AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/359: Nic to

Sen nocy letniej, Teatr Współczesny w Szczecinie
fot. Piotr Nykowski  

Baza hotelowa
Śnią mi się ostatnio różne przedstawienia, których nigdy nie widziałem. Są bardzo gęste od obrazów i grają w nich zmarli aktorzy, ci bardzo znani i ci, których nazwisk nawet ja, śniący, nie pamiętam. Przedstawienia ze snów składają się zawsze z dwóch części, pomiędzy nimi jest 15-20 minutowy antrakt. Wychodząc z widowni na przerwę, orientuję się, że jestem w obcym mieście, spektakl będzie długi i nie mam po nim jak wrócić ani gdzie spać. Naprzeciwko budynku teatru stoją rzędem hotele o egzotycznych nazwach wypisanych na kolorowych neonach. Postanawiam we śnie, że przebiegnę przez ulicę i w przerwie spektaklu załatwię sobie pokój. Przebiegam, szukam recepcji, rozmawiam, pokazują mi dziwne pomieszczenia. Czas upływa, zaraz zacznie się drugi akt, a ja na próżno próbuję dostać odpowiedź na pytanie: Ile kosztuje u was jedna noc? Zwykle zapada po nim cisza, recepcjonistka udaje, że nie słyszała, ktoś podtyka mi papier do wypełnienia. Wikłam się w rozmowy i formalności, w pośpiechu szukam portfela w torbie i po kieszeniach, już wiem, że tam w teatrze zaczęli grać, że się spóźnię, że coś ważnego mi przepada, ale nie umiem wyjść z tego hotelu-pułapki zbudowanego po drugiej stronie ulicy. W jednym ze snów jednak wyszedłem, ale w teatrze spektakl już się skończył. Zobaczyłem pustą scenę i grę cieni pozostawionych na niej rekwizytów, techniczni opuszczali rampę oświetleniową, ktoś zamiatał widownię. Pamiętam szuranie miotły, zgrzyt przesuwanego przez kogoś wiadra. Potem pojawili się aktorzy w cywilnych ubraniach i zaczęli w parach przegadywać sobie na biało tekst na jutro do zupełnie innego przedstawienia. Stałem między fotelami z uczuciem żalu i bezpowrotnej straty. W innym śnie mężczyzna z recepcji dziwnie na mnie spojrzał, gdy wyjaśniałem, że bardzo się śpieszę, bo mam spektakl w teatrze naprzeciwko. – Proszę Pana – powiedział dobitnie. – Przecież to my jesteśmy teatrem, a tam jest tylko hotel.

Wspinaczka wysokogórska
Byłem końcem lutego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie na Śnie nocy letniej. Ale nie o Śnie nocy letniej chcę teraz opowiedzieć, tylko o schodach. Jak może kilka osób ze Szczecina i spoza Szczecina pamięta – Teatr Współczesny mieści się w monumentalnym poniemieckim gmachu, dzieląc przestrzeń z Muzeum Narodowym. Są takie zdjęcia, które pokazują ten okazały budynek z perspektywy schodów na Wałach Chrobrego i wtedy muzeum z teatrem w środku wydają się wręcz być zbudowane na jakimś zachodniopomorskim Akropolu, na dużą scenę idzie się jak do nieba, przez szczecińskie Propyleje, bo duża scena mieści się na drugim piętrze gmachu, co w tej skali odpowiada zapewne piętru czwartemu w skali blokowiskowej albo Teatrowi Szóste Piętro w pionie michałożebrowskim. Przez całe lata myślałem sobie, jak to wspaniale dla teatru, że jest tak wysoko. Z takiej wysokości widać więcej. Teatr niby jest w mieście, a jednak gdzieś nad nim. Wejście na spektakl ma charakter symboliczny, droga w górę oznacza oderwanie się od wszelkiej przyziemności, zostawienie za sobą codziennych spraw. Idziesz i tak krok za krokiem, schodek za schodkiem coś z ciebie odpada. Oddech się zmienia, nieco dyszysz, przestawiasz się na inny rytm.

Szatnia w Teatrze Współczesnym dzieliła tę wędrówkę na dwa etapy, szatnia była za muzeum i pod kolejnymi schodami. Mijaliśmy kopie greckich rzeźb poustawiane we współdzielonym holu, zostawialiśmy płaszcze w szatni i po łuku, schodami przylepionymi do ściany, pokonywaliśmy przedprzedostatni odcinek. Bo potem z małego tarasu z balustradą wchodziło się kolejnymi schodkami na salę teatralną, a jak kto miał miejsce w tylnych rzędach, to szedł jeszcze wyżej, na samą górę amfiteatralnie wznoszącej się widowni. Dla widza znudzonego sztampowymi gmachami teatralnymi architektura Teatru Współczesnego miała w sobie coś fascynującego. Mnie podobało się zwłaszcza usytuowanie w nim teatralnej kawiarni. Z samego szczytu widowni trzeba zejść w dół do ogromnej, wysoko sklepionej sali mogącej swobodnie pomieścić przestrzeń na próby lub scenę kameralną. Kawiarnia była na końcu drogi widza przez teatr, stanowiła taki przestrzenny bąbel powietrzny wpuszczony w strukturę budynku jako przeciwwaga dla znajdującej się po jego drugiej stronie sceny, bąbel z jednej strony był jak wytchnienie po długiej wędrówce, z drugiej napęczniały pustką podminowywał prowadzącą do niego schodkową widownię. Dziwne – kiedy w Teatrze Współczesnym siedzę w tylnych rzędach, czuję ciśnienie, napór tej przestronnej a ukrytej kawiarni na stopy widzów, a kiedy posadzą mnie blisko sceny, mam nieodparte przeczucie, że balon kawiarni wzdyma się gdzieś daleko za moimi plecami i zaraz nadleci pod sufitem sali, przetoczy się po nim jak napompowana piłka i zasłoni spektakl.

Piszę o tych osobistych i nieco tylko surrealnych odczuciach z dwóch powodów. Najpierw dlatego, że po apelach Teatru Współczesnego o nową siedzibę, władze samorządowe wycofały się wprawdzie z projektu zbudowania nowego teatru na Łasztowni, ale obiecały rozbudowę gmachu o brakujące skrzydło. Jak się dowiedziałem, budynek projektu Wilhelma Meyera-Schwartau ukończony w 1911 roku ma plan litery E, choć planowano pełny czworobok. Można więc, nie burząc wyjściowej idei, uzupełnić to i owo, oferując tym samym drugie życie i nowe możliwości Teatrowi Współczesnemu. Skoro w Szczecinie od kilku lat Teatr Pleciuga działa w nowej, zbudowanej od zera przestrzeni, skoro Adam Opatowicz z Teatru Polskiego właśnie finalizuje budowę swojego reprezentacyjnego, ultranowoczesnego gmachu mogącego pomieścić pięć scen, w tym scenę elżbietańską, dlaczegóż tylko Teatr Współczesny miałby zostać na starym miejscu? Jeśli do przebudowy dojdzie, rozdzielą się, być może, wejścia do muzeum i do teatru, zmienią się funkcje i lokalizacje niektórych pomieszczeń w gmachu. Nie znaczy to oczywiście, że scena będzie wtedy tam, gdzie teraz jest kawiarnia teatralna, a kawiarnia tam, gdzie schody, ale pewnie stanie się tak, że takich schodów już nigdy więcej w tym budynku nie będzie. Piszę o tym, bo chciałbym zapamiętać emocje dotyczące wchodzenia do teatru, zarejestrować potencjalną symbolikę, jaka przywarła do takiego układu architektonicznego.

To, co jednak jest symboliką dla jednego, póki co zdrowego widza, dla widza niepełnosprawnego staje się barierą nie do pokonania. I to jest ten drugi powód powstania niniejszego tekstu. Wchodząc na Sen nocy letniej tymi przedprzedostatnimi schodami między szatnią a drugim półpiętrem, widzimy dwa wielkie transparenty ustawione tam przez dyrekcję teatru. „Schody wstydu” – głosi pierwszy napis. „Przepraszamy!” – przeczytałem na drugim. I dopiero dzięki temu protestacyjnemu oflagowaniu przestrzeni rozejrzałem się na boki. Nie zobaczyłem windy ani podjazdu dla wózków i osób niepełnosprawnych. Spojrzałem z samej góry na szatnię w dole i zwizualizowałem sobie te jeszcze jedne schody od kasy na piętro muzealne, które dopiero co przeszedłem. Rany boskie! – jak wchodzą tu ludzie o kulach, emeryci, osoby na wózkach? Nawet gdyby zamontowano tu rampy, poza paroma fachurami od paraolimpiad nie wjechałby tu nikt inny. Żaden opiekun nie da rady wepchnąć wózka z osobą niepełnosprawną na taką wysokość. Gdyby zamontowano na schodach rowki i ustanowiono kolarski czelendż, może i wjechałbym na rowerze na samą górę, ale mokry, wycieńczony, z kaszlem i zadyszką. Zamiast spektaklu zażądałbym medalu i prysznica. Monumentalne schody, dawny symbol wywyższenia teatru, ślad po szczecińskim Parnasie, Olimpie i Akropolu, są dziś znakiem wykluczenia części widzów. Przeszkodą nie do pokonania. Domyślam się, że mimo to teatr jakoś organizuje pojawianie się osób z niepełnosprawnością ruchową na przedstawieniach, ale transparenty na schodach przypominają sprawnej części publiczności, że coś jest bardzo nie tak. Że trzeba to zauważyć, zrozumieć, zmienić.

Gdybym był na miejscu dyrekcji Współczesnego, zamiast oflagowywać „schody wstydu”, zwyczajnie zamknąłbym je na czas premiery. Przecież właśnie wtedy pojawiają się w teatrze decydenci, osoby wpływowe, dziennikarze, mecenasi i lokalne autorytety. Skoro zamknięto schody, jak mamy dostać się na widowisko? – zastanawialiby się zaproszeni goście. I wtedy – tadam! – Mirosław Gawęda i Jakub Skrzywanek w strojach sportowych i kaskach ochronnych na głowie zrywaliby kolorową zasłonę spływającą od tarasu do szatni. Naszym oczom odsłaniałaby się oto profesjonalna ściana wspinaczkowa. Pracownicy techniczni podpinaliby widzów do linek bezpieczeństwa i… – Proszę Państwa! Wchodzimy na samą górę. Nie pomagamy sobie nawzajem! Bez czekaników proszę! Raki zostawiamy w szatni!
 
Dopiero taki sposób wejścia na przedstawienie uświadomiłby nam skalę trudności, jaką część widzów może mieć z dotarciem na spektakl Teatru Współczesnego. Już widzę tych panów w średnim wieku z nadwagą, te panie w wieczorowych sukniach wspinające się po pionowej ścianie, zanurzające palce w talku, żeby zwiększyć przyczepność do gładkich uchwytów i wypustek… Jest to widok epokowy. Czerwoni na twarzach z wysiłku, z lękiem w oczach, że spadną, linka nie wytrzyma, znajomi będą się śmiać. Znajduję tylko jeden minus tego pomysłu na happening, który odstąpię za darmo dyrekcji – oglądanie monumentalnej wspinaczki widzów na spektakl mogłoby być ciekawsze od samej przygotowanej właśnie przez Teatr Współczesny premiery. Ci, którym udałoby się wejść, dzieliliby się jeszcze podczas spektaklu wrażeniami z niezapowiedzianego sprawdzianu wydolnościowego. Szepty na widowni byłyby nie do opanowania. Ale ciężko dysząca publiczność mogłaby stać się częścią fonosfery spektaklu. No i niezbędna byłaby jeszcze karetka pod gmachem teatru – dla zawałowców i kontuzjowanych. Transport ofiar na sam dół również mógłby nastręczyć pewne problemy, dlatego lepiej od razu zamówić ekipę ratowników z GOPR.

Widzę to wyraźnie oczami duszy mojej i chcę, żeby zobaczyli ten obraz także szczecińscy radni. Zbudujcie teatrowi brakujące skrzydło, kupcie widzom windy!

Dział kontaktu z czytelnikami
Janusz z Torunia nieco ironicznie pyta mnie w pół-prywatnej, pół-publicznej korespondencji, jak zostać Szeherezadą. Jak pomimo upływającego czasu, który nieubłagalnie zmienia wiek średni w wiek nieomal podeszły, zachować w sobie iskrę bożą, być ciekawym świata i teatru, kochać bliźnich, choć na to nie zasługują, i trzaskać raz na tydzień Noce i dnie, z przewagą nocy? O czym pisać? Jak tworzyć? Po co żyć? Nie bardzo mogę wywnioskować z kontekstu, czy Januszowi chodzi o spektakl Michała Siegoczyńskiego, czy twórczość teatralnych blogerów polskich, czy może pije do tematyki i sposobu powstawania Kołonotatnika. Skoro, jak twierdzi pan Janusz, teatr jest jak krakowski obwarzanek, a obwarzanek robi się w ten sposób, że bierze się taką małą dziurkę i oblepia dookoła ciastem, to z czego powinny powstawać teksty, opowieści, anegdoty o współczesnym polskim teatrze? Z jakiego źródła może czerpać teatr i skąd bierze się chęć do opowiadania o nim?

Otóż, Panie Januszu, z tego samego. Z dziurki mianowicie. Żeby powstało COŚ, najpierw w tym miejscu musi być NIC. Kiedy wokół nas nie ma nic innego niż my, czyli jest NIC, dziura, pustka, pauza, vacuum, człowiek sam z siebie, intuicyjnie, zaczyna to NIC zasłaniać, zagadywać, wypełniać, opisywać. Bo takie niezasłonięte, nieupilnowane NIC może się lada moment przemienić z małej dziurki w Czarną Dziurę, a wtedy to amen w pacierzu, pozamiatane, NIC wessie nas jak gdyby nigdy nic. A kiedy wessie nas, to wessie też to, co lubiliśmy, miejsca, w które chodziliśmy, książki, które czytaliśmy, spektakle, które widzieliśmy, ludzi, których pamiętamy, zdarzenia, jakie były naszym udziałem. I wtedy naprawdę NIC ani dla nas, ani po nas nie będzie. Więc lepiej, żeby nic takiego się nie zdarzyło. Nad dziurką trzeba pracować. Gadać o niej, opisywać, jak się rozszerza lub zwęża, badać jej brzegi, cały czas zaglądać czujnie w to całe dziurowate NIC, żeby nigdy nie stało się w nim nic, co by nas zaskoczyło znienacka. Słowo, Panie Januszu, właśnie słowo. Niby nic, a jednak słowo jest lepsze niż NIC. Pisane lub wypowiedziane, co kto woli, co mu do dziurki lepiej pasuje. Można je sobie wsadzić w to całe NIC. Zatkać nim dziurkę, która tak Pana przeraża, jako i mnie przeraża. Żuł pan kiedyś świeży chleb, Panie Januszu? Właśnie. Słowa też można tak sobie pożuć, nawet całkiem długo. Z przeżutego chleba robi się w końcu taka chlebowa plastelina, można i owszem z niej nawet kółeczko ulepić lub figurę szachową, a z przeżutych słów powstają zdania, akapity, moduły, teksty. Do zasłaniania, do zalepiania. Trzeba żuć, najpierw to, co jest pod ręką, a potem sięgać dalej, podbierać chlebowe słowa innym, wolniej żującym. Mógłbym powiedzieć, że żuje się je zawsze w jakiejś intencji i są to intencje różne, ale to nieprawda, żuje się tylko po to, żeby zasłonić tę dziurkę z NIC w środku. Dziurkę każdy ma inną, więc różnie żujemy. Pan żuje tak, ja inaczej. Jeśli akurat ja żuję szybciej, to znaczy, że dziura moja już wielka i wiatr w niej hula. Pan żuje wolniej, znaczy się: dziurka bezpiecznie oczkiem mruga, NIC jeszcze nie gra takiej roli, jak może, jak powinno, jak w końcu zagra. I tu wreszcie dochodzimy do odpowiedzi na Pana pytanie. Więc – jak ma Pan, tak żyjąc i tak żując, zostać teatralną Szeherezadą? Czy z tej dziurki, stale zalepianej słowami jak wymemłanym w gębie chlebem, wyskoczy nagle jakaś iskra boża i Pana odmieni? Wyskoczy albo i nie wyskoczy. Zależy, na czym ta dziurka u Pana jest usytuowana i jak wielkie jest to NIC, które ma chętkę Pana pożreć. Jeśli malutkie, można w dziurkę popatrywać i czekać. Znam jednak sposób prostszy, drogę krótszą, rozpoznanie jaśniejsze.

Otóż, Szeherezada, jak Pan może pamięta, nagadała te tysiąc i jedną opowieść z bardzo przyziemnej przyczyny: ano była skazana przez szacha na śmierć, plotąc to i owo, zmyślając a czasem nawet gadając od rzeczy, zwyczajnie kupowała sobie czas. Ile pożuła, tyle pożyła. Z jednej opowieści rodziła się druga, potem trzecia, dwunasta i dwudziesta, a szach nie miał pojęcia, do czego to prowadzi, na ile jest ważne ani jak to się skończy. Nie wessała go dziura, zafascynował go chleb ze słów do zalepiania dziury. No i troje dzieci się z tego urodziło i pergamin cały zapisano. Ładne mi NIC!

Panie Januszu, jeśli nasze NIC to właśnie śmierć jak u tej Szeherezady, to chyba lepiej pisać, gadać i żuć, niż nie pisać i nie żyć. Bo to byłoby tak, jakbyśmy to my sami stali się dziurą. Słyszał Pan kiedykolwiek o jakiejś dziurze z dziurą w środku? Bo ja nie.

Zalecam długie spacery, kieliszeczek wiśniówki przed snem, wnikliwą lekturę prasy, no i oczywiście spektakl raz na trzy dni. Będzie dobrze!

12-04-2023

Komentarze w tym artykule są wyłączone