AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/92: Dziennik czasu niewoli

Juliusz Cezar, reż. Barbara Wysocka,
Teatr Powszechny w Warszawie, fot. Krzysztof Bieliński  

Środa
Generalnie moja sytuacja na kontynencie europejskim zaczyna przypominać niepoprawną politycznie scenkę z nowojorskiego tramwaju. Jedzie sobie nim Afroamerykanin i czyta żydowską gazetę. W pewnym momencie podchodzi do niego rabin, pochyla się i pyta konfidencjonalnym szeptem: „Mało panu, żeś pan czarny?”.

Zostałem wegetarianinem. Rowerzystą byłem od zawsze no i teraz jeszcze i to.

Czwartek
Prawda jest taka, że z powodu sławnej już wypowiedzi ministra Witolda Waszczykowskiego o tym, że wegetarianie i rowerzyści to element antypolskiej ideologii i wrażej propagandy Unii Europejskiej, jakoś tak nie mogę patrzeć na mięso. To znaczy patrzę, ale co widzę? Kotlet schabowy z siwymi wąsami i sowim spojrzeniem pana ministra. I ten kotlet tak na mnie wrogo i podejrzanie w odpowiedzi łypie, że od razu przestaję być głodny. Bo jak tu zjeść kotlet z wąsami? To prawie tak, jakby zjeść człowieka. Golonka, zjadłoby się golonkę, chociaż jej nie lubię, ale jak tu ją zjeść, skoro w miejscu golonki pojawia się oto teraz głowa posła Jacka Sasina, niedoszłego prezydenta Warszawy, który też o wegetarianach i rowerzystach jako o przeciwnikach narodu ostatnio bredził. Nawet dewolaje mają na panierce kolorowe literki PiS. Przypominają mi się transparenty z Marszu Niepodległości ze zdjęciami Narodowego Obiadu Polskiego: schabowy, gotowana kapusta, piwo, ziemniaczki. Niepostrzeżenie do tych już istniejących doszły nowe linie podziału w społeczeństwie: jesz mięso i nie uprawiasz sportu – znaczy się wiernym synem ojczyzny jesteś. Nie jesz – znaczy się kosmopolita. No i ten rower, cyklisty narzędzie skrytobójcze. Gdybyś był z narodem, wszędzie autem jeździłbyś, nawet do osiedlowego sklepu. Choć inne przyczółki bronią się jeszcze, mięso zostało na jakiś czas dla duchowej opozycji stracone. Gdybym nadal je jadł, to tak jakbym całą Polskę jadł: rodaków, patriotów i ich tradycyjną życiową mądrość. Jest to sprawa smaku, tak – smaku. Gdyby nas jednak piękniej kuszono, to może… Dzwonię czasem w nocy po koleżankach i proszę, żeby powiedziały zmysłowym głosem do słuchawki: salami, polędwica, jagnięcina, pasztet. Czasem i mówią. Ale nie pomaga. Mięsowstręt nie znika. Ojczyzna wymaga od nas wielu poświęceń. Wegetarianizm staje się od dziś radykalnym gestem politycznym. KOD, czyli Kurczę, Odrzucam Dewolaja! Marchewki w dłoń!

Inny Czwartek
W przerwach od myślenia o tym, jak smakuje mięso, chodzę jednak do teatru. Ale dla uniknięcia pokus odmawiam przezornie styczniowej wizyty na scenie w pobliżu ulicy Rzeźniczej.

Piątek
Dziś w nocy śnił mi się Maciej Nowak ze słynnego nagiego zdjęcia z parówkami, ale jakoś nie nabrałem ochoty na konsumpcję. Marzy mi się, że do drzwi zapuka Małgorzata Kożuchowska ubrana tylko w kiełbasę toruńską.

Niedziela
W Teatrze Lalka Wakacje Mikołajka w reżyserii Jakuba Krofty. Chyba się rozniosło, że od dłuższego czasu nie jem mięsa, bo panie bileterki rozglądają się wokół i pytają z przerażeniem: „A gdzie córka????”. Po wyjaśnieniu, że jest cała, zdrowa, nienadgryziona, dostaję program za darmo, żebym sobie przynajmniej w sytuacji kryzysowej pożuł papier. Podobno smakuje jak mortadela.

Adaptację serii René Goscinnego przygotowała Maria Wojtyszko. Bardzo lubię panią Marię Wojtyszko, ale wydaje mi się, że Jakub Krofta lubi ją bardziej. Tytuł przedstawienia może mylić, bo niby odsyła widza do niedawnej filmowej adaptacji przygód Mikołajka, a tu tymczasem niespodzianka: na scenariusz składają się zupełnie inne opowieści. Krofta ucieka od stylu rysunków z książek, nie chce też zamykać Mikołajka w kontekście złotych lat sześćdziesiątych, jak to zrobiono w wersji filmowej. Świat Mikołajka jest tu również naiwny i dziewiczy, ale na innej zasadzie. Oparto go na kombinacji drewnianych ławek: można z nich zbudować klasę, kolonijne prycze, samochód, pociąg, ustawić pionowo, żeby udawały las nad morzem. Wojtyszko nie przypadkiem obramowała sceniczną opowieść szkolną klamrą – czytelnikom serii wydaje się przecież, że bohaterowie Mikołajka wciąż uczą się w tej samej klasie, czas stoi w miejscu, a oni nie dorastają, jesteśmy w zaklętym kręgu figli, awantur i koszmarnych błędów. Krofta poszedł nawet dalej i zasugerował, że w ogóle wszystko dzieje się w szkole. Akcja spektaklu zaczyna się i kończy w klasie. W pierwszej scenie Mikołajek i jego koledzy – Euzebiusz, Godfryd, Alcest i Ananiasz mają jeszcze lekcje, pani nieustannie karze ich za gadanie, bójki, wysyłanie liścików i obmyślanie szyfru gestycznego dla tajnych wiadomości. Wybawienie przychodzi z nieoczekiwanej strony: bystrzak Godfryd zaskakuje kolegów i nauczycielkę informacją, że jutro już lekcji nie ma – wakacje. Grom z jasnego nieba. Drewniane łapki pięciu marionetek trzęsą się jak w febrze: co to będzie? Jak tu teraz żyć – bez szkoły? Przenosimy się w nową przestrzeń: Mikołajek nudzi się śmiertelnie w swoim domu, jak zwykle uprzykrza życie rodzicom i w końcu zostaje wysłany na letni obóz. W początkowych sekwencjach wszystkich dorosłych – panią profesor, Mamę i Tatę Mikołajka (Aneta Harasimczuk, Tomasz Mazurek) – grają aktorzy, marionetki są dziećmi. W pociągu wiozącym dzieci na kolonie dokonuje się przemiana. Znikają lalki, a w rolę małych łobuzów wcielają się aktorzy: Andrzej Perzyna, Grzegorz Feluś, Wojciech Pałecki, Wojciech Stupiński i Piotr Tworek. Wszyscy po czterdziestce, trochę pomarszczeni, posiwiali i wyłysiali, brodaci i nieogoleni. Wyglądają absurdalnie w krótkich spodenkach, sweterkach, czapeczkach kolonijnych. Jak grupa specjalnej troski, jak drużyna Orłów Górskiego albo cykliści bez rowerów. Czwórkę szkolnych kolegów Mikołajka zastępują teraz nowo poznani – Kryspin, Benon, Paulin i Gwalbert, ale Mikołajek nawet nie zauważy różnicy. Wszystkie chłopaki świata zachowują się przecież podobnie: biją się, przechwalają i kłócą, kto jest najważniejszy. Wysłano ich na obóz, bo oddalenie od rodziny ma z nich zrobić prawdziwych mężczyzn. Samodzielność i dorosłość. Odwaga i przygoda. Piosenki i nocne pobudki. I żadnych dziewczyn. Żadnych. Dziewczyny wszystko psują! Nad tym męskim światem w fazie embrionalnej czuwa niziutki i wąsaty Pan Rateau, czyli Roman Holc. Pan instruktor jest mniejszy od swoich podopiecznych i tak naprawdę tylko zgrywa twardziela, bo znajduje się na granicy załamania nerwowego. Próbuje być opiekuńczy i odpowiedzialny, traktuje ich po partnersku, co oznacza, że w zderzeniu z żywiołem chłopactwa musi ponieść spektakularną klęskę. Aktorzy są u Krofty niemal tak samo śmieszni, jak lalki z początkowych sekwencji. Co rusz okładają się wędkami, płaczą, zasypiają, przyklejają do scenicznych obiektów, chce im się siku, gonią się i podskakują. Krofta i jego zespół nie chcą imitować na scenie chłopięcej beztroski, raczej pokazują bandę dorosłych, którzy nigdy nie wyrośli z krótkich spodenek. Wstydzą się nie sztubackiego zachowania i głupich kostiumów, tylko stygmatów przemijania: wagi, zmarszczek i łysin. Na czym polega łobuzerka na obozie? Jest permanentnym stanem rozkojarzenia i nieodpowiedzialności. Żadna zmiana charakteru bohaterów nie będzie możliwa. Chłopak w facecie nigdy nie dorasta. Wystarczy, że będą przy nim koledzy tacy sami jak on. I o tym chyba jest to przedstawienie. O zarażaniu się żywiołem anarchii, o chłopięcym pancerzu, który chroni przed ostatecznością czyhającą na nas we wrogim świecie dorosłych. Prawa i obyczaje Mikołajka i jego kumpli są może niedorzeczne, ale i tak bardziej logiczne niż to, co oferuje dorosłe życie. A zwłaszcza polityka… Na koniec przedstawienia bohaterowie Goscinnego, Wojtyszko i Krofty wracają do klasy. Następuje podmiana aktorów na lalki, potem lalek obozowych kolegów na szkolnych towarzyszy Mikołajka. Okazuje się, że każdy z nich był na wakacjach i każdy przywiózł jakąś zakazaną lub fałszywą pamiątkę. Znów nauczycielskie strofowanie, kary pisemne, bójki i awantury. Wakacje się skończyły, nic się nie zmieniło. Świat nie jest od tego, żeby się go nauczyć. I szkoła też nie. Zresztą Mikołajek i jego koledzy wiedzą i umieją już wszystko, co najważniejsze: żeby tylko nie dorosnąć!

Wychodzę ja, siwy dziad, ze spektaklu Krofty i naraz jak nie wskoczę sobie obiema stopami w kałużę, a to w kupie śniegu pokopię butem, a to poślizgam się na chodniku… Jak śpiewał Lech Janerka: niewolę wolę. Błogosławiona niewola chłopięctwa! Jak dodamy do tego jeszcze ten cholerny wegetarianizm – zanosi się na podwójną odsiadkę.

Lubię spektakle Jakuba Krofty, ale chyba Maria Wojtyszko lubi je jakoś tak bardziej.

Poniedziałek
Profesor Legutko w „Gościu Niedzielnym” twierdzi, że poświęcając co jakiś czas spore fragmenty Kołonotatnika Krzysztofowi Mieszkowskiemu, uczestniczę w procederze stawianiu pomnika posłowi Nowoczesnej. Hmm… Pomnik z felietonowego spiżu… Ciekawa hipoteza. Wydawało mi się, że owszem, oddaję Krzyśkowi i jego aktywności artystyczno-społecznej jakąś tam sprawiedliwość, częściej spieram się o strategie jego bojów o teatr z urzędnikami, a ostatnio wojen kulturowych z innymi parlamentarzystami, głównie jednak z niego żartuję. Niestety, cienka ironia to nie są rejony, w których polska elita polityczna i profesorska porusza się swobodnie.

Środa
Po tym jak jkz straszy żartujących z niego czytelników prokuratorem i więzieniem, proszę redakcję o wyłączenie komentarzy pod Kołonotatnikiem. Z rozpędu wyłączają prąd w całej dzielnicy. Przypominam sobie, jak w stanie wojennym produkowałem świece z odpadków wosku i sznurka. Niestety, wyszedłem z wprawy: wychodzi mi woskowa laleczka łudząco podobna do Kamili Łapickiej.

Czwartek
Rozglądam się za szpilką.

Piątek
Jednak nie będziemy umierać za Tomasza Lisa.

Sobota
Dwa odcinki Wiedźmina obejrzane na jakiejś podejrzanej stacji telewizyjnej. Na następnym etapie pełzającego zamachu stanu doradzam rozpocząć aresztowania od Teatru 6. Piętro.

Niedziela
Juliusz Cezar w warszawskim Powszechnym. Właściwie taki sequel do Mikołajka, tylko o nieco starszych chłopakach… Spektakl widziałem dzień po premierze, na żywo, nie z taśmy, i mam dwie wiadomości dla Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, dobrą i złą. Dobra jest taka, że w spektaklu Barbary Wysockiej nie ma ani jednego gołego faceta. Czachor rozebrany do pasa się nie liczy. Wiadomość zła: to pierwszy spektakl stricte polityczny zrealizowany po 25 października 2015 roku. Zmartwychwstanie teatru aluzji i świadomej analogii. Wysocka wraca do starej definicji klasyki. Co to jest klasyka? To tekst współczesny, tylko że napisany dawno temu. Sięga więc po Juliusza Cezara, bo wie, że nowa sztuka opisująca to, co się dzieje, jeszcze nie powstała. A Szekspir jest najbardziej gorący właśnie wtedy, kiedy rzeczywistość wpasowuje się w rozpoznany i zdefiniowany przez niego schemat. Publiczność reaguje tak, jakby wrócił rok 1987 i wszystko było naprawdę jasne: kto tu jest kim i gdzie to się naprawdę dzieje, jaki mechanizm z Szekspirowskiej tragedii nazywa poczynania dokonane w naszej rzeczywistości.

Reżyserka kastruje tragedię z mitu Republiki, Brutus jest tylko przyzwoity, Kasjusz wkurzony, Kaska – porywczy. Nie ma tu nosicieli historycznych racji, wyższej sprawiedliwości i żadnej czystej idei. Niby dochodzi do starcia wielbicieli wolności z wyznawcami wierności, ale tak naprawdę liczy się tylko to, czy wygra ordynarne przekupstwo, czy zatriumfuje manipulacja państwotwórczą terminologią. Wysocka nie darzy sympatią ani grupy Brutusa i Kasjusza, ani Marka Antoniusza, którego sama zagrała. Jeden obóz nie ma pomysłu, co dalej, drugi zna tylko proste i brutalne rozwiązania. Polityka oparta na szantażu emocjonalnym ponosi klęskę, bo nie da się wygrać z polityką łamiącą wszelkie reguły gry samą intuicją dobra. W efekcie mamy krwawą wojnę domową: na scenie płonie piramida foteli, symbolizująca jednocześnie sejm i amfiteatr. Prawdziwym bohaterem spektaklu politycznego powinna być jednak widownia, czyli my. Tak najczęściej bywało za czasów teatru aluzji. Wysocka chce, żebyśmy weszli w ten model rozpoznania i oporu. W jednej ze scen śmiejemy się z aluzji do rozdawnictwa publicznych pieniędzy, w innej odnajdujemy współczesne odpowiedniki rzymskich list proskrypcyjnych. To nasze reakcje, zanim jeszcze cokolwiek zrobimy, opisuje z wyprzedzeniem urabiający sobie tłum plebejuszy Antoniusz Wysockiej, przemawiający nad ciałem Cezara. My jesteśmy adresatami starych, dobrych piosenek ze stanu wojennego: Kryzysu, Kultu, Republiki. „Po co wam wolność, macie przecież telewizję…” „Czekamy, czekamy na sygnał z Centrali…”.

Tak mi się wydaje, że Barbara Wysocka chciała w Juliuszu Cezarze wypróbować starą formułę teatru politycznego, który wcale nie wywracał naszego myślenia o świecie, tylko potwierdzał codzienne rozpoznania: gdzie dobro i gdzie zło. To już wiemy, bo dziś wszystko, ale to wszystko jest do chrzanu. I co dalej? No co? Chyba że ukrytym przesłaniem przedstawienia jest to, że nie bardzo wiadomo, co robić.

Poniedziałek
Po obejrzeniu przedstawienia tarnowskiego teatru Kalkstein/Czarne słońce w reżyserii Joanny Grabowieckiej radni PiS z komisji kultury wnioskują o odwołanie dyrektora Rafała Balawejdera. Czy ma to być kara za to, że jest to zły spektakl, czy za to, że opowiada o złym człowieku? W każdym razie dobro triumfuje.

Wtorek
Hipsterskie nowinki docierają do nas z niejakim opóźnieniem. Nie golę się od dwóch tygodni. Zapuszczoną siwą brodę nazywam roboczo „brodą wolności”.

27-01-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone