AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 11: Solo, duo, gruppo

 

1.
Już prawie połowa lipca – a ja wciąż rozpamiętuję Dzień Dziecka w teatrze… Jest parę takich momentów w sezonie, kiedy dochodzi do spektakularnych aktywizacji sił i środków teatralnych, gdy kto żyw w polskim teatrze, sceny małe i sceny duże, progresywne i konserwatywne, wpuszczają na afisz nowe premiery, programy, akcje, eventy… Każdy z dyrektorów zna na pamięć te daty: 1 października, 6 grudnia, 27 marca i 1 czerwca. Wtedy otwieramy się, odświeżamy, zapraszamy, integrujemy, poszerzamy ofertę repertuarową. Przypomnijmy dla porządku najciekawsze zdarzenia z okolic Dnia Dziecka: Warszawie Agnieszka Glińska wystawiła nową Masłowską, Nowy Teatr starego Pinokia, u nas w Krakowie Teatr Ludowy szarpnął się na Feniksa, który leci do słońca, nawet w Starym pojawił się 1 czerwca gościnnie jakiś projekt z Szamocina. A w Grotesce – poza doroczną Paradą Smoków, którą równie dobrze mógłby przygotować i poprowadzić Białoprądnicki Dom Kultury – dla dzieci nic. Na afiszu sztuki eksploatowane od 5, 10, 15 lat. Rozumiem, że inspiracją był chyba taki program telewizyjny – 5,10,15. I to wszystko. Ale nie, przepraszam – 10 czerwca na afisz weszła Janina Paradowska w ramach cyklicznej Kontrrewolucji Teatralnej, czyli spotkań z autorytetami polskiej kultury i polityki. Przed Dniem Dziecka był Kazimierz Kutz, po Dniu – Paradowska. Zapytałem dziecko, czy chce pójść na Paradowską. Nie chciało.

Po paru dniach się wyjaśniło: repertuar dziecięcy (młodzieżowy tym bardziej) w Grotesce leży odłogiem, bo dyrektor Adolf Weltschek pracował akurat nad nową premierą Sceny dla Dorosłych pod tytułem Przemiany. Podobno fascynuje go teraz taniec współczesny. Bardzo cieszą mnie nowe zainteresowania reżyserskie dyrekcji, dlatego proponuję przekwalifikowanie Teatru Lalki i Maski Groteska na Groteskową Scenę dla Dorosłych, dedykowaną dramaturgii Bogusława Schaeffera i tańcowi współczesnemu.

2.
Zamiast do Groteski poszedłem gdzie indziej. Nowy spektakl w Małopolskim Ogrodzie Sztuk Śpią wystawy to baśń muzyczna „dla dzieci od lat 6 do 106” przygotowana przez bardzo młodych, w większości dwudziestoparoletnich twórców skupionych wokół reżysera Krzysztofa Popiołka. Muzykę napisał kompozytorski debiutant Jonasz Sołtyk, libretto – studentka PWST i dramaturg Martyna Lechman, scenografię wymyśliła Anna Wołoszczuk, za choreografię ożywionych zabawek odpowiadał Maciej Gośniowski. Na scenie orkiestra, młody dyrygent, ośmiu śpiewaków, trójka aktorów, trzech tancerzy. Aktorzy grają na podeście zbudowanym z wielkich puzzli, przebrani za pluszowe zabawki tancerze pląsają dookoła. Śpiew chórzystów dobiega z góry, z balkonu, część partii wokalnych wykonują jednak sami aktorzy. Śpią wystawy to historia Pinokia à rebours. Pamiętacie? Carlo Collodi napisał smutną bajkę o drewnianym pajacu, który chce się stać prawdziwym chłopcem. A Martyna Lechman pokazuje w swojej opowieści, jak dziewczynka z krwi i kości zmienia się w lalkę. Jej przybrani, wymarzeni i z pozoru idealni rodzice, których odnalazła na pewnej wystawie sklepowej: ojciec – twórca zabawek i matka, perfekcyjna pani domu, tworzą jej lalkowego sobowtóra. Ubierają zabawkę w bluzkę dziewczynki, nakładają perukę, tulą ją, całują z dumą i pozują do rodzinnego zdjęcia, radośnie uśmiechnięci. Oto powstało idealne dziecko – ożywające tylko wtedy, kiedy jest potrzebne, cichutkie, reprezentacyjne, bez kaprysów. Drewniana dziewczynka nie sprawia kłopotu, nie zadaje pytań, nie jest zmęczona ani głodna, nie trzeba odwozić jej na zajęcia dodatkowe. Można się nią bawić do woli albo tylko przestawiać z miejsca na miejsce podczas sprzątania. Skoro lalka zajmuje miejsce dziewczynki, to gdzie znika prawdziwa dziewczynka? Delikatna i zawadiacka jednocześnie Joanna Łaganowska jako jedyna z trójki aktorów widzi działania zabawkowych tancerzy. Próbuje się z nimi skomunikować, zacząć jakąś trudną do nazwania zabawę. Aż w końcu, kiedy jej lalka-sobowtór jest gotowa, kiedy nie musi już pozować ojcu ani wysłuchiwać żywieniowych monologów matki, wdziera się do krainy zabawek i spotyka się z misiem z urwanym uchem, zajączkiem i lalką o dwóch obliczach, poznaje ich pozawerbalny język. Jest tu traktowana jak autentyczna gwiazda i wreszcie szczęśliwa: koniec z dziecięcą tresurą, koniec z wykorzystywaniem przez rodziców w ich dorosłych, nudnych zabawach i rytuałach. Dziewczynka może być całkowicie beztroska. Bo oto teraz ma kogoś, kto jest tylko dla niej i nie chce jej używać do swoich celów, jak tamci „prawdziwi rodzice”. Pytanie tylko, jak odbyło się to przejście do innego świata? Jak można zamienić się w przedmiot? Jak stać się zabawką? Istnieją dwa wytłumaczenia. W świecie bajkowym bohaterka znalazła po prostu przejście między rzeczywistościami. A w realnym? Czy wiemy, co się stało naprawdę? Gdzieś w podtekście, w niewypowiedzianym i niewyśpiewanym sekrecie libretta Lechman kryje się śmierć: samobójstwo lub zaginięcie dziecka. Lachman i Popiołek pytają śmiertelnie poważnie: czy otoczeni falsyfikatami rzeczywistości w ogóle dostrzegamy jakąś różnicę między tym, co ożywione a nieożywione? Skoro wszystko, co należy do nas, służy rozrywce i jest dla przyjemności, po co i do czego wymyślono dziecko? Dziecko staje się zabawką, zabawka zastępuje dziecko. „Wszyscy jesteśmy zabawkami!” – śpiewają na bis, już po ukłonach na znak dyrygenta aktorzy, muzycy, tancerze. Podczas słuchania i oglądania muzycznej baśni Popiołka, Sołtyka i Lechman robi się człowiekowi jednocześnie jasno w głowie i ciężko na sercu. Dorosła i dziecięca widownia spotyka się gdzieś pośrodku każdej smutnej bajki. Zaimponował mi rozmach formalny tego widowiska, osiągnięty bez żadnego ostentacyjnego przepychu inscenizacyjnego: poza podłogowymi puzzlami za dekorację robią po prostu muzycy z orkiestry. Fajnie, że młodzi reżyserzy dłubią równolegle w różnych konwencjach scenicznych, że nie wystarcza im czysty dramat i zwykły teatr, wynajdują formy skażone, hybrydalne, konfrontują z nimi aktorów.

3.
Nigdy nie rozumiałem tańca. Zwłaszcza w teatrze. I oto doznałem olśnienia. Że jednak czasem, incydentalnie, ma to sens. Pomogli mi w tej iluminacji panowie Jan Lorys i Tomasz Foltyn. Podręcznikowe niemalże przykłady inwazji hipsterów na teatr i taniec. Ten pierwszy tańczy partie „misia bez ucha” w Śpią wystawy Popiołka, drugi – jest brodatym chasydem w gejowskim tingel-tanglu w Hamburgu w pierwszej części Mefista Kotańskiego z krakowskiej Bagateli. Tancerz-miś został pogrubiony kostiumem, tancerz gej-chasyd jakiś taki specjalnie wymizerowany. Gdyby te postacie tańczyli zwykli wygimnastykowani i ogoleni mężczyźni, nawet nie zwróciłbym na nich uwagi. Ale brody Lorysa i Foltyna dodają wszystkiemu sens. No jasne – miś sceniczny musi mieć brodę, żeby go po niej poczochrać w zabawie. I tak samo: nie ma większej perwersji jak przebrany w kabaretki i buty na obcasie homoseksualny, ortodoksyjny brodaty Żyd, tańczący w podejrzanym lokalu u progu narodzin nazistowskiej Rzeszy. Nie wiem, na ile świadomie, a na ile nie krakowscy reżyserzy ogrywali ten brodaty wizerunek obu panów. A ja patrzyłem na nich i pojąłem istnienie ukrytych związków między tymi przedstawieniami a powiedzmy Metamorfozami, czyli Złotym Osłem Apulejusza w interpretacji Gardzienic. Mariusz Gołaj i Tomasz Rodowicz doczekali się nieoczywistych i zaskakujących dziedziców. Lorys i Foltyn…Toż to są fauny! A jeśli fauny, to niech koźlonogie cudaki tańczą. Niech Dionizje odprawiają. Są w tym tak dziwni, że aż genialni.

4.
Pochwaliłem zespół Krzysztofa Popiołka, to teraz z niego pożartuję dla równowagi. Jesienią 2013 roku młody reżyser i jego ekipa wygrali konkurs na realizację Snu nocy letniej w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Powstał spektakl ze wszystkimi zaletami i wadami debiutu. Obok scen świeżych i gęstych sekwencje puste i przyciężkawe. Z dających spore możliwości komediowe założeń interpretacyjnych (pary kochanków tworzą pensjonariusze domu spokojnej starości występujący w amatorskim widowisku mającym uświetnić ślub dyrektorki ośrodka) nie wyłoniło się nic, co byłoby choć w niewielkiej części obdarzone lekkością, humorem i poezją szekspirowskiego oryginału. Choć wszyscy – aktorzy i realizatorzy – bardzo się starali przepisać Szekspira nowocześnie, pogłębić, nawarstwić, zdemaskować. Śmiesznie było za to podczas lektury programu do przedstawienia. Zwłaszcza w tych fragmentach, kiedy przedstawiał się pochodzący z Krakowa zespół realizatorów.

Scenografka Anna Wołoszczuk obok paru rysunków przypominających jako żywo moje prywatne, tajne i mało czytelne, bo robione po ciemku piktograficzne notatki z oglądanego przedstawienia, umieściła bombastyczny tytuł: Moje kilka zdań o scenografii i kostiumie. Poniżej przeczytałem, cytuję dosłownie, bez skrótów: „Scenografii nie wykreśla okno sceniczne, to wycinek budowanego świata. Identyfikuję skórę, która pragnie być okryta. Nie tworzę typów postaci. Kostium określa. Nie dookreśla”. Pierwsza przymiarka kostiumów musiałby być dla sosnowieckich aktorów nie lada przeżyciem.

Najwięcej napisał oczywiście Krzysztof Popiołek. Jego esej o Śnie przeczytałem jednym tchem, machinalnie tylko poprawiając kilka błędów stylistycznych i gramatycznych. Cóż, zdarza się nawet Lupie. Najbardziej zaciekawił mnie jednak pewien fragment notki biograficznej reżysera: wyliczając swoje asystentury i kierunki studiów, na jakie uczęszczał, młody reżyser z niejaką dumą informuje, że „został zaproszony i prowadził spotkanie ze studentami teatrologii i kulturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.” Wstrząśnięty, aż odłożyłem program, bo dotarła do mnie cała groza sytuacji i niespotykana odwaga krakowskiego artysty. Jak to – dał się zaprosić, a nawet poprowadził spotkanie z nimi??!! Z tymi potworami? Wszak katowiccy studenci cieszą się sławą jak najgorszą. To hedoniści i domatorzy. Ścichapęki i skrytobójcy. Wilkołaki i strzygi. Do teatru nawet wołami ich nie zaciągniesz, darmowymi wejściówkami nie skusisz. Nie chodzą i już. Podczas rozmów z artystami sceny nie wyduszą z siebie nawet pół pytania. Są tak nieśmiali, że nawet zwykłe „eeee” oznaczające wahanie, ale jednak gotowość do dyskusji nie wyrywa się „zza ich zębów zagrody”. Przerabiałem to za czasów pracy przy festiwalu Interpretacje… Stąd wiem, że lubią efektownie kończyć spotkania na swoim terenie. Podczas debaty z Łukaszem Barczykiem po projekcji jego spektaklu telewizyjnego (było to gdzieś na u początku minionej dekady) studenccy aktywiści w garniturach wdarli się na salę wykładową, gdzie rozmawialiśmy, brutalnie odłączyli mikrofony, bo, wyobraźcie sobie, o 3 minuty przeciągnęliśmy spotkanie! A oni potrzebowali auli na już – nie wiem, tylko na wykład czy na zebranie młodzieżówki partyjnej. Protestowaliśmy z Barczykiem, że chamstwo, że skandal – a oni nic, śmiali się nam w twarz… Śnili mi się potem po nocach w tych swoich strasznych eleganckich garniturach, pryszczaci i w okularach, chełpiący się niewiedzą, kim jest reżyser Barczyk i taranujący mnie jak byki z hiszpańskiej corridy. Tak, w Katowicach najgorsi są podobno ci z teatrologii i z kulturoznawstwa! I te ich dziewczyny, niezwracające uwagi na nikogo, kto nie nosi na co dzień kasku górniczego…  Mówię wam: mogiła. Piekło. Mordor. Biednego krytyka, a co dopiero artystę pełną gębą, mogą zarąbać bez zmrużenia oka. Reżyser Popiołek musiał znać te opowieści, musiał wiedzieć, co mu grozi. A mimo to pojechał do Katowic. Przyjął zaproszenie i prowadził spotkanie. Wprawdzie tryb niedokonany tego zdania pozostawia niejaką wątpliwość, czy młody krakowski reżyser doprowadził owo spotkanie do końca i czy poprowadził je dobrze, ale przecież się starał, podjął walkę. Szacun, panie Krzysztofie! Toro! Toro!

Jonasz Sołtyk, kompozytor owej fantastycznej baśni muzycznej Śpią wystawy w programie do Snu nocy letniej, przedstawiał się jeszcze jako „student administracji UJ. Kompozytor aranżer i pianista do spektakli i egzaminów Krzysztofa Popiołka”. Słyszałem, że pianista może być do bani, ale żeby „do spektaklu”? Zgoda, jest „muzyka do filmu”, kiedyś w kinie grywali taperzy, może nawet byli przypisani do konkretnego seansu i improwizowali pod ruchome obrazki zawsze tak samo, ale cóż by znaczyło dziś to określenie „pianista do spektakli i egzaminów Krzysztofa Popiołka”? Może pan Sołtyk zwyczajnie przychodził na wszystkie egzaminy ustne reżysera Popiołka na PWST i akompaniował mu podczas odpowiedzi. „Proszę wymienić tytuły wszystkich siedmiu zachowanych sztuk Sofoklesa” – zadawała pytanie profesor Beata Guczalska, a Popiołek wstawał, wskazywał ręką na pianistę: „Maestro, proszę grać!” i melorecytował albo nawet śpiewał przy akompaniamencie: „AAAAjas, la, la, la, Filo-o-oktet, Elektraaa, Edyp król, la, la, la Edyp w Kolonosssss…” I co się dziwić, że pewnie mieli z Sołtykiem same piątki na studiach! Polacy, nawet wykładowcy akademiccy, tak przecież lubią muzykę!

Martyna Lechman podpisała swoje intymne zwierzenia w owym programie skromnie, z premedytacją unikając wyjawienia nazwiska: wystarczyła fraza „ja – dramaturg”. Ale na afiszu było jak byk – Toro! Toro!– Martyna Lechman Sen nocy letniej. A biedny piesek z Fistaszków, piszący swoje arcydzieło (kolejno jako Zbrodnię i karę, Wojnę i pokój, Udrękę i ekstazę) martwił się, że „wszystkie dobre tytuły są już zajęte”. Nieprawda, piesku, nieprawda.

Za czasów sosnowieckich w teamie Popiołka był jeszcze Tomasz Krawczyk, „absolwent V liceum Ogólnokształcącego im. Augusta Witkowskiego w Krakowie [to dobre liceum – dopisek mój] i student filologii polskiej [szkoda, że nie podano, gdzie ją studiował, bo jest różnica czy w Rzeszowie, czy w Krakowie – dopisek mój]. Wielbiciel Piotra Czajkowskiego i Thomasa Bernharda. Ucieleśniacz słowa”. No, to mamy nowy zawód teatralny! Nie wiem dokładnie, czym zajmował się podczas prób Snu nocy letniej pan Krawczyk, w każdym razie w programie zamieścił dwa swoje przekłady sonetów Szekspira. Rzekłbym – nieco mętne, szeleszczące, przeładowane wtrąceniami i trudne do wymówienia dla aktora. Być może dlatego w przedstawieniu Popiołka aktorka recytuje sonety łamanym angielskim, a tłumaczenie pana Krawczyka wyświetlane jest na ścianie z rzutnika. Z tą chwilą pojawia się jednak pewien problem: na czym w takim razie polegało „ucieleśnianie słowa” przez pana Krawczyka, skoro przetłumaczone przez niego szekspirowskie wersy pozostały tylko literkami (w programie i na ścianie). Co w takim razie się ucieleśniło i gdzie? Czyżby pracownik teatralny znany odtąd jako „ucieleśniacz słowa” nie zajmował się wcale stroną werbalną przedstawienia, nie materializował metafor i wersów, tylko od razu lepił z nich małe plastelinowe ludki?

Wiem, że teraz każdy młody twórca teatralny winien zbudować sobie zespół. Dobrać scenografa, muzyka, choreografa, aktorów. Stworzyć kolektyw na wzór kolektywu Warlikowskiego czy Garbaczewskiego. I pracować tylko z nimi. Podziwiam, że młodzi skupieni wokół reżysera Popiołka dobrze się ze sobą czują. Ufają sobie, mają wspólną wrażliwość, szanują się wzajemnie i inspirują jeden drugiego. Ale na Boga, niech wezmą sobie do kompanii jakiegoś wesołka, co by żartem rozładował przedpremierowe napięcie i podpowiedział, jak uniknąć pretensjonalności. Nie wszyscy jesteśmy geniuszami, nawet jeśli bardzo tego chcemy i całkiem nieźle udajemy. W Katowicach, w Sosnowcu, w Krakowie…

5.
Próbowałem policzyć, ile teraz mamy aktywnych par reżysersko-dramatopisarskich i jakie oznaczenia stosują owe zespoły twórcze na podkreślenie relacji panujących między nimi. Znaki interpunkcyjne mają znaczenie! Monika Strzępka i Paweł Demirski podpisują się jakoś tak: „Strzępka/Demirski”, z kreską łamaną między nazwiskami. Wygląda, jakby literkowy Demirski wszedł pod daszek Strzępki, a ona opierała się o jego pokaźny inicjał. Tylko w świecie czcionek oczywiście – w realu obowiązuje pełne partnerstwo! Małżeństwo Wojtczakowie wybrali inny znak: łączą swoje nazwiska kłębkiem czcionkowej włóczki albo anglosaskim znakiem „and”, czyli przeciętej nożyczkami, zdeformowanej nieskończoności. Popatrzcie: „Janiczak & Rubin”. Można to czytać: po sznurku do kłębka. Nie jestem pewien, ale między nazwiskami Krzysztofa Garbaczewskiego i Marcina Cecki widziałem kiedyś dwukropek. Szło to jakoś tak „Garbaczewski: Cecko”. Nie alfabetycznie, z reżyserem na pierwszym miejscu. Czasem chyba pisane w ogóle z małych liter. Dwie kropki są jak oczy: panowie się nawzajem obserwują. Ewelina Marciniak i Michał Buszewicz powinni zestawiać swoje nazwiska poziomą kreską albo spójnikiem „i” z kropkami. Marciniak – Buszewicz, ewentualnie „Marciniak i… Buszewicz”. Pierwszy znak będzie jak ostrze szpady, używane w szermierce intelektualnej, drugi umożliwia wstawianie po kropce nazwisk innych dramatopisarzy, z którymi pracuje reżyserka.

Inne, młodsze tandemy twórcze mają do wzięcia jeszcze emotikony między nazwiskami.

Wymyślone przeze mnie parę lat temu dla Strzępki i Demirskiego określenie „wściekły tandem” jest dalej w obiegu, choć prawdę mówiąc nie oddaje już stanu faktycznego. Ale uwaga, mam do odstąpienia nowe, dobrze brzmiące, pojemne określenie, w sam raz dla jakieś innej, zazdroszczącej im sławy i popularności pary twórców. Il dolce duo, czyli z włoska „Słodki duet”. Ktoś reflektuje?

6.
Podczas lektury ulotki spektaklu Śpią wystawy zauważyłem brak litery „k” w nazwisku Martyny Krzysztofik, grającej u Popiołka fenomenalną postać matki. Jako że hasło „Martyna Krzysztofi” rzuciło mi się w oczy już gdzieś w Internecie, zacząłem podejrzewać młodą krakowską aktorkę o przyjęcie pseudonimu artystycznego. Pamiętacie, jak przed laty Monika Bolibrzuch stała się nagle Moniką Bolly? W przypadku pani Martyny cięcie nazwiska było mniej radykalne i mniej bolesne. Ale jednak się dokonało. Co aktorka zyskuje przez stratę tej jednej literki? Stanisław Lem w tomie Wielkość Urojona. Doskonała próżnia pomieścił recenzje z nieistniejących książek, w tym z niejakiego Gigamesha, wariacji na temat starosumeryjskiego eposu i bohatera. Fikcyjny recenzent fikcyjnego dzieła udowadniał, że brakująca literka „l” też coś znaczy w labiryncie kontekstów i asocjacji. L – jak Lucyfer, L – jak light, czyli światło… Co znaczy brak „k” w nazwisku Martyny, będącej prywatnie córką Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik? Radykalne odcięcie się od rodzinnych korzeni? Chęć pracy tylko na własny rachunek? Wszak to Napoleon powiedział: „Mój ród zaczyna się na mnie!”. Martyna Krzysztofi to w końcu nie Martyna Krzysztofik ze szkoły. Krzysztofi jest dorosła, samodzielna, radykalna, nie chce być kojarzona z dorobkiem rodziców. To wycięte „k” może być inicjałem od słowa kurtuazja, na przykład wobec dyrygenta Giusseppe Gimellego, by nie tylko on miał w ekipie Popiołka quasi-włoskie nazwisko. K jak kelnerka, bo ten zawód coraz częściej wykonują po godzinach pracy w teatrze młodzi polscy aktorzy. K jak konieczność – kariera – kara, kontra, kabaret, kantylena, kangur (w roli matki u Popiołka Maryna Krzysztofi ma w spodniach olbrzymie kieszenie, z których wyciąga różne zabawki dla przybranej córki), konwergencja wreszcie (nie bardzo wiem, co to słowo oznacza, ale jest ładne). A może to K pani Martyny ma rozpoczynać i kończyć wściekłe zdanie: „Kurczę, dajcie mi wreszcie jakiś etat, jestem kapitalna!”.

Dawno już żadna taka literka nie sprawiła mi tylu teatralnych przyjemności.

7-07-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: