez naszą bierność przechodzimy obojętnie obok krzywdy dziecka. Kiedy kilka lat temu rozmawiałem z Marcusem Öhrnem po jego spektaklu w Komunie Warszawa, miałem wrażenie, że rozmawiam z dzieckiem. Öhrn odpowiadał jednym zdaniem, najprościej, jak się dało. Był zagubiony w rozmowie, w sytuacji, w tłumie ludzi. Jakby nie miał żadnego trudniejszego słowa wyrażającego to, co czuje, co myśli, co widzi. Zawsze zdumiewało mnie zderzenie jego dziecięcej twarzy, chłopięcej sylwetki, naiwnego sposobu wyjaśniania swojej sztuki z esencją jego teatru. Dopiero teraz, kiedy odzywa się we mnie echo Trzech epizodów z życia rodziny, kiedy tragedia chłopca ze Szczecina nie daje mi spokoju, rozumiem odkryty przez Öhrna sposób opowiadania o wiecznej zmarzlinie, która jest w nas. Reżyser ślizga się po niej na tych swoich cholernych szwedzkich łyżwach i ryje nam w mózgu tatuaże zemsty. Wszyscy jesteśmy winni. Ci źli i ci dobrzy. Świadkowie i kaci. Oglądacze i przeżywacze. Manipulatorzy i sprawiedliwi. Bierni oskarżyciele i fałszywi obrońcy. Dziecko zabija jak dziecko.

15-03-2023

Komentarze w tym artykule są wyłączone