AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/368: Hurra!

 

1.
Wygraliśmy.

2.
Piszę „wygraliśmy” i cieszę się jak jasna cholera, wskazując przynajmniej trzy sprawy, na które to zwycięstwo ma natychmiastowy wpływ.

3.
W związku z tym, że wygraliśmy, cała wywołująca tyle emocji procedura odwołania dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego, czyli Krzysztofa Głuchowskiego, i wyłonienia nowego w konkursie ogłoszonym przez urząd marszałkowski nabrała zupełnie nowego sensu. To znaczy – bezsensu. Za całkowicie bezsensowne uważam bowiem działania, które nie przynoszą żadnego trwałego rezultatu. Bo można już wskazać ich daremność. I bardzo szybko zrozumiały to wszystkie zainteresowane strony. Stąd radość zespołu Słowackiego i konfuzja lokalnej władzy. Kluczowe okazały się dwa „game changery”, na których znaczenie wskazywaliśmy już w Kołonotatniku trzy odsłony temu: wybory parlamentarne i specyfika krakowskiego dziennika podawczego. Ale po kolei.   

Urząd marszałkowski od wielu miesięcy usiłujący odwołać Krzysztofa Głuchowskiego ze stanowiska oczywiście zdawał sobie sprawę z cezury 15 października. Wiedział, że wynik wyborów oświetli po nowemu całą sprawę. Przecież od dawna nie chodziło już o udowodnienie jakiegokolwiek z wyciągniętych z kapelusza zarzutów wobec Głuchowskiego, chodziło tylko i wyłącznie o wymienienie go na swojego człowieka. Z zemsty. Dla wygody. Dla spokoju. Dla samego triumfu. Bo tak. Bo możemy. Bo pamiętamy.

Marszałek Witold Kozłowski, ustalając takie, a nie inne październikowe ramy konkursu wyłaniającego nowego szefa sceny przy Placu Św. Ducha, który miałby objąć stanowisko dopiero 1 września 2024 roku, z premedytacją wpisywał swoje działania w kalendarz wyborczy. Jeśli 15 października PiS wygra – kalkulowano – można ruszać z przejęciem kolejnej krajowej sceny i oddać ją potulnemu i posłusznemu nominatowi. Naród, wybierając PiS, dałby reprezentantom partii w terenie prawo do dalszego przekształcania tożsamości podlegających im instytucji.

Istniało jednak niewielkie, bo niewielkie, ale mimo wszystko realne i możliwe ryzyko porażki wyborczej. Bez PiS-u u władzy, bez mediów narodowych, bez wsparcia ministra kultury, bez wzmożenia urzędników państwowych i samorządowych jakoś tak trudniej prawicowemu samorządowi narzucić swoją wolę pracownikom instytucji, opinii publicznej i całemu środowisku teatralnemu. Mandat do zmiany zostanie bowiem szybko podważony. Po wyborach, zwłaszcza tych zwycięskich, zmieniają się przecież nastroje – z oblężonej twierdzy i placówki fundamentalnego oporu Słowacki mógłby awansować na pozycję teatru-beneficjenta obywatelskiego sukcesu, co zresztą właśnie obserwujemy. Zakładam, że w Urzędzie Marszałkowskim zasiadają miniaturowi Makiawele, a nie półprzeźroczyste ameby, dlatego wyznaczenie posiedzenia komisji na 16 października, dzień po wyborach, było świadomą asekuracją.

Urzędnicy chcieli wiedzieć, na czym będą stali, kto wygrał, kto przegrał. Przecież nigdy w tym konkursie nie chodziło o kompetencje i dorobek kandydatów czy interes społeczny, tylko o politykę i interes urzędu. 16 października marszałkowscy i ministerialni przedstawiciele w komisji konkursowej już wiedzieli, co się stało w kraju. W tym momencie nikt o odwołaniu konkursu jeszcze nie myślał. Zmieniły się chyba tylko pożądane cechy osobowościowe przyszłego dyrektora. Zamiast nadzorcy i fightera szukać należało już tylko osoby, która chce dorobić sobie do emerytury, dostać stanowisko i nie przepracować w nowym miejscu ani jednego dnia. Być jak kamyk w bucie Słowackiego. Uwierać i przeszkadzać, póki się go z buta nie wytrzepie. Bo – pomyślcie – co taki dyrektor-elekt mógłby zdziałać w odmienionej po wyborach Polsce, w triumfującym teatrze i środowisku artystycznym?

Wybrany już przez rządzącą koalicję, do niedawna opozycyjnych ugrupowań, wojewoda zastosowałby wobec konkursu i nowego dyrektora tak zwany „manewr Radziwiłła”, który PiS przetestował z marnym skutkiem na dyrektorce Monice Strzępce z warszawskiego Dramatycznego. Oprotestowanie ustawionego konkursu, zawieszenie wyboru dyrektora-elekta, oddanie sądowi decyzji, czy procedura była prawidłowa, czy dobrano właściwe grono eksperckie do komisji, zabezpieczyłoby teatr przed zmianami w sierpniu i wrześniu 2024. Nawet gdyby to zawiodło, mający poparcie mediów i opinii publicznej zespół nie wpuściłby pisowskiego nominanta do gmachu. Nie trzeba byłoby do tego nawet strajku. Wystarczyłaby warta aktorska pod wejściem administracyjnym. Bo kto wprowadzałby nominanta do gabinetu? Muskularni urzędnicy od marszałka? Straż Miejska? Policja? Chłopcy pana Bąkiewicza? Guzik. W lecie 2024 roku żadna z tych grup, nawet Bąkiewicz, nie przyłożyłaby ręki do takiego happeningu. Skończyłoby się wszystko w sądzie pracy i na odszkodowaniu dla dyrektora powołanego przez komisję konkursową marszałka Witolda Kozłowskiego. Owszem, wygrał konkurs, ale wobec sprzeciwu, protestów, złej atmosfery w miejscu pracy skutecznie stanowiska nie obejmie.

Mając to wszystko w głowie, w dniach 15-18 października nie bałem się już o los dyrekcji w Słowackim. Tak jak przewidywano: wygrana opozycji w jednych choćby wyborach ratuje teatr przed ingerencją polityków i cenzurą.

Paradoksem tych niespokojnych czasów jest to, że tylko zaangażowanie polityczne artysty ratuje sztukę przed polityczną opresją. Nagrodą za obywatelską postawę (na wielu płaszczyznach – od pomocy Ukrainie po pilnowanie praw pracowniczych) członków zespołu Teatru Słowackiego była frekwencja wyborcza i taki, a nie inny rezultat głosowania.

Warto przyjrzeć się jednak uważniej wszystkim machinacjom Urzędu wobec teatru i sposobowi przeprowadzenia konkursu. Wiem, że dyrektor Głuchowski publicznie sygnalizuje od wielu miesięcy, że zbiera dokumenty na Witolda Kozłowskiego, kataloguje złe praktyki organizatora w stosunku do podległej mu instytucji. Przyjrzyjmy się jednak kilku trickom urzędu, które – o dziwo – nie zadziałały. Niby wszystko zostało przygotowane jak należy – skonstruowano komisję złożoną przynajmniej z 6 osób reprezentujących interesy organizatora i stojącej za nim partii rządzącej. Trzech wskazał marszałek, dwie pisowski minister kultury, jedną (ze stowarzyszeń twórczych) dobrano tak, by przy mizernych kompetencjach, braku związku z działalnością teatralną i wykrytych przez zespół i prasę prywatnych powiązaniach z marszałkiem, głosowała jak jego ludzie. Pozostała trójka – ZASP i przedstawiciele zespołu – miała być zwyczajnie przegłosowana w stosunku na przykład 6:3. Tak chyba miał przegrać w komisji Głuchowski.

Drugim asem w rękawie organizatora wydawał się być zestaw kandydatów na dyrektora. Oczywiście musiano dopuścić Głuchowskiego do startu, bo wyeliminowanie go na tym etapie byłoby niewyobrażalnym skandalem. Ale czy na pewno marszałek Kozłowski miał swojego kandydata, kogoś namaszczonego zawczasu na to stanowisko? Wydaje się jednak, że nie. Świadczy o tym słabość pretendentów, których nazwiska poznaliśmy, mimo utrudnień ze strony organizatora, chęci utajnienia listy kandydatów do czasu zakończenia prac komisji, bezprawnych żądań podpisania klauzuli poufności przez członków komisji (RODO? RODO!). Okazało się, że przeciwko Głuchowskiemu wystartowali jedynie trzej weterani rozmaitych konkursów teatralnych, wysyłający zgłoszenia, gdzie popadnie: Ryszard Adamski, Konrad Szczebiot i Adam Sroka. Na Adamskim ciążą zarzuty o molestowanie seksualne aktorek Teatru Akademickiego, opisane i sfilmowane swego czasu. Owszem Adamski nie siedzi, ale został skompromitowany w przestrzeni publicznej i nie wyobrażam sobie, że wybrano by akurat jego na 130 lecie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Tego nie kupiłby nawet „ciemny lud”. .

Być może teatrolog Konrad Szczebiot liczył, że marszałek nabierze się na jego kandydaturę per analogiam – bo w końcu w krakowskiej Grotesce w konkursie prezydenta Majchrowskiego wygrał też teatrolog i też w miarę młody – Karol Suszczyński, ale Szczebiot najwyraźniej zapomniał, że w przeciwieństwie do merytorycznego Suszczyńskiego ma bardzo obciążoną kartotekę: wyleciał wcześniej nawet z pisowskiego ministerstwa kultury, a opinia publiczna wciąż pamięta mu próby kontroli repertuaru Narodowego Starego Teatru w postaci komicznego żądania udostępnienia Szczebiotowi-urzędnikowi zapisów cyfrowych spektakli z czasów dyrekcji Jana Klaty. Im szybciej Szczebiot wyleczy się z tych dyrektorskich mrzonek, tym będzie mu lepiej w życiu.

Był jeszcze Adam Sroka, w przeszłości dyrektor w Opolu i Radomiu, kiedyś przyzwoity reżyser, dziś twórca niepracujący. Sroka przypomniał w zeszłym sezonie o sobie skromnymi Dziadami kowieńskimi w łódzkim Jaraczu, teatrze pisowskiego nominanta, Michała Chorosińskiego. Była to pewnie próba powrotu na rynek reżyserski, pokazanie prawicowemu środowisku, jak mogą wyglądać grzeczne i bezpieczne Dziady, inne niż te wywrotowe, antykatolickie i polityczne Dziady Kleczewskiej. Tak, Sroka mógł być kandydatem, na którego stawiał Kozłowski. Już rok temu wskazywaliśmy na takie niebezpieczeństwo, ale przeciwko jego dogadaniu z marszałkiem świadczy coś innego. Sroka startował przez ostatnie osiem lat w kilku konkursach dyrektorskich, w których zwycięzców wybierał PiS, i za każdym razem okazywał się niewybieralny nawet dla ich komisji. Trochę nie wierzę, że miał być takim fighterem, wykidajłą ze zleconą mu misją specjalną „zaorać Słowaka”. Sroka do takich misji nie tylko z racji wieku raczej się nie nadaje. Ucieka przed konfrontacją. Podczas prób do łódzkich Dziadów – gdzie, jak słyszymy, rezygnowały z pracy dwie obsady, dopiero trzecia plus aktorzy gościnni uratowali premierę – wsławił się ripostą na pytanie aktorów oczekujących pogłębienia informacji reżyserskiej, doprecyzowania zadań. Sroka odpowiadał wtedy: „Z mojej strony to wszystko!”

Wygląda więc na to, że marszałek Kozłowski zrobił konkurs w ciemno. Używając terminologii futbolowej – wykopał piłkę na aferę. Nie miał swojego kandydata, liczył, że może ktoś ważny i ciekawy się zgłosi. Że ktoś założy, tak jak Kozłowski, że będzie trzecia kadencja. Że kolaboracja z PiS-em to jedyny sposób na ocalenie zagrożonego przez PiS teatru. Na szczęście ludzie teatru okazali się mądrzejsi od pana marszałka. Nie tylko zachowali solidarność z odwoływanym dyrektorem, poczekali też na wynik wyborów. Tych do sejmu, a potem tych do samorządu. Dopiero przegrana w obu byłaby sygnałem, że można się z PiS-em dogadywać, bo już naprawdę będzie przechlapane, pole manewru się skończyło. Marszałek Kozłowski liczył po prostu, ze ktoś wyskoczy przed szereg. No to się przeliczył.

Opóźniał, kombinował i przekombinował. Najpierw przez szesnaście dni od złożenia na dzienniku podawczym 30 września kopert z nazwiskami i programami kandydatów nic się podobno z nimi nie działo, co było chyba polskim konkursowym rekordem. Wyobrażacie sobie prawie trzy tygodnie leżakowania dokumentów? Nikogo w urzędzie nie skusiło, myślałem jeszcze 16 października, żeby podejrzeć, kto się zgłosił oprócz Krzysztofa Głuchowskiego, na kogo można liczyć, na kogo stawiać, jakim personalnym polem manewru dysponuje żądający zmian organizator. Pewnie chodziło o to, żeby nie było przecieków, żeby zachować jak najdłużej anonimowość kandydatów startujących przecież nie tylko przeciwko Głuchowskiemu, ale i przeciwko całemu środowisku. A jednak kogoś skusiło. Już pierwsze spotkanie członków komisji skończyło się doniesieniami o nieprawidłowościach w procedurze wyboru dyrektora. Jedna z kopert miała być otwarta. Mateusz Janicki, reprezentant zespołu w procesie wyboru nowego dyrektora, podniósł alarm. Środowisko i aktywiści żądali transparentności prac komisji. Urząd marszałkowski przestraszył się, że błąd kopertowy stanowić będzie pretekst do sądowego unieważnienia konkursu. I konkurs odwołał. Bez zapowiedzi terminów kolejnego. Bez narysowania mapy drogowej, co dalej. Marszałek może oczywiście zwrócić się do ministra Piotra Glińskiego o powołanie następcy Głuchowskiego bez konkursu, ale co to da? Wiadomo, że Głuchowski pracuje do września 2024. Czy wicepremier z oddającego władzę PiS-u będzie miał głowę do takich decyzji? Co to da partii szykującej się do wyborów samorządowych? Taki dyrektor-cień, dyrektor zapasowy, niedyrektorujący, nie jest żadną wartością dodaną w perspektywie walki wyborczej o Kraków!

Witold Kozłowski mógłby do wiosny oczywiście rozpisać nowy konkurs, ale uwaga! – dwóch kandydatów do komisji będzie znów z nadania ministerialnego. Jest jeden szkopuł – na wiosnę pracować będzie już nowy minister i najpewniej wskaże osoby, które nie zagłosują tak, jak ludzie marszałka. Urząd marszałkowski straci większość w komisji, posiadanie w niej więcej niż czterech głosów będzie marzeniem ściętej głowy. Tak więc kolejny konkurs nie ma z perspektywy Kozłowskiego racji bytu, bo będzie konkursem przegranym. Trzeba czekać na wyniki wyborów samorządowych, żeby potwierdzić swoją władzę w Małopolsce, a te PiS może przegrać (poparzcie na rozkład głosów w województwie 15 października!). Nawet jeśli wygra, nie narzuci nikomu swojego nominata, będzie się musiał dogadać z ministerstwem i zespołem. Albo zostanie przegłosowany 3:6 lub 4:5. Równowaga sił została przywrócona.

Jak już wspomniałem, drugim game changerem konkursu w Słowaku okazał się dziennik podawczy. Śmiałem się swego czasu, że Witold Kozłowski nieco z rozpędu i bez dokładnego sprawdzenia wyznaczył koniec składania aplikacji konkursowych na 30 września. Była to sobota, urząd nie pracował. W gmachu pusto i głucho. Nie wiem, czy akurat tego dnia wpłynęła na dziennik podawczy feralna koperta ze zgłoszeniem, które zostało odpieczętowane. Na pewno jednak radny PiS z sejmiku, Rober Bylica, przewodniczący komisji, zaapelował o odwołanie konkursu, tłumacząc, że według jego wiedzy kopertę otworzył pracownik dziennika podawczego.

Ha! Miałem rację, wieszcząc, że wtedy, 30 września lub 1 października, w pierwszy długi jesienny weekend, coś kluczowego zdarzy się na dzienniku podawczym. Straszyłem potencjalnych kandydatów, że reprezentując środowisko, będę tam siedział na krzesełku i zniechęcał ich pełnym potępienia spojrzeniem, ale w końcu nie dotarłem na Racławicką 56. Nie musiałem. Co jednak zdarzyło się w te dni wolne od pracy na dzienniku podawczym urzędu marszałkowskiego? Czy pracownik-portier nudził się jak mops i z tych nudów zaczął otwierać koperty, myśląc, że w środku są jakieś krzyżówki/zdrapki/banknoty/listy miłosne (niepotrzebne skreślić)? A może na dzienniku podawczym siedział w te dni jakiś nasz nowy Konrad Wallenrod, który poinstruowany przez teatralne podziemie lub z czystej sympatii do dyrektora postanowił w ten sposób podważyć legalność konkursu, dać Krzysztofowi Głuchowskiemu więcej czasu na obronę? A może kopertę otworzono wyżej, żeby uzupełnić dokumenty na prośbę jakiegoś kandydata, wyjąć listę tajnych współpracowników dyrektora, podmienić program? I teraz zwala się winę bezczelnie na dziennik podawczy? Nie mam pojęcia, jak było, gdybam, domniemywam sobie bezkarnie, bo jak urząd popełnia prosty błąd proceduralny, obywatel zyskuje prawo do snucia najrozmaitszych teorii. I grillowania niekompetencji ludzi marszałka.

Postuluję jednak, żeby przed Teatrem im. Juliusza Słowackiego stanął za jakiś czas pomnik Anonimowego Pracownika Dziennika Podawczego. To dzięki takim jak on ludziom świadomym lub całkowicie bezmyślnym Historia zmienia swój bieg. Zło przegrywa. Pomnik! Postawcie mu pomnik!

4.
15 października zmienił nie tylko sytuację Teatru im. Juliusza Słowackiego. Zmieniły się generalnie okoliczności prowadzenia wszystkich teatrów w Polsce i przyszłość wszystkich ludzi żyjących z teatru. Wygraliśmy, przegnaliśmy widmo cenzury państwowej, ale to nie oznacza wcale, że teraz cofamy zegarki do roku 2015. W tamtym pamiętnym roku w Teatrze Polskim we Wrocławiu dyrektorował jeszcze Krzysztof Mieszkowski i był to najlepszy teatr w Polsce, a dyrektorem Narodowego Teatru Starego w Krakowie był wówczas Jan Klata. Oczywiście z talentów obu dyrektorów powinno się dość rychło skorzystać, zwłaszcza że Klata przeżywa aktualnie drugą reżyserką młodość, a Krzysztof Mieszkowski uwolnił się wreszcie od uciążliwych obowiązków parlamentarnych i może wrócić na tak zwaną giełdę nazwisk. Byłbym jednak ostrożny z tym totalnym powrotem do świata sprzed dekady. Tamta, przegrana strona popełniła dopiero co właśnie taki błąd. Cofanie czasu nie jest w stanie przywrócić rzeczywistości, która zdążyła się już zmienić przez ten czas, który upłynął.

Tu taka mała dygresja. Ostatnio miesięcznik „Dialog” przysłał mi kolejny, wydany po nieplanowanej przerwie numer. To znaczy nie dostałem nic od redakcji „Dialogu Puzyny”, czyli dawnego zespołu skupionego wokół profesor Joanny Krakowskiej, który wydał swoją wersję pisma pod hasłem Przejęte!, po prostu wysłano mi pierwszy po czteromiesięcznej pauzie i całkiem premierowy egzemplarz, przygotowany przez Antoniego Wincha, nowego redaktora naczelnego, urzędującego w pustej redakcji. Trzymałem go w rękach (numer „Dialogu”, a nie redaktora Wincha) nieco skonfundowany, nie wiedząc, czy czytać, czy nie czytać. W końcu przejrzałem egzemplarz na szybko. Z jednej strony to samodzielne, dosłownie własnoręczne dzieło nieuznawanego przez resztę redakcji redaktora naczelnego, z drugiej – manifestacyjny powrót do tematyki i estetyki „Dialogu” z – powiedzmy – roku 1992. Nowy „Dialog” nie ma zdjęć. Dużo w nim za to materiałów o Witkacym. W środku same klasycznie skonstruowane sztuki i scenariusz filmowy Mistyfikacji Koprowskiego, którą widziałem chyba trzynaście lat temu, no i same bezpieczne rozmowy z autorami sztuk i Lechem Sokołem, przeprowadzone przez redaktorów Wincha, Wincha i Wincha. I tylko jedna złośliwość w stopce wobec zbuntowanych lewicowych redaktorów, że niby są na etatach, a odmawiają pracy nad pismem. Co z tym egzemplarze, łże-„Dialogu” zrobić? Szkoda nie przeczytać, szkoda wyrzucić. Ma grzbiet, wydawnictw z grzbietami nie wyrzucam. Po namyśle włożyłem go na półkę z „Dialogami” z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Przerobiłem datę na okładce. Akurat brakowało mi dziewiątki z 1994 roku. Sądzę, że wtedy zawartość Winchowego „Dialogu” byłaby na swoim miejscu, czytalibyśmy ją z wypiekami na twarzach. Zapowiadałaby Bzik tropikalny Jarzyny, może sam Jarzyna z 1997 roku przeczytałby ten numer z i przemyślał swój spektakl?

Chwila, moment… Po co o tym opowiadam akurat w tym miejscu? Chodzi o to, żeby w teatrze uwolnionym od PiS-u nie popełnić tego samego błędu, który popełnił PiS i cała prawica. Nie cofać czasu. Nie naprawiać błędów przez udawanie, że można ocalić rzeczywistość za pomocą powszechnego resetu. Winch wydaje „Dialog” utrzymany w estetyce z czasów mojej młodości i udaje, że nic się od połowy lat dziewięćdziesiątych w polskim teatrze i dramacie nie zmieniło. Zawraca kijem bieg rzeki. Na jak długo? Ile dni po 15 października przetrwa taki „Dialog”, taki naczelny? Podejrzewam, że wiosny nie doczeka, że dyrektor Jaworski po rozmowach z nowym ministerstwem nie będzie go bronił, Winch skończy tak, jak mu to prorokowano. Był zderzakiem, był kamikadze. Jego mocodawcy zapomną o nim jeszcze szybciej niż my. Krakowska i zespół wrócą do „Dialogu”. Może nawet wydadzą dla kolekcjonerów (edycja limitowana) te brakujące numery 6, 7, 8. Ale powinni wrócić mądrzejsi o to zawirowanie. W końcu uratowała ich aktywność obywatelska społeczności obszerniejszej niż te osiem procent lewicy.

Skończył się dyktat PiS-u w polskim teatrze, zostali na stanowiskach jego ludzie. Jak z nimi postąpić? Czy bezdomny Teatr Klasyki Polskiej powinien natychmiast stracić to horrendalne 10 milionowe roczne dofinansowanie? Zmienić p.o. dyrektora, a może przeciwnie – zyskać siedzibę przez połączenie z jakimś mniejszym i zaniedbanym finansowo teatrem? Czy skonfliktowany z zespołem teatru Osterwy Redbad Klynstra, który niedawno załatwił ministerialne współprowadzenie dla lubelskiej samorządowej sceny, załatwił je na swoją zgubę? Jak myślicie, czyją stronę w ekonomicznym i repertuarowym sporze zespołu z dyrekcją weźmie nowy minister kultury? Co będzie z nieobecnym na co dzień w teatrze, rozchwytywanym w serialach dyrektorem łódzkiego Jaracza, Michałem Chorosińskim? Małżonka aktora dostała się wprawdzie do sejmu, a Chorosińskiego chroni sześcioletnia kadencja, którą dopiero we wrześniu rozpoczął. Kierownikiem literackim jest u niego Antoni Winch, program, jaki przedstawili na ten sezon, nie był wstydem, w cwany sposób zbierał reżyserskie sieroty po Dramatycznym Słobodzianka. Co zrobi z nimi nowa władza samorządowa na wiosnę 2024 roku, zwłaszcza gdy koalicja odwojuje województwo łódzkie? Zostawi dyrektora, czy podważy jego kontrakt? Jednak okoliczności przejęcia tej sceny przez Chorosińskiego były skandaliczne, długość kontraktu dla dyrektora-debiutanta również. Kluczowe będzie zapewne stanowisko zespołu.  

5.
Wydaje się, że odzyskaliśmy Polskę i uwolniliśmy teatr od najbardziej brutalnych nacisków. Ale wcale nie twierdzę, że polski teatr będzie od teraz pozbawioną wykluczeń, sprawiedliwą i bezpieczną, mlekiem i miodem płynącą krainą. Wspólnotą artystów i widzów. Skądże. Nie będzie. Presja ekonomiczna na instytucje, dyktat urzędników nierozumiejących realiów uprawiania i sprzedawania sztuki scenicznej, oddolna cenzura obyczajowa oczywiście pozostaną. Dalej będziemy kłócić się międzypokoleniowo, licytować na postawy i światopoglądy, mozolnie, w bólach i z błędami spisywać nową etykę zawodową. Zniknie jednak ten parszywy zapaszek narodowo-katolickiej poprawności, toporna strategia łamania ludziom kręgosłupów moralnych przez pisowskie organy wykonawcze i narzucanie teatrom dyrektorów typu „ludzie znikąd”. Chociaż nie – „ludzie znikąd” będą zawsze, tylko hasło „znikąd” zmieni demonstracyjnie stronę świata, a ich nominacje nie będą już tak bezczelne, tak przemocowe, tak szaleńcze, nieliczące się z opinią publiczną. A nawet jeśli będą, nikt już nie będzie się bał napisać, że takie właśnie są.

Być może zwycięstwo opozycji w tych najważniejszych od lat wyborach uratowało wielu artystów od wiszącej w powietrzu powszechnej kolaboracji, bo przecież już zaczynały nam powszednieć pojedyncze brudne deale z ministerstwem, z prawicowymi portalami, kuriozalne sojusze lewicowo-pisowskie na szczeblu lokalnym i stołecznym. PiS w końcu gdzieniegdzie chętnie przystawał na taki niepisany układ: wy sobie tam walczcie z patriarchatem, jak już musicie, byle byście Kościoła nie tykali, byle byście świętej pamięci Prezydenta nie obrażali! Patriarchat w końcu jest także i po liberalnej stronie, nasz jest za to trwalszy i wiele przetrzyma, więc może wy nie w nas bijecie, tylko w nich, może elitom się sprzeciwiacie tym samym, które od zawsze były przeciw nam? Przemyślcie to towarzysze, bracia, Polacy! Bo może wyjdzie wam, że gramy do jednej bramki.

Podejrzewam, że gdyby na czas przegłosowano tę na poły już mityczną ustawę o statusie zawodu artysty, zadowoleni z siebie, uspokojeni bytowo ludzie polskiego teatru różnych pokoleń i światopoglądów pogodziliby się z supremacją PiS-u w spodziewanej trzeciej kadencji. A po dwunastu latach takiej władzy, takiej polityki kulturalnej, opresja spowszedniałaby, stałaby się „środowiskiem naturalnym środowiska”. Trwałyby zapisy do Konfederacji.

Wystarczy przyjrzeć się kilku nominacjom dyrektorskim (co to za dziwo, postępowy dyrektor z poparciem ministerstwa!), kilku owocnym współpracom z ostatnich miesięcy, zobaczyć, jacy artyści zaangażowali się albo planowali podjąć współpracę w przejętych przez ludzi partii rządzącej teatrach. I wtedy dopiero można pojąć skalę przejęcia scen polskich. Poziom wiszącego w powietrzu kuszenia.

Hurra! Zakazane owoce spadły z drzew. Wreszcie.

25-10-2023

Komentarze w tym artykule są wyłączone