AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/374: Miotła niejedno ma imię

Teatr Dramatyczny w Warszawie,
fot. Shutterstock  

1.
Mariusz Guglas p.o. dyrektora Teatru Dramatycznego w rozmowie z Marylą Zielińską w 53. wydaniu „Raptularza e-teatru” potwierdza, że prowadzi rozmowy ze zwolnionymi przez kolektyw aktorami na temat ich powrotu do zespołu. Z innych źródeł dowiadujemy się, że ratusz po zdymisjonowaniu Moniki Strzępki i rozwiązaniu Kobiecego Kolektywu, nie czekając ani na ogłoszenie, ani na rozstrzygnięcie nowego konkursu, nalegał na szybkie przyjęcie na etaty przynajmniej 8 osób. Jak się możemy domyślać, dotyczy to osób najbardziej pokrzywdzonych utratą etatów, ujawniających w mediach nieprawidłowości w Dramatycznym. Jest to prawdopodobnie najlepsza i chyba jedyna dobra wiadomość, jakiej moglibyśmy oczekiwać po krachu poprzedniej dyrekcji przy Placu Defilad. To znak, że miasto zrozumiało swój błąd, przyznaje się de facto do braku czujności i kontroli nad posunięciami Strzępki i Kolektywu. Oblig służbowy czy sugestia organizatora dotyczące losu byłych aktorów z naboru Słobodzianka, którym po półtora roku eksperymentu w Dramatycznym powiedziano w oczy, że są zbędni i kłopotliwi, spowalniają rewolucję, nie mają predyspozycji do uprawiania tego zawodu, to próba naprawienia wyrządzonych im krzywd psychicznych i socjalnych. Prezydenci Machnowska-Góra i Jóźwik zrozumieli, że muszą w przypadku także i tego stołecznego teatru traktować członków zespołu podmiotowo. Skoro w TR Warszawa czy w Teatrze Kwadrat głos załogi był decydujący w wyborze nowego dyrektora, skoro nowe szefowe tych instytucji nie zarządziły żadnych personalnych czystek, dlaczego ofiarami rewolucyjnego programu przychodzącej dyrekcji musi być akurat zespół z Dramatycznego? Pochopne i krótkowzroczne przyzwolenie miasta na swoistą interpretację pojęcia „kontynuacja programu poprzednika” doprowadziło do rebrandingu teatru i dekompozycji zespołu. Teraz zwolnieni wracają, co oczywiście nie zasypie podziałów między frakcjami aktorskimi w Dramatycznym i pewnie utrudni zarządzanie nowej ekipie, która wygra kolejny konkurs, ale bezdyskusyjnie jest gestem symbolicznym i sprawiedliwym. Przepraszamy, pomyliliśmy się – mówią prezydenci Trzaskowski, Jóźwik i Machnowska- Góra. Zwolnienia w takiej liczbie i w takim trybie nigdy nie powinny mieć miejsca w tej instytucji. W żadnej instytucji. Czytam wiele prób podsumowań katastrofy, jaka spotkała Kobiecy Kolektyw i osobiście Monikę Strzępkę. Ktoś się odgraża, że Strzępka wygra w sądzie pracy. I co, wróci na Plac Defilad za 3 lata po prawomocnym wyroku sądu, czy przyjmie wysokie odszkodowania od miasta i będzie pierwszą krytyczką nowych porządków w jej byłym teatrze? Inne osoby proszą, żeby już dać spokój reżyserce, nie zajmować się jej formą psychiczną i nie analizować jej błędów. Czekamy na relacje aktorów z prób do Heks, które chyba mogą wstrząsnąć środowiskiem, będziemy przyglądać się rezultatom procesu Moniki Strzępki z Agnieszką Szpilą, jeśli rzeczywiście dojdzie do ich spotkania w sądzie. I znów – musi upłynąć trochę czasu, zanim osoby zranione w Dramatycznym zdecydują się opisać konflikt z ich punktu widzenia. Co powiedzą, napiszą członkinie Kolektywu? Osobiście bardzo zależy mi na głębokiej analizie (spowiedzi? samokrytyce?) zaistniałej sytuacji pióra Agaty Adamieckiej-Sitek, bo pełniła w teatrze i w innych instytucjach funkcje zobowiązującą ją do podwyższonej czujności i szybkiej reakcji. Co nie zadziałało, co oślepiło osoby zarządzające Dramatycznym? Moja hipoteza już padła wielokrotnie. Kolektyw poszedł na skróty, stworzył taką propagandę sukcesu, że potrzebował wyników na już i zapomniał, że budowa nowego zespołu w miejsce starego to zadanie na kilka sezonów, zlekceważył proces edukacji pracowników, licząc, że wymiana ekipy będzie bardziej skuteczna niż powolne wdrażanie dotychczasowego teamu w nowe porządki i nową etykę. Rozmówczynie Katarzyny Niedurny w przeprowadzonej dla „Dwutygodnika” bardzo pouczającej debacie bardzo starają się nie zrozumieć istoty upadku Kobiecego Kolektywu w Dramatycznym. Nie widzą, kto protestował najgłośniej przeciwko Strzępce, kto ujawnił nieprawidłowości. Nie było żadnego spisku przeciwko kobietom, „zohydzania” Kolektywu, procesu kompromitowania idei feministycznych i wspólnotowych w teatrze. Sygnalistkami były w większości aktorki, opisywały sprawę dziennikarki, większość głosów krytycznych lub analitycznych także należała do kobiet (pomijam prawicowe oszołomstwo, które ochoczo przyłączyło się do ataków, korzystając z nadarzającej się okazji). Kolektywu nie pogrążyła sama idea rewolucji strukturalnej w teatrze ani Wilgotna Pani, ani waginet. Strzępka i koleżanki obroniłyby się programem i jakością przedstawień. Wybaczono by im nawet to ich swoiste pojmowanie pojęcia „kontynuacji” i pozbycie się większości dawnych widzów teatru Słobodzianka. Mierna frekwencja nie byłaby niczym dziwnym i osobnym na tle wyników TR Warszawa, Teatru Studio i Powszechnego – progresywne sceny nie wierzą w codzienne granie i nie wierzą w klasę średnią na widowni. Strzępka nie przegrała z powodu swoich poglądów, orientacji seksualnej, farmazonów wygłaszanych w wywiadach na temat przytulania krytyków i komunikacji z własnymi narządami wewnętrznymi. Nawet nie z powodu szałwii i gongów. Opinia publiczna przełknęłaby nawet agresywny i wykluczający język komunikacji, jaki stał się znakiem rozpoznawczym tej dyrekcji. Braki w kompetencjach zarządzania instytucją pewnie były do nadrobienia, nowy model utarłby się w eksploatacji. Do załamania wiary w Strzępkę, przejścia internetowego komentariatu na stronę jej oponentów doszło w chwili, gdy ludzie uświadomili sobie niespotykaną skalę zwolnień i zapoznali się z tym, jak one naprawdę wyglądały. Pozbycie się 28 osób w półtora sezonu i przyjęcie na ich miejsce 27 nowych członków zespołu to żadne tam oszczędności, jak próbowała tłumaczyć Strzępka, tylko ukryte zwolnienia grupowe. Miotła hulała po wszystkich działach. I nie wyrzucano tylko hipotetycznych wrogów, czyli toksycznych przemocowych mężczyzn, ale przede wszystkim kobiety w każdym wieku. Przypominam po raz kolejny: opinią publiczną nie wstrząsnęły odejścia gwiazd Dramatycznego z pierwszej fali, bo były na własne życzenie i wiedzieliśmy, że odchodzącym nie stanie się krzywda, że są rozpoznawalni na rynku, znajdą pracę albo projekty poszukają ich. Powszechne oburzenie wywołały dopiero zwolnienia aktorów młodych, na dorobku. To wobec nich pojawiła się empatia, niezgoda na styl zwolnień i komentarze dotyczące ich predyspozycji zawodowych. Lewicowa dyrekcja Dramatycznego nie skompromitowała się dlatego, że lewicowość nie pasuje do teatru. Lewicowa dyrekcja skompromitowała się, bo zaprzeczyła swojej lewicowości. Dokonała podziału na lepszych i gorszych artystów, sojuszników i obcych ideowo, użytecznych i zbędnych. Hasła głoszone przez kolektyw zamiast promieniować na inne placówki, zakrywały niefajną rzeczywistość wewnątrz teatru. Cytaty wynoszone przez sygnalistów z wnętrza teatru brzmiały wiarygodnie, bo każdy, kto zetknął się kiedykolwiek z Moniką Strzępką, wiedział od razu, że to jej frazy, jej ton, jej odzywki. Takiego rytmu mówienia nie da się podrobić w zafałszowanej relacji. Kolektyw zgubiła osobista hipokryzja, a nie słabość idei, które głosił. Idee były słuszne, tylko znów ludzie im nie sprostali. Więc tak – nie ma co płakać nad klęską feministycznego projektu w Teatrze Dramatycznym. Lepiej przyglądać się ludziom, którzy nowe idee głoszą. I czasem słuchać krytyków, którzy powątpiewają w jakiś projekt, w jego założenia, sens i cel. Słuchać krytyków, to nie znaczy stopować wszelkie zmiany, słuchać krytyków, to znaczy dopuszczać wątpienie jako budulec rzeczywistości, stokroć użyteczniejszy niż czysta wiara.

Nowa sytuacja w Teatrze Dramatycznym, z przywróconymi na etaty zwolnionymi pracownikami, to nie zwycięstwo ideologii, to zwycięstwo przyzwoitości. Etycznej troski o drugiego człowieka. Oddajemy to, co zrabowane, przywracamy spokój w placówce, zapewniamy komfort socjalny. Zespoły teatralne to nie są ugory do zaorania, to nie stado ludzkie stale bojące się dziesiątkowania przez nowego właściciela. Kiedy sprzeciwiając się polityce PiS wobec teatrów, broniliśmy dyrektorów wielu scen w Polsce, broniliśmy tak naprawdę zespołów prowadzonych przez tych dyrektorów. Ich spoistości, charakteru, pamięci wspólnej, zdobyczy artystycznych, wypowiedzi grupowych. Nowy, narzucony odgórnie i wbrew zespołowi dyrektor zawsze doprowadza do dezintegracji wspólnoty. Ustalmy, że istnieje kilka podstawowych wartości w polskim życiu teatralnym. Jednym z takich fundamentów jest zespół – aktorski, administracyjny, techniczny. Nawet pokłócone ze sobą stanowią jednak o specyfice danego miejsca teatralnego. Nie da się ich zmienić jednym pstryknięciem palców.

„Zespół chciał zmian, liczyliśmy, że Monice się uda” – mówi w wywiadzie Mariusz Guglas. Więc co poszło nie tak? Jak można było to schrzanić? Ano, można było. Protest zaczyna się w chwili, kiedy nie chce się być już niemą ofiarą. I wtedy kiedy broni się swojej godności jako pracownika.

2.
Co dalej z Dramatycznym? Konkurs jeszcze nie jest rozpisany, warunki nie są ogłoszone. Oczywiście ratusz nie pyta krytyków co teraz, co zrobić, żeby nie doszło do powtórki z rozrywki i wyboru Strzępki 2.0. Pojawiają się, owszem, pomysły – na przykład Arkadiusza Gruszczyńskiego o konieczności debaty przed konkursem, publicznej prezentacji programów ratunkowych dla warszawskiej sceny, modeli zarządzania, wzmocnienia głosu eksperckiego nad politycznym w składach komisji konkursowych. Osobiście podpowiadałbym ideę konkursów zamkniętych, czyli zamiast Hyde Parku ofert od przypadkowych i aspirujących postaci, ciekawszy i bardziej efektywny byłby ruch ze strony miasta w stronę kilku (3-5) wyselekcjonowanych kandydatów, z których komisja wybrałaby najlepszą/najlepszego. Idea konkursu zamkniętego oznacza jednak, że ratusz nie liczy na ślepy traf, tylko ma wizję, jakiego teatru chce w Pałacu Kultury, wykonał research na giełdzie nazwisk, zdecydował się podkupić konkurencję. Czy to rzeczywiście byłby przewrót kopernikański w konkursach warszawskich? Chyba tak. Zamiast przesłuchiwać dziesiąty raz Ryszarda Adamskiego, może lepiej sprawdzić w dłuższej rozmowie i uważniejszej lekturze wizję kilkorga liderów polskiego teatru. Teatr Dramatyczny to w końcu jest łakomy kąsek dla warszawskich i pozawarszawskich twórców lub menedżerów. Wystartowanie na dyrektora tego teatru w elitarnym gronie kilkorga ludzi sukcesu wskazanym przez zainteresowanych twoim programem organizatorów byłoby nobilitacją, a nie ryzykiem zawodowym. W zamkniętym konkursie odpadałby zatem element widowiskowej porażki w starciu z czarnym koniem lub protegowanym miasta. No, ale możemy sobie pomarzyć o takim ruchu ze strony organizatora i takiej świadomości tego, kto z dyrektorów jest aktualnie do wzięcia. Zamiast ustalenia nowych reguł gry w konkursach teatralnych miasto postawi zapewne teraz na promocję doświadczenia zamiast akcentu na świeżość i reprezentację. Chyba na jakiś czas trzeba będzie zapomnieć o spektakularnych debiutach dyrekcyjnych w warszawskich teatrach. Ratusz drugi raz nie zaryzykuje z nominacją dla osoby, która nigdy dotąd nie prowadziła teatru. Monika Strzępka do reszty skompromitowała tę linię nominacyjną. Duży teatr warszawski to nie miejsce na naukę zarządzania i eksperyment personalny. Dlatego nie wierzę w dyrektorskie szanse Michała Zadary, który w tekście w „Krytyce Politycznej” między wierszami gotowość do zastąpienia Strzępki zaprezentował. Skoro upadł projekt dyrekcji, która pokonała program Zadary w poprzednim konkursie, warto rozważyć wdrożenie wariantu B i namaścić artystę, którego Strzępka pokonała, choć jego propozycje były tylko nieco mniej radykalne i dużo mniej księżycowe. Zadara poniekąd namawia miasto do zrobienia kroku wstecz i rozważenia jego wizji teatru progresywnego. Pozbawionej agresywnego języka kolektywu, opartej na bardziej naukowych podstawach, zachodnich wzorach i podręcznikach menedżerskich. Boję się jednak, że z punktu widzenia Machnowskiej-Góry, Jóźwika i Trzaskowskiego to wcale nie musi być pożądana opcja. Wahadło poszło w drugą stronę. Myślę, że w grze są wyłącznie osoby z bogatym doświadczeniem dyrektorskim, zahartowane w bojach o zespół i z zespołem. Czyli jednak wejdzie model teatru jako nagrody za lata pracy. Sukces w jednym teatrze zamiast skutkować wieloletnim trwaniem dyrektora w tym miejscu powinien być nagradzany ofertą pracy w większym ośrodku i z większym budżetem. Mógł Paweł Łysak przenieść się bezboleśnie z Bydgoszczy do Warszawy, mogą i inni dyrektorzy scen pozastołecznych naprawiać sytuację ludzką i repertuarową w Teatrze Dramatycznym. I to, moim zdaniem, jest opcja, którą rozważa ratusz.

3.
Wyciąganie wniosków nie boli. Spójrzmy na wyniki konkursu na dyrektora Teatru Współczesnego. Niesłychanie duża liczba kandydatów chciała objąć scenę po odchodzącym Macieju Englercie. I kto wygrał? Wygrał tandem Wojciech Malajkat / Marcin Hycnar. Dwaj aktorzy-reżyserzy, podpory warszawskich repertuarów, wciąż urzędujący rektor AT (Malajkat) i były dyrektor artystyczny teatrów w Tarnowie i Łodzi (Hycnar). Żadnej niespodzianki, od początku była to tak zwana oferta wygrywająca. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten wybór to dowód, że warszawski ratusz wyciągnął wnioski z dotychczasowych przygód z nominacjami dyrektorskimi w Warszawie. I prognostyk przed konkursem w Dramatycznym. Żadnej rewolucji, tylko kontynuacja. Co najwyżej kosmetyczne zmiany repertuarowe. Inny zestaw nazwisk reżyserskich, ale bez odcięcia się od przeszłości. Raczej odmłodzenie projektu Teatru Współczesnego o dwadzieścia lat, a nie o czterdzieści. Obaj dyrektorzy planują intensywne prace reżyserskie w swojej placówce. Nie będzie rebrandingu. Zabezpieczone zostały interesy zespołu. I interesy miasta, które nie chce kolejnej awantury przed wyborami samorządowymi i nie chce burzyć dotychczasowego schematu repertuarowej dywersyfikacji w Warszawie. Jeśli ktoś liczył, że Współczesny także skręci w stronę progresu, to właśnie się przeliczył. Nauczka z klapy Strzępki jest taka, że z punktu widzenia miasta lepiej profile teatrów betonować niż zmieniać szyldy. Porażki władz samorządowych, tak jak i rządu w polityce teatralnej zawsze brały się z narzucania nowej linii dobrze dotąd działającym instytucjom. Robienie prawicowego teatru z lewicowej sceny czy lewicowego teatru z centrowo zorientowanej w swoim repertuarze placówki zawsze kończyło się klapą i awanturami.

4.
Katarzyna Szyngiera w rozmowie z Przemkiem Guldą dzieli się swoją radością po otrzymaniu Paszportu „Polityki” i zdradza plany na przyszłość. Zacząłem czytać ten wywiad z radością, bo w końcu na Szyngierę w plebiscycie „Polityki” głosowałem, a potem mina mi powoli rzedła. Bo okazuje się, że Szyngiera nie przeczytała ani jednego artykułu o katastrofie Strzępki i chce za dwa lata dokładnie powtórzyć jej błędy. Już je powtarza.

Ogłoszenie w prasie, że trzeba w Teatrze Wybrzeże zorganizować za dwa lata konkurs, bo Adam Orzechowski dyrektoruje ponad 20 lat i deklaracja, że to ona chce być nową szefową tej sceny, jako żywo przypomina szantażyk Strzępki sprzed konkursu w Dramatycznym, że miasto nie promuje kobiet na najważniejsze stanowiska. Strzępka zapragnęła prowadzić teatr, w którym przed dziesięciu laty zrobiła jedno świetne przedstawienie, a następnie demonstracyjnie zerwała z nim związki i nieustannie atakowała dyrekcję Słobodzianka z różnych pozycji – od pokoleniowych do ideologicznych. O ile wiem, o ile się nie mylę, jedyny związek z Teatrem Wybrzeże Katarzyny Szyngiery jest taki, że ma do niego blisko z racji zameldowania w Gdańsku. Nie pracowała w nim dotąd. Może pokazywała swój jeden spektakl w ramach festiwalu Wybrzeże Sztuki, albo liczy koprodukcję musicalu 1989 z Teatrem Szekspirowskim jako swój gdański atut. Duża to odwaga stawiać się w marzeniach na czele instytucji, której się nie zna jako reżyserka od środka, z której zespołem się nie pracowało. Nie zdziwiłbym się, gdyby Szyngiera aspirowała do dyrekcji w Rzeszowie, Wrocławiu, Krakowie i Szczecinie, gdzie często jej premiery kończyły się sukcesem, ale czemu akurat Gdańsk? Ja mam w Krakowie akurat blisko do Teatru Variete, po prostu rzut beretem, ale do głowy mi nie przyszło, żeby z racji bliskości zamieszkania zgłaszać się na szefa działu literackiego tej instytucji.

Szyngiera niesiona na fali bezprecedensowego sukcesu 1989 myli, jak Strzępka, doświadczenie reżyserskie z doświadczeniem menedżerskim. Zarządzanie grupą osób i doprowadzenie do premiery z jej udziałem to jednak nie to samo, co zarządzanie instytucją, podpisywanie umów o dzieło to nie to samo, co pilnowanie obiegu dokumentów i dyscypliny finansowej w placówce. Wielu komentatorów sprawy Strzępki wskazywało właśnie ten próg odpowiedzialności za główny powód jej klęski w Dramatycznym. Boję się, że Szyngiera ulega podobnej iluzji i zabiera się do dyrekcyjnych planów od nie tej strony co trzeba. Nie, nie uprawiam tutaj mansplainingu, po prostu martwi mnie, że reżyserka pokazowo pali swoją kandydaturę. Bo w końcu nie wie, czy będzie konkurs w Wybrzeżu, czy go nie będzie. Adam Orzechowski prowadzi instytucję wzorowo, odnowił lub zbudował cztery sceny teatru, piątą zorganizował pod gołym niebem we Wrzeszczu. Rządzi bez skandali i awantur. Robi w Wybrzeżu teatr środka, który spokojnie mógłby mieć status kolejnej sceny narodowej, współprowadzonej przez ministerstwo – ze względu na charakter repertuaru i klasę nazwisk realizatorów. Naprawdę Szyngiera sądzi, że marszałek Mieczysław Struk pozbędzie się takiego fachowca? W wywiadzie Szyngiery jest zapowiedź rebrandingu Wybrzeża, odpowiedzi na zmiany, których żąda podobno młode pokolenie twórców. A tymczasem oni chcą innej zmiany – żeby praca była, a za nią bezpieczeństwo socjalne także dla zawodu reżysera. Można to osiągnąć niekoniecznie na progresywnych scenach. W krytyce teatru Wybrzeże Szyngiera idzie dalej i formułuje wstępnie swój program: jej teatr będzie mówił więcej o lokalnych sprawach, będzie analizował fenomen Kaszub i Gdańska, bo to zostało przez Orzechowskiego zaniedbane. Świetnie, może i Szyngiera ma rację, ale to bardziej pomysł na spektakl w Wybrzeżu, a nie na cały blok programowy. Czy Szyngiera planuje na przykład siedem spektakli w sezonie o Kaszubach, czy w każdym sezonie jeden spektakl o Kaszubach? Nawet jakbym był Kaszubem, słuchałbym tych planów z przerażeniem: bo można przegrzać koniunkturę. Owszem, Teatr Polski w Bydgoszczy za czasów Pawła Wodzińskiego przygotował w jednym sezonie trzy dzieła o rewolucjach francuskich, dwa o wielkiej rewolucji i jedno o Komunie Paryskiej, ale nie wiem, czy teatromani bydgoscy byli z tego powodu szczęśliwi.

– Kochanie, na co chcesz pójść do teatru?
– A co grają, co mamy do wyboru?
– Wielką Rewolucję Francuską, Rewolucję lipcową i Komunę Paryską!
– Zwariowali z tymi Francuzami? Wczoraj widzieliśmy Nędzników na Netfliksie.
– Nie zwariowali. Tak się w polskich teatrach tworzy spójną ofertę programową! Idziemy?
– Nie.

Efektem takiej polityki repertuarowej Wodzińskiego był wówczas niespotykany w krajowej skali najazd na Bydgoszcz komercyjnych spektakli objazdowych – Klimakterium I, Klimakterium II, Wieczór kawalerski… Program Wodzińskiego był niezwykłym programem dla teatrologów, ale całkowicie wypinał się na potrzeby miasta. Bydgoszcz w trosce o zwykłego, niezainteresowanego rewolucją widza wybudowała mu w końcu Teatr Kameralny o zdecydowanie rozrywkowym profilu. Jakoś nie podejrzewam, by w odpowiedzi na spójną koncepcję programową Szyngiery dla Wybrzeża powstał plan budowy w Gdańsku nowego teatru dla publiczności, która w odmienionym Teatrze Wybrzeże nie znajdzie dla siebie miejsca. Zresztą kto wie, co będzie w 2026 roku? Czy w obliczu wojny Rosji z Zachodem prognozowanej na 2025 rok temat kaszubski będzie kogokolwiek na Wybrzeżu i w Polsce, łącznie z samą Szyngierą, obchodził? Do realizacji kaszubskiego programu Szyngiery nie trzeba wcale zostawać dyrektorem teatru, wystarczy przekonać aktualnego dyrektora do spektaklu o tej tematyce. Więc może Katarzyna Szyngiera wcale nie stara się o dyrekcję Teatru Wybrzeże w 2026 roku, tylko wysyła sygnał, ofertę pracy Adamowi Orzechowskiemu? Na miejscu dyrektora chyba bym się zgodził.

Szyngiera tłumaczy dziennikarzowi, że nie ma siły i czasu, by jeździć za pracą po Polsce, bo ma małe dziecko. Jest to argument słuszny, wywołujący empatię odbiorcy, ale nie wiem, czy skuteczny wobec decydentów. Wyobrażam sobie argumenty etyczne innych kandydatów w konkursie. Ktoś powie, że musi zostać dyrektorem Wybrzeża, bo w Gdańsku opiekuje się chorymi rodzicami, inny, że ma rodzeństwo niepełnosprawne i też potrzebuje kierowniczego stanowiska. Rozumiem po ludzku trudną sytuację rodzicielską, ale nie używałbym jej jak karty przetargowej w negocjacjach dyrekcyjnych gdziekolwiek, nie tylko w Gdańsku.

Wierzę, że Katarzyna Szyngiera chce zostać dyrektorką Wybrzeża i że ma do tego predyspozycje. Potrzebuje jednak w tym momencie nie medialnego nacisku, ale konkretnych decyzji dotyczących jej przyszłości i zawodu, który chce wykonywać. Może powinna rozważyć start w tandemie z doświadczoną lokalną menedżerką i skupić się na byciu dyrektorką artystyczną. Dobrać sobie do pary artystkę / artystę lub menedżera z zagranicy (Niemcy, Skandynawia) – Gdańsk jest europejski, wizja polskiej reżyserii w fuzji z zachodnim stylem pracy mogłaby być zwycięska. Trzeba na szybko powołać fundację lub stowarzyszenie i nim trochę pozarządzać, żeby wypełnić minima konkursowe. A najlepiej wymyślić pozytywną intrygę polegającą na pozbyciu się Adama Orzechowskiego z Gdańska. Żeby zrobiło się miejsce dla Szyngiery czy w ogóle dla konkursu w Teatrze Wybrzeże, trzeba Orzechowskiego godnie nagrodzić za wieloletnią i udaną dyrekcję w Gdańsku. Przychodził tu po kadencji w Bydgoszczy, sprzątał teatr po finansowych cudach Macieja Nowaka, robił nowy repertuar, zespół, budował teatr. Jeśli pójdzie sobie z Gdańska, by zwieńczyć swoją karierę, to pójdzie wyżej, a nie niżej. W terminach, które interesują Szyngierę, może być wolny warszawski Teatr Narodowy, byłoby to piękne ukoronowanie drogi Orzechowskiego, nagroda nagród. Logiczny krok na dyrektorskiej ścieżce, element pożądanego systemu awansu dyrektorskiego, którego zaprowadzenie od lat postulujemy. Zaczynamy dyrektorowanie na małych scenach prowincjonalnych, sukces to przeprowadzka do większego miasta. Finał to stolica. Na miejscu Katarzyny Szyngiery najpierw wypromowałbym Adama Orzechowskiego na sukcesora Jana Englerta, a dopiero potem, niby tak dla ratowania osieroconej sceny, zgłosiłbym się do walki o fotel dyrektorski w Teatrze Wybrzeże. Szkoda, że kolejna świetna reżyserka znów chce iść na skróty.

31-01-2024

Komentarze w tym artykule są wyłączone