K/366: Long goodbyes make me so sad
Ten gmach to ja
Nikt tak nie żegna się ze stanowiskiem jak dyrektor Adolf Weltschek. Tak długo. Tak demonstracyjnie. Tak rozpaczliwie. Jakby za progiem Groteski kończył się świat, radość z pracy artystycznej, sens istnienia na planecie Ziemia. Świadkowaliśmy temu pożegnaniu przez ostatnie miesiące. Trochę z empatią, trochę ze zdziwieniem, nierzadko ze złością i oburzeniem.
25 lat rządzenia Groteską to nie w kij dmuchał. Można się przyzwyczaić do dyrektorowania, do takiego, a nie innego rytmu dnia, pokochać notoryczne zarządzanie zasobami ludzkimi. Administrować, reżyserować, nawet stołować się w tym samym miejscu, czyli w teatrze. W ogóle całe prawdziwe życie przenieść do miejsca pracy. Zatrzeć granice. Odwołany w tym sezonie z warszawskiego Teatru Kwadrat dyrektor Andrzej Nejman to nieostatni przykład takiej osmozy prywatnego w służbowe, premiery w imprezę, rozmowy towarzyskiej w rozkaz przełożonego, przedmiotu codziennego użytku w rekwizyt. Mogło przydarzyć się to także Adolfowi Weltschkowi. Każdy dyrektor z wieloletnim stażem pracy w metaforyczny sposób jednoczy się z gmachem, w którym urzęduje. Naturalną koleją rzeczy zapach dyrektora wsiąka w mury gabinetu, on sam nie umie oddychać innym powietrzem niż to teatralne. Rozrasta się poza gabinet, ma wszędzie swoje oczy i uszy, zaczyna decydować o wszystkim: jestem u siebie, więc najlepiej żebym wszystko zrobił sam. Widzi przez 25 lat obok siebie wciąż tych samych ludzi, więc członkowie zespołu zaczynają mu się mylić z domownikami, lokatorami lub sąsiadami. Tak też Weltschek tłumaczył w prasie swoje dyrektorskie wybuchy, złe traktowanie pracowników: w każdej rodzinie są momenty lepsze i gorsze. Jeśli się na kogoś wrzeszczy, to przecież wrzeszczy się z miłością.
Wieloletni dyrektor, urzędujący wciąż w tym samym gabinecie, może nawet symbolicznie przyrosnąć do stołka przy biurku, jak to zdarzyło się bohaterowi powieści Marty Tomaszewskiej Przyprowadź go do nas Pu Bu, pisarzowi o znaczącym nazwisku Wincenty Korzeń, którego mogło ocalić tylko Pogotowie Ratunkowe dla Zagubionych Dorosłych. Dzięki dzielnemu Pu Bu i grupie opisanych kiedyś w książkach Korzenia postaci pisarz w końcu wstał z krzesła i ruszył w świat na poszukiwanie nowej przygody. Szkoda, że akurat tej książki dla dzieci Adolf Weltschek nie zrealizował na swoje pożegnanie. Byłby to tak zwany spektakl z kluczem.
Cursus honorum
W bardzo ciekawym komentarzu do odejścia Weltschka Marek Waszkiel, wybitny teatrolog i były dyrektor teatrów lalkowych, zastanawia się nad sensem długoletnich dyrekcji. Piętnuje zasiedzenie dyrektorów, zwłaszcza takie, które jest pod koniec tylko dryfem, tylko trwaniem, tylko niewidzialnością i manifestacyjnym niesprawianiem kłopotu przełożonym dyrektora. Waszkiel postuluje ograniczoną kadencyjność dyrekcji teatralnych – najwyżej dwa razy po trzy, cztery lub pięć lat w jednym miejscu. Przecież już po pierwszej kadencji widać, czy dyrektor ma pomysł na teatr, czy jego program dobrze rokuje, czy zaakceptował go zespół. Waszkiel ocenia 25 lat Weltschka w Grotesce surowo, ale sprawiedliwie, bo jego ocena współbrzmi z odczuciem krytyki, widzów, zespołu. I mówi, że nie zmarnowano by tego czasu, gdyby istniała rama ustawowa dotycząca limitu maksymalnego sprawowania funkcji dyrektorskiej. Tak, to jest dobry postulat. Można regulować życie teatralne zakazami i nakazami, nie ufać ludziom, pilnować równego dostępu do stanowisk. Waszkiel nie odpowiada jednak w swoim tekście na fundamentalne pytanie: skąd biorą się te wieloletnie, rekordowe kadencje dyrektorskie? Dlaczego reżyser-dyrektor nie szuka innych wyzwań, nie idzie do nowego teatru, nie zmienia miasta na inne, w którym także mógłby pracować? Przecież nie zawsze chodzi o zblatowanie dyrektora z lokalnym układem politycznym, brak ambicji artystycznych, poprzestawanie na małym i dobrze znanym, czyli bezpiecznym ekosystemie teatralnym. Zdarza się, że wieloletni dyrektorzy całe swoje kadencje spędzają na walce z samorządem (Jacek Głomb!). W mojej ocenie za zasiedzenie dyrektorów scen polskich (nie zawsze zgubne, nie zawsze) współwinny jest system teatralny, który premiuje sukces danej dyrekcji tylko w jeden sposób – przedłużeniem kontraktu, zostawieniem człowieka w odmienionym teatrze na dłużej. W teatralnej Polsce nie ma innych nagród dla dyrektora-menedżera, dla dyrektora-artysty, dla dyrektora-nomady jak zgoda na tryb osiadły. Dobrze ci poszło, niech więc ci idzie dalej, ale ty nigdzie nie idź, dyrektorze! Nie wypuścimy cię z rąk, nie oddamy obcym, ale po prawdzie to ty nie masz gdzie iść w te „dyrektory”! Zostanie dyrektorem teatru w Polsce coraz bardziej zaczyna przypominać kupienie domu za granicą w nadmorskiej okolicy. Jak już kupiłeś – nie pojedziesz nigdzie indziej, wszystkie wakacje będziesz spędzał właśnie tu. Bo jak jechać gdzie indziej, skoro masz już swój własny dom wczasowy? Jak się zostało oetykietkowanym jako dyrektor z Legnicy, dyrektor z Wałbrzycha, dyrektor z Rzeszowa, dyrektor z Tarnowa, nie ma szans na trudniejszą misję. Bo w Poznaniu, Krakowie, Warszawie zawsze będzie się tamtym dyrektorem z Wałbrzycha i Legnicy.
W niemieckojęzycznych teatrach system dyrektorski działa inaczej. Sukces na prowincji skutkuje awansem dyrektora-intendenta do wyższej ligi, szczytem są teatry w Berlinie, Hamburgu, Monachium, a na samym końcu pewnie dyrekcja w wiedeńskim Burgtheater. Zawsze przypominało mi to rzymski plan aktywności publicznej polityka z rodów senatorskich, tak zwany cursus honorum (czyli drabina kariery). Lista urzędów była długa, politycy mozolnie pięli się po kolejnych szczeblach od trybuna wojskowego przez stanowisko kwestora, edyla, pretora, potem zaszczytny konsulat, wreszcie w nagrodę profity – urzędy prokonsularne w prowincjach, funkcja cenzora.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego taka ścieżka awansu nie może obowiązywać w Polsce – jak zyskałyby na tym konkursy, dyrekcje, zespoły! Debiutować jako dyrektor w małym ośrodku, dostać po czterech dobrze przepracowanych latach szanowany teatr w dużym mieście, a po kolejnych udanych sezonach bić się o jedną z dwóch narodowych scen. Kojarzę tylko kilka takich udanych i nieudanych awansów w ostatnich dekadach. Paweł Łysak dostaje warszawski Teatr Powszechny po dwóch triumfalnych kadencjach w Bydgoszczy, z tej samej Bydgoszczy do Teatru Wybrzeże w Gdańsku przechodzi Adam Orzechowski, z Kalisza do Teatru Muzycznego w Gdyni awansuje Igor Michalski, odpowiedzialny za boom teatralny w Wałbrzychu Piotr Kruszczyński zbiera po kryzysie poznański Teatr Nowy, Łukasz Czuj z Miejskiego Teatru w Gliwicach trafia do Teatru Horzycy w Toruniu, Dorota Ignatjew z Teatru Zagłębia w Sosnowcu przenosi się do Teatru Osterwy w Lublinie. To są wszystko przykłady pozytywne, kop w górę był rodzajem nagrody dla dyrektora, który sprawdził się w poprzednim miejscu pracy. Dyrektor dostawał propozycję przenosin od organizatora z innego miasta, bo dostrzeżono jego starania albo chwilowo bezrobotny wygrywał konkurs ze swoim byłym teatrem błyszczącym w jego portfolio. Są też oczywiście pouczające przypadki nietrafionych transferów i przerwanych wspinaczek na dyrekcyjne szczyty – za takie trzeba niestety uznać kadencje Bartosza Zaczykiewicza w Teatrze Studio po świetnym okresie w Opolu, Pawła Miśkiewicza w warszawskim Dramatycznym po brawurowej dyrekcji we Wrocławiu, przychodzącego z offowego Teatru Pieśni Kozła do Studio Grzegorza Brala, rządy Sebastiana Majewskiego w łódzkim Jaraczu po sukcesie jego wałbrzyskiej dyrekcji. Znamienna rzecz – porażki tych zasłużonych i ciekawych dyrektorów tłumaczono brakiem zrozumienia specyfiki teatru w większym mieście, obcością w lokalnym środowisku, niedopasowaniem programu i metod zarządzania do nowych realiów. Plan dobry na Opole nie działał w Warszawie, zestaw nazwisk z Wałbrzycha nie sprawdzał się w Łodzi… I co dzieje się potem? Zaczykiewicz odnajduje się w Toruniu, a potem w Kaliszu, czyli w miastach o podobnym potencjalne do Opola, a Majewski wraca do Wałbrzycha, czyli na stare śmieci. I znów są szanowani i doceniani za to, co robią. Podejrzewam jednak, że nigdy już nie zaryzykują z prowadzeniem teatru stołecznego. Albo nie zaryzykują z nimi urzędnicy szukający nowych dyrektorów.
Bo w Polsce wizja dyrektorskiej drabiny kariery przegrywa z obowiązującym modelem ryzykownych debiutów i inwestowaniem organizatora w swoich ludzi. Wiele samorządów, i oczywiście ministerstwo, zamiast ryzykować z przeszczepem dyrektora z innego miasta lub placówki, woli wykreować dyrektora. Wprawdzie debiutanta na stanowisku, ale znanego w lokalnym środowisku, cenionego za inne zasługi, dogadanego z zespołem. Dobrze rokującego młodego twórcę lub menedżera. I teraz co? Nowy – jak Jakub Skrzywanek w Szczecinie, jak Michał Kotański w Kielcach, jak Małgorzata Bogajewska w Krakowie – sprawdzi się, odniesie wymierny sukces artystyczny, zostanie zaakceptowany przez widzów i lokalne elity. Ale gdzie pójdzie dalej? Miasto będzie chciało ich zatrzymać, ofert ze stolicy może nie być, bo stolica stawia na własnych nowych i miejscowych. Dlaczego więc mieliby rezygnować ze swoich rozhulanych teatrów, porzucać zespoły, szukać scen o podobnym potencjalne gdzieś indziej na prowincji? To już lepiej zostać u siebie i robić swoje. Stąd właśnie biorą się i tak się zaczynają wieloletnie dyrekcje. Od boomu i popytu na dyrektora-artystę, od zwycięstwa nad przeciwnościami. W nas odpowiedzią na zwycięstwo nie jest kolejny triumf, tylko utrzymanie zdobyczy. I to nie dyrektor chce przede wszystkim ją utrzymać, ale system, w którym działa. Nie mówię, że to zły system, on ma swoje plusy, zalety konserwacyjne, jednak przy okazji i na marginesie tych plusów likwiduje jakiekolwiek szanse na awans zawodowy, na trudniejsze wyzwania dla grupy dyrektorów, którzy sprawdzili się w innych rejonach kraju, w mniejszych ośrodkach.
W Polsce zamiast lotu w górę byłego dyrektora, który zmęczył się ludźmi, publicznością, miejscem, gdzie blokował go budżet i gmach, czeka zawodowy, reżyserski okresowy niebyt (boimy się zatrudniać byłych dyrektorów do zadań reżyserskich, bo przecież mogą przejąć nasz zespół – myśli niejeden pracodawca) lub szukanie stanowisk równoległych – w teatrze o podobnym statusie, budżecie i rozmiarze, w mieście podobnym do tego, w którym już się pracowało. W efekcie w naszych konkursach dyrektorskich o wielkie, ważne i trudne sceny biją się ludzie bez doświadczenia w zarządzaniu teatrem, bez świetnych sezonów na koncie. Stają w szranki same obietnice, a nie dorobek i doświadczenie. Oczywiście młodzi reżyserzy lub menedżerowie muszą gdzieś debiutować w roli dyrektora, gdzieś nauczyć się swego zawodu. Logika podpowiada jednak, by nie uczyli się, jak dyrektorować, na scenach z największym budżetem w mieście, by nie przebranżawiali na siłę scen z repertuarem zaakceptowanym przez widzów. A przynajmniej nie zawsze powinno się tak dziać. Dlatego rozumiem Adolfa Weltschka i jego uparte dwudziestoparoletnie trzymanie się Krakowa. Wiedział, że nic nie trwa wiecznie, a jednak działał tak, jakby miało trwać.
Benefisy Adolfa Weltschka
Od kilku dobrych sezonów wisiał nad dyrektorem Groteski miecz Damoklesa i jakimś dziwnym trafem nie spadał. Albo mamy w Krakowie wyjątkowo silne włosy do podwieszania przedmiotów niebezpiecznych, albo dyrektor Weltschek wirtuozersko opanował sztukę uchylania się przed spadającym ostrzem. Najpierw były podejrzenia o dyrekcyjny mobbing wobec pracowników pionu administracyjnego, potem do krakowskiego Teatru Groteska weszła kontrola z UMK, potem druga z Państwowej Inspekcji Pracy. Dyrektor przetrwał pierwszą kontrolę, przetrwał drugą (dopatrzono się tylko drobnych uchybień w relacjach dyrektor-załoga), nie zaszkodziła mu nawet seria demaskatorskich artykułów w „Gazecie Wyborczej”, pisanych przez Agnieszkę Pitoń. Kiedy pojawiają się takie teksty, to zawsze znak, że w instytucji dzieje się źle, zespół chce zmiany, sygnalizuje opinii publicznej, a przede wszystkim organizatorowi, że dyrektor stracił kontrolę. Nad sobą lub pracownikami. Weltschek zarzuty traktował pobłażliwie, tłumaczył swoje racje i okazało się, że mobbing jakoś trudniej zdefiniować niż molestowanie. Opinia publiczna nie reaguje tak żywiołowo, żąda dowodów, drastycznych przykładów. I gdy wydawało się, że Weltschkowi się upiekło, nieoczekiwanie rozpisano konkurs na nowego szefa jedynej sceny lalkowej pod Wawelem. Kilka osób w Krakowie, na przykład ja, odetchnęło z ulgą. Ulga wynikała ze spostrzeżenia, że pod tą dyrekcją Groteska doszła do ściany: teatr opierał swój repertuar na spektaklach granych po kilkanaście lat, nie jeździł na festiwale, nie zapraszał ciekawych twórców do pracy, nie wystawiał nowej fali rodzimych dramatów dla dzieci, nie znosił młodzieżowej widowni, ale za to kokietował artystów-seniorów w ramach cyklu debat Kod Mistrzów i był otwarty na produkcje gościnne. Agnieszka Pitoń i Marek Waszkiel wyartykułowali już te zarzuty w swoich tekstach, ja sygnalizowałem w Kołonotatniku narastający problem z Groteską prawie dziesięć lat temu.
No więc konkurs! O dziwo, Adolf Weltschek nie obraził się na organizatora, nie uznał go za gest wymierzony w jego wizję teatru i podejrzanie ochoczo stanął do niechcianej weryfikacji. I gdy wszyscy myśleli, że to koniec epoki, dyrektor konkurs przegrał dosłownie o włos (chodzi o inny włos niż ten od miecza Damoklesa), czyli stosunkiem głosów 4:5. Pomimo krążących po mediach zarzutów, pomimo złej kondycji artystycznej Groteski niektórzy członkowie komisji w kolejnych turach uparcie głosowali na niego. Dyrektor porażkę zniósł źle – wyglądała na przypadkową, niezaplanowaną. Prawdopodobnie prezydent Jacek Majchrowski stawiał na pozostawienie Weltschka w Grotesce, w końcu jest to prezydent, który nie lubi zmian. Ale coś poszło nie tak. Bardzo nie tak.
Nowym dyrektorem został teatrolog Karol Suszczyński, który nie był faworytem ani miasta, ani zespołu. Po prostu dobrze wypadł przed komisją. Był świetnie przygotowany, miał wizję, był młody i niezaangażowany w krakowskie szachy. Zwolennicy dyrektora Weltschka, a może i on sam, przez chwilę liczyli jeszcze na dogrywkę i na cud: próbowano podważyć werdykt komisji konkursowej (wyciągnięto zarzuty o brak bezstronności w przypadku niektórych członków komisji). Wreszcie klamka zapadła. Miasto potwierdziło. Weltschek odchodzi.
I wtedy właśnie zaczęło się długie pożegnanie z urzędem. W lutym 2023 roku wypadała kolejna, szósta odsłona wymyślonego przez Adolfa Weltschka i organizowanego co dwa lata przez Teatr Groteska Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Formy Materia Prima. W powietrzu wisiał ból. Ostatnia taka edycja! Ostatnie takie antidotum na Boską Komedię. Nikt już takiej Materii Primy nie zrobi, nikt takich przedstawień nie przywiezie, nikt krakowskich koneserów nie zadowoli! Dyrektor, jak podejrzałem, wmieszany w tłum witał gości smutny i znękany. Oczywiście to tylko moje subiektywne wrażenie, ale wydawało mi się, że cały czas gdzieś w środku siebie musi śpiewać Filandię Świetlików (…nigdy nie będzie takiego lata… nigdy policja nie będzie taka uprzejma…nigdy papieros nie będzie tak smaczny a straż pożarna tak szybka i sprawna). A może to ja śpiewałem, bo przecież tak jak i Adolf Weltschek, jak prezydent Majchrowski, również nie lubię zmian.
W czerwcu odbyła się kolejna Krakowska Parada Smoków, która również powstała przed laty z inicjatywy Weltschka i weszła w krwioobieg miasta. Stałem w tłumie krakowian z pożyczonym dzieckiem i machałem kolorowym smokom tak energicznie, jakbym samemu dyrektorowi rozstaniowo machał. Myślałem, że trzy pożegnania to dość, dyrektor Groteski jednak uważał inaczej. Pożegnania przybrały na sile i niestety nieco obniżyły loty.
Najpierw plotkowano, że Weltschek, obrażony na aktorów, pragnąc pożegnać się z pracownikami technicznymi Groteski, planuje zrobienie na koniec kadencji widowiska wyłącznie z nimi. Mogą czytać wiersze na tle pięknie ustawionych dekoracji. W kontekście niedawnych wydarzeń genewskich byłby to całkiem rozsądny PR-owo ruch, ale podobno te pomysły bardzo oburzyły zespół artystyczny teatru. Dlaczego mają wejść na scenę pracownicy techniczni, skoro tylu w Grotesce aktorów? W kuluarowych rozmowach bardzo broniłem dyrektora, powołując się na przykład spektaklu Michała Buszewicza Kwestia techniki z brawurowym udziałem maszynistów Narodowego Starego Teatru. Skoro wolno było Buszewiczowi, czemu nie ma być wolno Weltschkowi? Argumenty skończyły mi się jednak przy kolejnym pomyśle pożegnania.
Dyrektor Groteski wystąpił do miasta o pieniądze ekstra, czyli o 500 tysięcy złotych na własny benefis, który w końcu sierpnia miał osobiście wyreżyserować. Radni krakowscy funduszy dodatkowych nie przyznali, co nieco mnie dziwi, bo ilekroć inny prezydencki teatr, czyli Variété, prosi o dodatkowe fundusze na bieżącą działalność lub zaplanowaną wcześniej premierę, bo budżet mu się znowu nie spina, to najczęściej je dostaje bez żadnych zbędnych ceregieli. Tu jednak zadziałała przedwyborcza czujność. Miasto zignorowało prośbę. W połowie lipca prasa (czyli bardzo zainteresowana sprawą dziennikarka „Gazety Wyborczej” Angelika Pitoń) donosiła, że „idea benefisu umarła, zanim zdążyła się zmaterializować”. Radość zespołu i mediów była jednak przedwczesna, bo 26 sierpnia benefis jednak się odbył. Spektakl za pół miliona transformował się w tańsze widowisko muzyczne, koncert dla dyrektora pod tytułem Wieczór sentymentalny. Autor o inicjałach js donosił w „Gazecie Krakowskiej” (28 sierpnia), że wystąpili między innymi Marek Piekarczyk, Konrad Mastyło, Aldona Jankowska i Skaldowie. Family Group napisała i zaśpiewała specjalną piosenkę na cześć dyrektora, na scenę Groteski wszedł sam Jacek Majchrowski i chwalił Weltschka za służbę miastu i społeczeństwu. Za wypełnioną wzorowo misję dyrektorską.
Nie jestem przeciwny hucznemu świętowaniu, finisażom dyrekcji, martwi mnie tylko prezydencka obecność na tym hucznym pożegnaniu. Bo w międzyczasie zdarzyło się coś, co zdarzyć się nie powinno. Odchodzący dyrektor Groteski bez konsultacji z dyrektorem-elektem podpisał z trójką zupełnie nowych, nieznanych zespołowi aktorów umowy bezterminowe. To nie znaczy, że stworzył jakieś nowe trzy etaty, wyszarpał pieniądze od miasta. Po prostu nie przedłużył umów wieloletnim członkom zespołu, którzy co roku podpisywali umowy sezonowe i ich kontrakty wygasły pod koniec sierpnia. Umowa bezterminowa oznacza, że aktor nią objęty jest w praktyce nietykalny, bardzo trudno go zwolnić, wykazać, że nie jest potrzebny zespołowi. Nowy dyrektor został postawiony pod ścianą – będzie musiał pracować z ludźmi, których nie miał w planach, szukać pretekstów do zmiany ich statusu w teatrze. Został wsadzony na etyczną bombę. Jednocześnie ci członkowie zespołu, którzy nie dostali nowych kontraktów, mogą czuć się ukarani, dokonano na nich widowiskowej zemsty. Rzecz jasna Adolf Weltschek mógł legalnie podjąć taką decyzję, nic mu za to nie grozi od strony konsekwencji służbowych, odpowiedzialności prawnej. Ale wygląda to źle. Jest rewanżem, złośliwością, wkładaniem miny pod stopy nowej dyrekcji. Jakby Weltschek chciał powiedzieć: Après nous le déluge! Niech ten gmach się zawali, niech sczeźnie zespół, skoro mnie tu nie będzie i nic nie będzie już moje. Zaalarmowana przez aktorów zareagowała prasa, radni potępili decyzję dyrektora w tak zwanej uchwale kierunkowej. Wydawało się, że znów sprawdzi się stare powiedzenie Leszka Millera o tym, że człowieka poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna. Tymczasem niecałe dwa tygodnie po tej aferze prezydent Jacek Majchrowski przychodzi jakby nigdy nic na koncert-benefis Weltschka do Groteski i udaje, że nic się nie stało. Kłócą mi się w głowie te dwa obrazy: Weltschek obsypywany podziękowaniami od zaprzyjaźnionych polityków, którym przed laty pozwalał na sceniczne występy w cyklu Groteski pod tytułem Reality Szopka Show i Weltschek mszczący się na zespole i nowej dyrekcji nieuzgodnioną z nikim polityką kadrową. Wizyta Majchrowskiego u Weltschka była niestety legalizacją nieetycznego zachowania odchodzącego dyrektora.
Karol Suszczyński protestował, zespół był oburzony, ale jakby nie za mocno. Z organizatorem trzeba przecież dobrze żyć, nowa dyrekcja wystąpiła zaraz po konkursie z ideą budowy nowej siedziby dla Groteski, może da się wywalczyć te kilka dodatkowych etatów. No i jest jeszcze kwestia festiwalu Materia Prima. W powszechnym odbiorze to festiwal organizowany przez teatr, jego program powinien tworzyć szef Groteski. Tymczasem chodzą słuchy, że miasto wyjęło przegląd z dyrektorskich obowiązków Suszczyńskiego, że Materię Primę dalej będzie tworzył Adolf Weltschek. Mam nadzieję, że to tylko balon próbny, chęć sprawdzenia reakcji teatru, publiczności, nowego dyrektora na ideę pozostawienia Weltschka w orbicie sceny przy Skarbowej. Za chwilę okaże się, że Suszczyński wygrał konkurs, myśląc, że będzie kierował teatrem i festiwalem, dostosowywał program do istniejącego zespołu artystycznego, a pół roku później okazuje się, że może nie mieć festiwalu, a zespół składa się z ludzi, których kompletnie nie znał. I jeszcze obiecają mu nowy gmach, którego wcale nie zbudują. Kłopoty warszawskiego TR z nową sceną na placu defilad niech będą dla nowej dyrekcji niejaką przestrogą.
Jest 12 września 2023 roku. Adolf Weltschek od 12 dni nie jest już dyrektorem krakowskiej Groteski, ale mam takie przeczucie, że jego długie pożegnanie jeszcze się nie skończyło.
Epilog
W kafkowskim z ducha serialu Apple TV pod tytułem Severance pracownicy przyszłości zostają poddani zabiegowi „rozdzielenia”. Wszczepiony do mózgu chip pozwala korporacji na separację czasu pracy i czasu wolnego, stworzenia z nich dwóch oddzielnych i niepołączonych zbiorów. Wchodzący do urzędu/fabryki/instytutu pracownik zapomina, kim był w swoim normalnym życiu, zaś kończąc pracę, natychmiast traci świadomość, co w niej naprawdę robił. Banał codzienności lub mozół pracy zostają na jeden pstryk wymazane. W głowie „rozdzielonego” nie ma nawet czarnej dziury. Jego „alter”, ten z pracy lub z życia, liczy czas z pominięciem niedostępnego obszaru. Pracownik nie wie, jak odpoczywał jako cywil, cywil nie wie, jak bardzo się zmęczył w pracy i co mu w niej przykrego zrobiono. Pracownik jest zawsze w pracy, obywatel utknął w czasie wolnym. Z jednego życia robią się dwa. Nic przypadkowego i prywatnego nie zakłóca rytmu pracy, żaden problem z roboty nie przenosi się do domu. Rozdzieleni mamy stać się bardziej wolni i efektywni. Szczęśliwi i skupieni. Obowiązki są tu, przyjemność tam. Wycięcie obszarów nieistotnych dla zadania i życia zapobiega mieszaniu obu perspektyw.
Zamiast wprowadzać limit kadencji dyrekcji teatralnych, postuluję zaczipowanie dyrektorów. Rozdzielenie ich twórczości i trybu zarządzania od codziennego życia. I wtedy z dwudziestopięcioletniej dyrekcji zrobi się dyrekcja ledwie pięcioletnia, bo tyle, wliczając ośmiogodzinny dzień pracy, niedziele, święta i wakacje, realnie spędzi w teatrze każdy dyrektor. Problem świeżości wizji i zasiedzenia na urzędzie pryśnie jak bańka mydlana.
Od tej pory będą już tylko krótkie pożegnania.
13-09-2023