AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/376: Konkursy podwyższonego ryzyka

Jak wam się podoba, reż. Maćko Prusak,
fot. Jeremi Astaszow  

1.
Jakoś tak nudno bez Kołonotatnika, prawda?

2.
Nie wiem, kto wygra dyrekcję w warszawskim Teatrze Dramatycznym, nie wiem, kto zostanie nowym dyrektorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Zaciekawiły mnie jednak dwa aspekty towarzyszące obu konkursom. Przedwczesna porażka jednego z kandydatów do Warszawy i konsekwencje przeprowadzki innego teamu do Krakowa.


3.
Utrącono kandydaturę Michała Zadary w konkursie dyrekcyjnym w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Zadara nie spełnił wymogów formalnych i nie znalazł się tym samym pośród finałowej siódemki, która konfrontuje się właśnie z zespołem na specjalnych spotkaniach i w połowie maja stanie przed komisją. „Popełniłem błąd – wyjaśniał reżyser Arkadiuszowi Gruszczyńskiemu z Wyborczej.pl – wypełniłem nieaktualny formularz, który był wykorzystywany w trakcie poprzedniego konkursu na dyrektora Teatru Dramatycznego. W nowym dokumencie pojawiły się trzy dodatkowe zgody, pod którymi należało się podpisać.”

Dwa lata temu reżyser był bardzo mocnym kontrkandydatem Moniki Strzępki, mówiąc szczerze, kibicowałem mu wtedy i bardzo się zdziwiłem, że jego wyważony program, respektujący według zaleceń konkursowych profil teatru wypracowany przez Tadeusza Słobodzianka, przegrał z rewolucyjną wizją Strzępki i Kobiecego Kolektywu. Może źle wypadł przed komisją, może w ogóle twórca nie lubi zdawać takich egzaminów – erydycyjnych, kompetencyjnych, retorycznych, strategicznych?

Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że zaprzyjaźniony i często współpracujący ze środowiskiem prawniczym Zadara w żaden sposób nie oprotestował tamtego werdyktu, choć pewne punkty zaczepienia były – po jeden z nich sięgnął wkrótce nawet niesławnej pamięci wojewoda Radziwiłł (którego imię, jak to bywa często z urzędnikami państwowymi, uciekło mi z głowy, ale zdaje się raczej nie Janusz). Tłumaczyłem sobie to milczenie Zadary następująco: reżyser nie chce zadzierać z miastem i środowiskiem, widzi siebie w przyszłości jako lidera stołecznego teatru, tu chce pracować, jest związany z Warszawą rodzinnie i bytowo. Protest oznaczałby jawne podważenie kompetencji i decyzji komisji, oskarżenia ratusza o przymykanie oczu na detale i promowanie własnej kandydatki. Takie awantury kończą się najczęściej szlabanem na przyszłe stanowiska. A że PO będzie rządzić w Warszawie wiecznie, reżyser kalkulował słusznie. Na dodatek Strzępkę popierali wszyscy progresywni artyści i krytycy, nie sposób było się im przeciwstawić i pozostać częścią postępowej rodziny teatralnej, Zadara nie chciał ryzykować łaty konserwatysty więc i wobec tego gremium siedział cicho.

Jednak nie jest tajemnicą, że po odwołaniu Strzępki bardzo liczył na nowe rozdanie. Mógł zakrzyknąć ratuszowi w twarz: A nie mówiłem? Byłem lepszą, bardziej przewidywalną opcją! Reżyser opublikował szybko ważny artykuł na temat Dramatycznego i wytykał kolektywowi błędy w zarządzaniu. Sugerował, że to on dysponuje koniecznym know how, że potrafiłby zaradzić kryzysowi, usprawnić struktury, zjednoczyć zespół w kulcie profesjonalizmu, procedur, paragrafów. Antidotum na przemoc było przestrzeganie regulaminu i nowoczesne zarządzanie według postępowych amerykańskich wzorców korporacji z ludzką twarzą. Funkcję waginetu przejęłaby idea dyrektora bez gabinetu, poruszającego się po całym teatrze, zawsze osiągalnego na telefon, wszędobylskiego, pomocnego, kompetentnego i decyzyjnego. Zamiast czarów z szałwią i jogą, dobrą atmosferę w teatrze, który jest przede wszystkim miejscem pracy, a nie przemiany duchowej i cielesnej, budowałaby szybka reakcja na problem i dyrektorska decyzyjność oraz oddawanie inicjatywy pracownikom. Przecież nie tak dawno w Orestei w krakowskiej AST Michał Zadara wyreżyserował z sukcesem spektakl, nie pojawiając się osobiście w Akademii, wysyłając tylko kluczowe maile studentom, prowadząc ich przez próby metodą lekturową. Premierę zbudowała więc nie charyzmatyczna osobowość reżysera, nie jego pomysły i doświadczenie, tylko system pobudzania kreatywności aktorów, scedowanie na nich odpowiedzialności za dzieło, zarządzanie procesem zza internetowej kotary sposobem ojca Józefa, czyli „szarej eminencji” przy kardynale Richelieu.

Tak, dalej wierzę, że Zadara mógłby być dobrym dyrektorem nie tylko Dramatycznego, ale jeszcze kilku stołecznych teatrów. I byłby nim, gdyby nie wydarzyła się Strzępka. Wydaje się, że ekipa Trzaskowskiego, a w szczególności wiceprezydenci Machnowska-Góra i Jóźwik wyciągnęli wnioski z katastrofy wizerunkowej ratusza z powodu działań Kolektywu, a zwłaszcza odczuli na własnej skórze, co to znaczy być odpowiedzialnymi za medialną burzę wokół Dramatycznego i dramaty ludzkie w zespole. Już konkurs w Teatrze Współczesnym pokazał, że skończyło się ryzykowanie w konkursach i eksperymenty z radykalnymi kandydaturami. Ratusz postawił na doświadczenie i przewidywalność. Żadnych rewolucji! Stąd wygrana tandemu Malajkat/Hycnar. Dziś, na chwilę przed rozstrzygnięciami w konkursie na dyrektora Dramatycznego, wydaje się, że miasto pójdzie tym samym tropem: większe szanse mają zatem kandydaci z dyrektorskim dorobkiem, sprawdzeni, otrzaskani w boju. Machnowska-Góra nie potrzebuje kolejnych kłopotów w podległej jej instytucji, takich, od których będzie się trzęsło całe miasto. Pamiętajmy, że mamy w perspektywie kolejne wybory prezydenckie w 2026 roku, jeśli Rafał Trzaskowski zostanie wybrany po Dudzie następnym królem Polski, przepraszam – prezydentem. Dlatego największe szanse spośród siódemki kandydatów na dyrektora mają ci, którzy już gdzieś czymś kierowali, zarządzali z sukcesem jak Norbert Rakowski, Jacek Jabrzyk, Waldemar Raźniak, Małgorzata Potocka. Chociaż z szansami dyrektor Teatru Powszechnego w Radomiu raczej nie przesadzałbym, chyba że ratusz, chcąc wygaszenia emocji w Dramatycznym, myśli o ciszy i spokoju na poziomie katatonii.

Michał Zadara, nie licząc jego działań w Centrali, nie spełnia tych hipotetycznych warunków brzegowych, jakie mógł zakulisowo ustalić team prezydencki. Z obecnego punktu widzenia miasta, lękającego się kolejnych turbulencji w przeoranej przez Strzępkę instytucji, on także mógłby być kandydatem ryzyka, wdrażającym eksperymentalne rozwiązania. Może na innej zasadzie niż kolektyw, może w kulcie nerdowskiej racjonalności, ale jednak byłyby to działania urzędniczo nieprzewidywalne. Ratusz musiałby znów firmować eksperyment.

Nie chcę oczywiście powiedzieć, że celowo wyeliminowano Michała Zadarę z konkursu w Dramatycznym, ale mogę przyznać, że wyeliminowano go z niejaką ulgą.

Błąd kandydata, luka w wymaganej dokumentacji i miasto ma czystą sytuację. Przecież nie tylko Zadara przepadł w tych preselekcjach, podobno taki sam los spotkał także Krzysztofa Garbaczewskiego, który również czegoś nie podpisał, nie udowodnił w papierach, że naprawdę wyreżyserował wszystkie swoje przedstawienia i tym samym uzbierał wymaganą liczbę dni w kierowaniu zasobami ludzkimi i prowadzeniu zespołu ku premierze. A więc w preselekcjach znikają kandydaci – nazwijmy to – nieokiełznani, przed komisją padną ci egzotyczni i humorystyczni, jak niestrudzony i wciąż niekarany Ryszard Adamski. Miasto odpowiedzialnie wybierze kandydata środka. Współczując Michałowi Zadarze ludzkiego błędu przy wysyłaniu formularzy, myślę melancholijnie o złośliwości losu i o tym, że karma wraca.

W dwóch swoich najważniejszych spektaklach z ostatnich lat – w Odpowiedzialności z 2022 roku i Sprawiedliwości z 2018 roku Zadara nie tylko utworzył zespoły twórcze z prawników, socjologów i historyków, próbował wyręczyć polski system prawny, pokazując, że to teatr może dochodzić sprawiedliwości za rok 1968 i 2021, bo wszystko jest w dokumentach. Można oskarżyć konkretne osoby, za to, co napisały i jakie decyzje podjęły, jak podżegały i szczuły na ludzi, kto przez nich zginął, kto został wygnany. W Odpowiedzialności, czyli oskarżeniu urzędników odpowiedzialnych za katastrofę humanitarną aktorzy Zadary, właśnie żeby uniknąć ewentualnej odpowiedzialności karnej, czytali uzgodniony z prawnikami tekst scenariusza z prompterów, wskazywali konkretne osoby wśród władz i decydentów, które podpisały wrażliwe dokumenty umożliwiające nieludzkie procedury wobec imigrantów na granicy z Białorusią. W tamtych przedstawieniach reżyser wysyłał jasny komunikat: wszyscy jesteśmy równi wobec prawa, wszystko, co uczynimy i czego nie uczynimy, będzie można zważyć i zmierzyć w świetle obowiązujących przepisów. Ja zrozumiałem to tak: niczego, ale to niczego, co śmierdzi na kilometr, nie podpisuj, nie pisz niczego, czego będziesz się potem wstydził. A Zadara pokazywał coś głębszego i fundamentalnego: że prawo nie jest ani czymś widmowym, ani czymś elastycznym, prawo powstało po to, by chronić społeczeństwo przed tymi, którzy prawa nie przestrzegają. Przestrzegał przed nieprzestrzeganiem prawa. Straszył, czym w wymiarze moralnym i karnym kończy się manipulowanie prawem, omijanie prawa, a nawet tworzenie złego, niehumanitarnego prawa. Dobrym obywatelem, czyli dobrym człowiekiem może być tylko ten, który porusza się w ramach prawa. Rozliczajmy ludzi nie ze słów i idei, ale z czynów, z tego, co zrobili lub nie zrobili w takim, a nie innym obowiązującym systemie prawnym.   

Paradoks obecnej sytuacji Michała Zadary polega na tym, że sam zderzył się z niehumanitarnym przepisem prawnym, niedopuszczającym ludzkiej pomyłki. Klikam nie w ten załącznik, co trzeba, i nieoczekiwanie jestem poza grą.

W świecie, w którym o interpretacji prawa decyduje urzędnicza empatia, naciągnięto by przepisy i pozwolono Zadarze poprawić załącznik do oferty programowej. Zwrócono by dokument albo on doniósłby, co trzeba. Ludzie są tylko ludźmi, a regulamin to tylko sugestia. Jednak chyba nie o taki – kłaniający się relatywizacji wszystkiego – system walczy Michał Zadara. W świecie opatrzonym szyldem dura lex sed lex wołający o praworządność artysta sam musi przestrzegać przepisów i skonfrontować się z poważnymi konsekwencjami drobnego błędu.

Czasem bywa tak, że prawo obraca się przeciwko największym legalistom. Albo złośliwy los wystawia na próbę charaktery tych, którzy oceniali charaktery innych ludzi.

Tłumacząc kazus Zadary w Dramatycznym samemu Michałowi na założenia etyczne jego spektaklu pod tytułem Sprawiedliwość, powiedzmy tak: owszem, wtedy po aktorsko-reżysersko-historyczno-prawniczym śledztwie okazało się, że jedyną osobą, co do której można i trzeba złożyć zawiadomienie o przestępstwie, była Iwona Śledzińska-Katarasińska. Tak – była w 1968 młoda i naiwna, zmanipulowano ją w redakcji, więc napisała kilka głupich antysemickich tekstów, i choć później działalnością publiczną, proobywatelską, parlamentarną próbowała wymazać grzechy młodości – jednak nic nie może powstrzymać artystów przed stworzeniem aktu oskarżenia wskazującego ją jako współsprawczynię exodusu Żydów Polskich przez nawoływanie do nienawiści rasowej. Zadara czuł, że to nie do końca jest to, o co chodziło w jego przedstawieniu, w procesie, który zainicjował, ale był zmuszony do działania. Katarasińska złamała prawo, była winna. Musi ponieść konsekwencje.

Na tej samej zasadzie dziś Michał Zadara w znacznie bardziej, zdecydowanie bardziej błahej sprawie niewymazywalnego błędu, błędu raz skutecznie popełnionego, ponosi przykre i nieuniknione konsekwencje. Popełnił kluczowe w tych okolicznościach zbłądzenie, nie dopełnił obowiązków kandydata, prawo nie jest po jego stronie. Nie zostanie ani dyrektorem Teatru Dramatycznego ani nawet kandydatem na dyrektora Dramatycznego. Dlatego dziwię się, że on się dziwi rygorystycznej odmowie ratusza. Dziwię się, że sięga po pomoc i ekspertyzy mecenasa Jacka Dubois. Przepis jest przepisem. Uchylenie furtki dla Michała Zadary przez ratusz mogłoby skutkować kolejnymi wątpliwościami natury prawnej co do uczciwości konkursu. Miasto musiało się z nimi borykać już przy Strzępce – specjalnie dla niej zinterpretowano przepis o wymaganym pięcioletnim doświadczeniu kierowniczym kandydata lub kandydatki, przymknięto oko na legalny, choć ekspresowy charakter zdobycia przez nią tytułu magistra.

Naprawdę rozumiem rozgoryczenie Zadary, ale pamiętając rygoryzm moralny z jego kluczowych spektakli, mogę ofiarować mu tylko współczucie i pocieszenie. A także podzielić się osobistą, bardzo przykrą i w gruncie rzeczy, podobną historią.

W ostanie wakacje jechaliśmy z córką autobusem na trasie Nowa Huta – Rondo Mogilskie. Słynę z tego, że od 35 lat zawsze kasuję bilety w komunikacji miejskiej. Nawet gdy jadę jeden przystanek, nawet w nocy, gdy kontrolerów ani widu, ani słychu. Jednak tego dnia niespodzianie skończył mi się zapas kartoników. To znaczy był w portfelu jeden, ostatni, ale jak się okazało dziwnym trafem skasowany. Mimo tego wsiadłem do autobusu, spieszyliśmy się, w Hucie nie ma za wiele automatów biletowych. Liczyłem, że będzie na pokładzie pojazdu. I był, tyle że zepsuty. Kierowca za szybą, od dawna nie prowadzi się w Krakowie sprzedaży biletów w ten sposób. Pokręciłem się trochę po autobusie w niepewności i zadziwieniu, przystanki są daleko od siebie, jechałem na gapę. I wtedy podszedł miły pan i poprosił o bilet. Zgodnie z prawdą i stanem faktycznym powiedziałem, że nie posiadam, że automat zepsuty etc. Miły pan kontroler wyjaśnił, że w zgodzie z przepisami powinienem powiadomić kierowcę o awarii i wyznać, że nie mogę kupić biletu. Ja na to, że nie chciałem zakłócać pracy, bo kierowca prowadzi, po to przecież oddziela go od pasażerów szyba. Szyba jest po to, żeby nie gadać. Miły pan zgodził się z moją logiką, jednak zauważył, że przepisy wymagają właśnie takiej reakcji. Wypisał mi mandat, zaznaczając, że po uiszczeniu należności, mogę jednak reklamować całą sytuację. Co też uczyniłem. Urząd w specjalnym piśmie pouczył mnie, że odwołanie mi nie przysługuje, bo w dzisiejszych czasach istnieje wiele sposobów uiszczenia opłaty za przejazd. Urząd zasugerował, że mogłem użyć aplikacji i kupić bilet online. Skapitulowałem wobec tej argumentacji, bo jak miałem tłumaczyć dalej, że z aplikacjami w komórce jakoś mi nie po drodze. Zapłaciłem 100 zł i cieszyłem się, że nie była to wyższa suma.

W artykule Arkadiusza Gruszczyńskiego zamieszczono odpowiedź ratusza, która jako żywo przypomina mi treść mojej korespondencji z wydziałem komunikacji miejskiej. „Przepisy nie przewidują (…) możliwości dołączenia jakichkolwiek dokumentów, które nie zostały dostarczone razem z wnioskiem” – przekazuje „Wyborczej” Jakub Leduchowski z wydziału prasowego urzędu miasta.

I to chyba niestety kończy sprawę Zadara vs ratusz. Mimo poparcia Olgi Tokarczuk, mimo know how, mimo wielu inscenizacyjnych planów Michał Zadara został ze swoją ofertą programową tak jak ja z mandatem za przejazd bez biletów.

Zastanawia mnie jedno, w jaki sposób artysta tak często współpracujący z prawnikami, chwalący się dobrymi relacjami z kancelarią Dubois i Wspólnicy nie wpadł na pomysł, aby przed wysłaniem oferty na konkurs profilaktycznie poprosić zaprzyjaźnionego prawnika o rzucenie okiem na dokumenty: czy wszystko dobrze podpisałem, czy jakiegoś zaświadczenia nie brakuje. Zewnętrzne oko, zwłaszcza prawnicze, obznajomione z papierami, często widzi więcej i mocniej.

I na tym polegała hybris Michała Zadary, jego zbłądzenie, czyli hamartia. Wszystko mogę zrobić sam, sam składałem jeden wniosek i było dobrze, mogę złożyć kolejny i też musi być dobrze. Okazuje się, że nie zawsze. Ludzie mierzący się z zadaniami dla gigantów, często potykają się o drobne kamyczki.

Bo w to, co się mówi na mieście, że obsadzony ludźmi PO ratusz mści się na Zadarze za niegdysiejsze oskarżenie posłanki PO Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej i eliminuje go spektakularnie z konkursu, jakoś nie wierzę.

4.
Podobno w konkursie na dyrektora Narodowego Starego Teatru pojawiły się tylko dwie oferty. Piszę „podobno”, bo mimo zapowiedzi transparentnego konkursu na chwilę przed jego rozstrzygnięciem niewiele wiemy. Kto się spotyka z zespołem, z kim nie chciał się spotkać zespół, kto jest faworytem ministerstwa, a kto załogi. Kandydaci póki co nie ujawniają się. Wiemy, że jedną ofertę złożył szef Łaźni Nowej Bartosz Szydłowski, a drugą trio Dorota Ignatjew-Jakub Skrzywanek-Dorota Semenowicz. Jeśli wygra Szydłowski, zwolni się miejsce dla nowego szefa Łaźni Nowej, jeśli wygrają Ignatjew ze Skrzywankiem będą dwa wakaty dyrektorskie i dwie nowe nominacje albo kolejne konkursy.

Miesiąc temu tak pisałem o konsekwencjach zwycięstwa tria w krakowskim konkursie. Tekst wtedy nie poszedł, bo ani Skrzywanek ani Ignatjew nie upublicznili swoich planów. Teraz, kiedy Skrzywanek spotkał się z zespołem Teatru Współczesnego w Szczecinie i przekazał mu informacje, można zapoznać się z moim postrzeganiem tej kandydatury. Zwłaszcza że komisje konkursowe nie kierują się opiniami publicystów.

„Nie znam jeszcze programu tego triumwiratu, trudno oceniać więc ich szanse w zderzeniu z ofertami innych kandydatów. Wiadomo, że będą musieli spotkać się z zespołem i przedstawić mu swoją koncepcję, wizję narodowej sceny na najbliższe pięć lat. Nie chcę gdybać, jaki to będzie program, jaką narrację wybiorą, jaki zestaw nazwisk realizatorów przyniosą ze sobą. Czy na pewno zwyciężą. Skupię się na razie na innych kwestiach.

Na początku 2022 roku Jakub Skrzywanek przejął od Anny Augustynowicz artystyczną dyrekcję szczecińskiego Teatru Współczesnego, czyli programuje jego repertuar zaledwie od dwóch lat i trzech miesięcy [dziś już czterech miesięcy]. Nie można powiedzieć, że przez ten czas zbudował swój zespół, korzysta na razie z personalnego układu aktorskiego poprzedniczki i wsparcia administracyjnego dyrektora Mirosława Gawędy. Funkcjonuje, owszem, w Szczecinie silny lider, obsypany nagrodami reżyser, firmujący swoim nazwiskiem kilka trafionych premier. Teatr ma dobry PR, ale na pewno za wcześnie, by powiedzieć, że Współczesny to teatr Skrzywanka, że na każdej realizacji jest jego autorski, ideowy, dyrektorski stempel. Nie da się sformatować teatru w nieco ponad dwa sezony, zwłaszcza jeśli się nie budowało od zera, nie rebrandingowało, tylko korzystało z dorobku ostatnich trzydziestu lat. Skrzywanek nie przychodził przecież do Szczecina jako burzyciel i reformator, liczono na kontynuację, ewolucję, odmłodzenie – jeśli nie konwencji i zespołu, to przynajmniej wizerunku teatru. Trzydziestoletni Skrzywanek, obejmujący po 30 latach dyrekcji Augustynowicz Teatr Współczesny, miał być Anną Augustynowicz z 1992 roku. Poza prawicowym oszołomstwem nikt tej sztafety pokoleń nie oprotestował, i słusznie. Liczyliśmy, przepraszam, ja liczyłem, że to inwestycja na lata, tak zwany long run, że Skrzywanek zostanie w Szczecinie dwie-trzy kadencje, umocni i rozwinie zespół, nową estetykę, załatwi nową siedzibę, a dopiero potem, około 2030 roku, opromieniony sławą i bogaty w doświadczenie powalczy o jakąś zacną warszawską scenę.

Tymczasem jeszcze przed końcem swojej pierwszej misji artystycznej reżyser już planuje efektowne przenosiny. Zaraz po inauguracyjnej edycji zrewitalizowanego festiwalu Kontrapunkt, który Skrzywanek wyszarpał dla Teatru Współczesnego. Żeby było jasne – szanuję artystyczne decyzje reżysera, plany na życie, chęć większych wyzwań. Ale nie wiem, jak myśleć o liderze, który w połowie swojego zadania zmienia arenę walki na inną, ważniejszą, bardziej prestiżową. Przypomnijmy, że to Skrzywanek był twarzą teatru domagającego się od miasta budowy nowej siedziby, która jest tuż-tuż, ale jak wskazuje przykład TR Warszawa, nic, co obiecane, a nie zbudowane, póki co nie istnieje. To Skrzywanek wspierał aktorów żądających podwyżek, pokazujących, że nikt za te pieniądze, które dostają, nie będzie się przenosił do Szczecina, wiązał swej przyszłości z miastem, które nie dba o bezpieczeństwo socjalne artystów. Na miejscu zespołu Teatru Współczesnego czułbym lekki zawód, że Skrzywanek nie zakończy z nimi tej batalii, nie wprowadzi ich do nowego gmachu, nie załatwi im tych pieniędzy [w chwili obecnej organizator obiecał podwyżkę, więc jedna z bitew została wygrana]. Zmiana szefa, zwłaszcza niespodziana i niezawiniona zawsze wprowadza niepokój do instytucji. Przecież nie wiadomo, kto przyjdzie na jego miejsce, gdyby wygrał w Krakowie, gdyby wygrał Kraków.

Przenosiny Skrzywanka do Krakowa we wrześniu 2024 roku oznaczają pośpieszny konkurs lub nominację w Szczecinie do czerwca tego roku. Chaos pierwszej połowy kolejnego sezonu, słabsze przygotowanie następcy Skrzywanka do pracy. Czy nowy szef/szefowa będzie zwolennikiem/zwolenniczką kontynuacji, czy uszczupli liczbę członków zespołu w imię słynnej „restrukturyzacji”, czyli oszczędzania w celu przetrwania? Skrzywanek odchodzący teraz ze Szczecina zostawi sporo rzeczy niepozamykanych. Czy na pewno Współczesny Skrzywanka wygrał pojedynek o widza z Teatrem Polskim, który właśnie przeniósł się do nowego gmachu i dysponuje pięcioma scenami?

Powtarzam jeszcze raz – Skrzywanek jako artysta ma prawo myśleć najpierw o sobie, swojej chwale i korzyściach, narodowa scena, nawet ta w Krakowie, jak Paryż „warta jest mszy”, ale przedwczesny [szczeciński] koniec zostawi na Skrzywanku cień niespełnienia i goryczy w miejscu, które opuścił. Posłużę się przykładem historycznym: Mikołaj Grabowski zamienił w 1982 roku po dwóch latach poznański Teatr Polski na krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego, a w 2002 roku przerwał dyrekcję w łódzkim Teatrze Nowym i przeniósł się do Narodowego Starego Teatru. W obu przypadkach były to dobre decyzje dla samego twórcy, jednak opuszczone zespoły i teatry zapłaciły za brak lidera – łódzki Nowy opuścili na przykład wszyscy młodzi aktorzy i reżyserzy, których ściągnął do siebie ich profesor i mentor z PWST.

A więc nie zniechęcam Skrzywanka do ambitnego startu w zapasach o narodową scenę, ostrzegam tylko, że nie będzie łatwo. Nie tam gdzie idzie, tylko tam skąd odchodzi. Wejdźmy na chwilę do głów członków zespołu i urzędników: jest jeden punkt, w którym myślą podobnie: po co dawać szansę kolejnemu młodemu twórcy, skoro oni traktują Szczecin tylko jako przystanek, epizod wielkiej kariery? Teatr przeorany przez dwie trzyletnie kadencje-meteory nie rozwija się, nie programuje długofalowo. Może lepiej postawić na doświadczonego, mniej wyrywnego, mniej ambitnego reżysera, dla którego Szczecin będzie całym światem, zwiąże się z miastem na dobre i złe?

Wiem, że Skrzywanek nie posłucha tych uwag, zezłości się i odpyskuje mi w mediach społecznościowych, do których spektakularnie nie mam dostępu, ale upieram się, że wizja „Skrzywanek w Krakowie”, jakkolwiek nie byłaby atrakcyjna dla reżysera, dla części zespołu Starego, to dla szczecińskiego teatru i zespołu jest kłopotem.    

Z Dorotą Ignatjew może być podobnie. Po sukcesie dyrekcji sosnowieckiej (2011-2016) za szybko i nie do końca sprawiedliwie skończyła się jej przygoda z lubelskim Teatrem Osterwy (pracowała tam do 2020 roku). Po krótkim epizodzie w Teatrze Żydowskim jest od lutego 2021 roku szefową łódzkiego Teatru Nowego. Przychodziła tam z konkretnym zadaniem – ratowania połamanego zespołu i po to, by nadać charakter podupadłej scenie. Po tych trzech sezonach widać, że wyrobiła Nowemu lepszą pozycję wśród młodej krytyki, z Dobrze ułożonym młodzieńcem Rubina i Janiczak zaproszono Nowy na Boską Komedię, ale także – jak u Skrzywanka - szału z publicznością nie ma. Teatr boryka się z potwornym niedofinansowaniem, dyrekcja i aktorzy biją głową w urzędniczy mur.

W stosunkowo niedawnej wypowiedzi dla prasy dyrektorka wiązała przyszłość teatru z pozostawieniem jej na stanowisku i nierozpisywaniem konkursu, do którego przymierzała się prezydent Zdanowska: „Wszystkie nasze plany zależą oczywiście od dotacji, jakie otrzymamy od miasta i ministerstwa kultury – podkreśla Dorota Ignatjew, dyrektorka Teatru Nowego. – Decydujące jest również to, czy mój kontrakt zostanie przedłużony na kolejną kadencję” (tekst Dariusza Pawłowskiego z „Dziennika Łódzkiego” z 12 stycznia 2024 roku). Jak się okazało – postulat dyrektorki został przyjęty, zdecydowano o pozostawieniu jej na kolejną kadencję. A tu teraz taki news, taki zamiar. Na miejscu urzędników czułbym się wyrolowany przez Ignatjew – miesiące przekonywań, że tylko z nią Nowy ma przyszłość a teraz, kiedy na horyzoncie zamajaczył Narodowy Stary Teatr, Łódź rzuca się w minutę. Przychodząc do Łodzi, w jednym z wywiadów dla Gazety Wyborczej szefowa Nowego mówiła:
„Trzeba rozgrzać zespół, żeby był gotowy na artystyczne bungee. Mogę powiedzieć, że jak odchodziłam z Sosnowca, to miałam poczucie, że ten zespół był gotowy na niebywały, artystyczny skok. Takie rzeczy są możliwe!”

I też jak w przypadku Skrzywanka nie wiem, czy to już. Czy trzech lat wystarczy na zmianę mentalności zespołu, przebudowę repertuaru, przymierze z widzem, scementowanie współpracy z urzędnikami? Odejście Ignatjew to sygnał dla aktorów, że nie da się wywalczyć większego budżetu, nie da się ustabilizować zespołu, produkcji. Wszystko trzeba będzie robić od nowa. Z innym szefem, szefową…

Nie mam wątpliwości, że dla Ignatjew i Skrzywanka Narodowy Stary Teatr w Krakowie to życiowa szansa, artystyczny i zawodowy Broad Peak, żal mi jednak pozostawionych w Szczecinie i Łodzi zespołów. Bo podejrzewam, że ich ta perspektywa awansu dla dyrektorów wcale nie cieszy, a zwiastuje czas tumultu i zmian. Tyle mówimy o dobrostanach osób aktorskich, myśleniu zespołowym, pokoleniowym, klasowym, a gdy przychodzi co do czego, w chwili próby zgodnie z naturą ludzką myślimy przede wszystkim o sobie.

Nie zarzucam duetowi w trio żadnego egoizmu. Rozważam minusy tego pomysłu. Utrudniam ten grupowy start do Starego, pokazuję etyczne zagwozdki, myślę o miejscach porzuconych na rzecz tych fantomowych, żeby wykazać, że zawód dyrektora to bardziej misja niż trampolina. Nie piszę, że nie mają papierów na tę dyrekcję, [bo zdecydowanie mają] piszę o źle wybranym momencie przenosin. Dyrekcje partyzanckie, opatrzone krótkim terminem przydatności do spożycia, chwilowością idei i niedokończoną pracą zawsze rzucają cień na najdzielniejszych nawet partyzantów.

Narodowy Stary Teatr nie płonie, nie trzeba dyrektorów-strażaków, za chwilę zacznie się po prostu zwykła, transparentna – miejmy nadzieję – debata o tym, jak go sprofilować na lata [niestety, nie zaczęła się]. Trzymając kciuki za ponowną wielkość Starego, nie chciałbym jednak widzieć dymów poteatralnych zgliszcz w Szczecinie i Łodzi. Owszem, Krakau Uber alles!, ale bez przesady. I tylko to chciałbym kandydatom uświadomić. Nie wiem, czy wygrają Kraków, póki co martwię się o to, co sobie i innym przez ten Kraków przerwali.

5.
Dymisja Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bartłomieja Sienkiewicza wprawiła mnie w konfuzję. Wiele sobie po jego urzędowaniu obiecywałem, bo to był jeden z nielicznych ministrów, który do teatru, przynajmniej w Krakowie, chodził. Wiosna 2024 to jego prawdziwe sceniczne tournée. Był na Państwie Jana Klaty i na premierze Wesela Mai Kleczewskiej, podczas której obiecał placówce status Narodowej Sceny, czyli przynajmniej współprowadzenie. Zaznaczył, że poczeka na wybory samorządowe, żeby dogadać się z nowym już marszałkiem, pomijając tego, który teatrowi przeszkadzał, zaczął procedurę odwoławczą dyrektora Głuchowskiego. Żartowaliśmy, że co jak co, ale „Sienkiewicz Słowackiemu nie da zginąć”, potomkowie noblistów wspierają spadkobierców wieszczów. Później minister pojawił się w Teatrze Ludowym, gdzie obejrzał Jak wam się podoba Maćko Prusaka, co nie było chęcią wspierania ukrytej opcji niemieckiej (Prusak!), tylko potrzebą osobistego wręczenia dyrektor Bogajewskiej medalu Gloria Artis. Sienkiewicz wygłosił wtedy tak błyskotliwe, lekkie i pochwalne przemówienie, że nie tylko mnie zatkało, ale i samą odznaczoną. Tylu fajnych i szczerych komplementów wobec szefowej miejskiej instytucji nie słyszałem w całym swoim życiu z ust polityka. Zacząłem nawet podejrzewać, że z rozpędu minister zaraz się Bogajewskiej oświadczy, uklęknie i bo ja wiem, co zrobi: odda jej cały Kraków. Była to sympatyczna chwila, zespół i widownia wzruszone, wyborcy PO pękali z dumy, że takiego ministra mamy, że umie mówić, zna się na ludziach, sypnie pieniędzmi i nagrodami, dyrektor Bogajewska przytomnie się o tą opiekę ministerialną upomniała, ja z widowni zacząłem nawet krzyczeć: „Współprowadzenie! Współprowadzenie!”, ale sala nie podjęła tematu. Było miło, ale się skończyło. Sienkiewicz, tak jak przewidywano, tak jak głosiła stugębna plotka, idzie do Brukseli. Będzie otwierał małopolską listę Koalicji Obywatelskiej. I od razu po zobaczeniu swojego nazwiska na liście podał się do dymisji. Czyli ani nie podpisze decyzji o współprowadzeniu Teatru Słowackiego z nowym pisowskim marszałkiem Łukaszem Kmitą, ani nie obroni teatru przed ewentualnym dziwnym p.o. po sierpniowym wygaśnięciu kadencji Głuchowskiego, ani nie przypilnuje konkursu. Tak samo nie będzie szefa resortu przy rozstrzyganiu konkursu w Narodowym Starym Teatrze. Jedna z wiceministr, Joanna Scheuring-Wielgus, także wybiera się do parlamentu europejskiego i nie ma do tego głowy. Zastanawiam się, kto w tej chwili w ministerstwie pilnuje spraw teatralnych, czy jest jakiś długofalowy plan obrony przed PiS-em samorządowych teatrów lub odzyskania tych przejętych. Trwa pat choćby w lubelskim Teatrze Osterwy, współprowadzonym przez ministerstwo. Pisowski marszałek chciał odwołania Radbada Klynstry, prosił związki i ministerstwo o opinię. Podczas wyborów samorządowych sprawa przycichła. Zespół jest przeciwko Klynstrze, negatywne opinie przysłały tez inne statutowe gremia. Nie znam stanowiska ministerstwa. Sejmik łódzki przejęło PO. Co z dyrekcją Michała Chorosińskiego, nominata PiS-u w Teatrze im. Jaracza? Czy zostanie odwołany pod byle pretekstem, czy organizator uszanuje umowę zawartą przez poprzedników? Czy ktoś dobije targu z partią Kaczyńskiego – wy nam zostawicie Głuchowskiego w Teatrze Słowackiego w Krakowie, a my wam nie ruszymy Chorosińskiego w Łodzi, i wszyscy będą zadowoleni? Jak będzie wyglądała wolność teatrów pod rządami Koalicji 15 X? Liczyliśmy na wiele, baliśmy się co najwyżej presji ekonomicznej, a tu zamiast posprzątania po PiS-ie na razie szykuje się nam porządny chaos. Mania budowania nowych teatralnych gmachów i zapaść finansowa środowiska teatralnego. Nasi ludzie w miejsce ich ludzi. Nie widzę w PO dobrego kandydata na nowego, silnego ministra kultury, który przeprowadziłby przez sejm te ustawy, na które czeka środowisko. Który wypracowałby nowy model konkursów i nominacji. Który uregulowałby relacje ministerstwa z organizatorami i teatrami. Jedyna szansa to sięgnąć po ekspertów. I tak Michał Merczyński lub Paweł Potoroczyn mogliby wrócić do gry. Ale pewnie i tak nowym ministrem zostanie jakiś słaby polityk z drugiego szeregu.

08-05-2024

Komentarze w tym artykule są wyłączone