AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 14: Znikanie, wiszenie, porwanie

I love you, Teatr Porywacze Ciał  

1.
Jest w niedobrym, nudnym, zimnym, deklaratywnym spektaklu Anny Augustynowicz jeden porażający efekt. W jej krakowskim Edwardzie II grają sami mężczyźni, ale nie ma w nich żadnej namiętności. Tu nie pożąda się ani władzy, ani drugiego człowieka. Nikt nie skacze sobie do gardła. Wszyscy są już zmęczeni, poruszają się niczym figury szachowe na wielkiej szachownicy teatru. Tylko ich śmierć jest dziwna, trickowa, zastanawiająca. U Augustynowicz wszyscy zamordowani bohaterowie – Gaveston, król, Mortimer – dosłownie rozpływają się w powietrzu. Oto osuwa się z teatralnego sufitu wielkie weneckie lustro. Niby wygląda jak wielka pusta rama, ale czujemy jednak, że pośrodku niej jest jakaś tafla. Postaci przechodzą na drugą stronę lustra i dalej mechanicznie perorują, walczą na retoryki, knują i obrzucają się obelgami. Są jakby wewnątrz przeźroczystego lustra. Jednak ta przeźroczystość w jedną sekundę zmienia się w puste odbicie. Wystarczy snop światła z zapalonego reflektora i bohater po tamtej stronie tafli znika z naszych oczu. Jakby ktoś wytarł lustro do czysta.

2.
To był pogrzeb Krzyśka Lipskiego, szefa Reminiscencji. Przyszło z tysiąc osób. Ale tylko garstka nas, od teatru, współpracowników, aktorów, urzędników. Bodaj już od 1989 roku Krzysiek pracował w krakowskich strukturach samorządowych, był dyrektorem MIST-i, współtworzył społeczeństwo obywatelskie. Wiecie – te piękne hasła z czasów transformacji: „Cała władza w ręce samorządów”. Festiwal, który dalej organizował, Teatr OM, który aktywował się tylko na zagraniczne wyjazdy, były od tej pory tylko hobby, wentylem bezpieczeństwa. Teatr współczesny poza alternatywą mało go interesował, na festiwal chciał zapraszać i zapraszał najczęściej przyjaciół. Zawsze myślałem, że się pomylił, że teatr powienien być ważniejszy. Przegrał w teatrze, poszedł w zarządzanie – wyrokowałem niesprawiedliwie. Tymczasem wtedy na pogrzebie zrozumiałem, że ten tłum spoza teatru jest tu tylko dla niego. Że te wszystkie delegacje i osoby prywatne żegnają dobrego administratora, cenionego fachowca i działacza, samorządowca z wizją. To, co robił Krzysiek poza teatrem, było ważne. Ważniejsze niż festiwal, spektakle, cała ta cholerna sztuka.

3.
Idę w Łodzi ulicą Legionów. Za miesiąc, dwa wybory do Parlamentu Europejskiego. Na ścianie budynku wielki bilboard, a tam znajoma twarz. No tak, Ewa. Szefowa poznańskich Ósemek startowała z listy Europy Plus. Była świeżo po przepychankach z gorliwymi radnymi i mściwym prezydentem, nagonce medialnej, jaka rozpętała się po jej wpisie o kardynale Bergolio. Coraz bardziej wściekła na polityków, na polską mentalność, narastający klerykalizm. Nie zdziwiłem się, że chciała wejść w politykę. Ewa jest fascynującą rozmówczynią, była wielką aktorką, ale gadając z nią, lepiej mieć te same poglądy co ona. Nie wiem, czy ktoś umiałby ją przekonać do swoich racji w czasie pojedynczej debaty, wypracować z nią jakiś polityczny konsens. Wójciak zakrzyczałaby go, przygwoździła argumentami, zaświeciła w oczy biografią. Bo Ewa walczy, a nie negocjuje. Nazywa świat, ale nim nie handluje. Walczy ze złem, ale nie potrafi zawrzeć z nim taktycznego sojuszu, choćby po to, by zyskać na czasie, przegrupować siły. Polityk, który nie umie ustępować, a Ewa nie umie, traci zdolności koalicyjne. Pewnie, trzymałem za nią kciuki podczas tamtych wyborów, gdybym mieszkał w Łodzi, głosowałbym na nią, ale w głębi duszy nie wierzyłem, że wygra, ani nawet że uzbiera przyzwoitą ilość głosów. No i przeszkadzała mi ta twarz za jej plecami. Obok uśmiechniętej na zdjęciu Ewy z billboardu patrzył na mnie wzięty w kolorowe kółeczko Aleksander Kwaśniewski. Wiem, tuż za nim była też fotka Palikota, co wszystko tłumaczy. Pamiętam, że nie jest już rok 1985 i że Kwachu to był przyzwoity prezydent, a teraz mógłby być sojusznikiem w walce z polską prawicą. Ale czuję przez skórę, że to jakoś nie uchodzi. Że to trochę tak, jakby Nina Hagen sfotografowała się z kanclerzem Kohlem, Mick Jagger z Dablju Bushem, Sierakowski z Lepperem. Kwaśniewski sobie na to nie zasłużył, by być obok Ewy.

4.
To był cały cykl reklam jednego z polskich operatorów telefonii komórkowej. Scenariusz tych bliźniaczych spotów był następujący: w budce kiosku siedział sobie kabareciarz Robert Górski i prowadził absurdalny dialog z klientami, oparty na kalamburach i nieporozumieniach słownych. W jednym z nich do kiosku podszedł Maciej Adamczyk, ikona trzeciej generacji polskiego teatru alternatywnego, współlider Porywaczy Ciał. Maciek był zgaszony i wsobny, jako Pan Nikt poprosił szalejącego z bon motami Górskiego o kartę i dostał takową. Następnie oddalił się od kiosku w sposób nieabsorbujący. Dżingiel. Następna reklama.

5.
Zobaczyłem Adamczyka w tej reklamie i przypominały mi się trzy rzeczy.

Jak uciekłem z jego ostatniego spektaklu, który przed rokiem z okładem mogłem zobaczyć na festiwalu w Rybniku.

Jego rola w krakowskiej Supernowej Marcina Wierzchowskiego, w której zgodnie z zaleceniem reżysera przez trzy godziny siedział na scenie, milcząc przy stoliku, i półprywatnie czytał książkę, a potem wycinał ludziki z brystolu. Na końcu spektaklu dostał wprawdzie proroczy monolog, ale poznański aktor na wygłoszenie go już nie miał siły. Jakby nie wierzył, że po tylu minutach nudy warto zerwać się do finałowej eksplozji.

I wreszcie na koniec przypomniało mi się całe moje życie z Porywaczami.

6.
Krótką opowieść o Porywaczach Ciał trzeba rozpocząć tak: wychowany na książkach Konstantego Puzyny, szczerze wierzyłem (a było to na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia), że nowe czasy potrzebują jak zawsze nowego języka teatralnego, że rewolucja w polskim teatrze przyjdzie z offu, bo wywrotowa estetyka może narodzić się tylko poza teatrem-instytucją, który wtedy wydawał się nam – zainfekowanym tezami Puzyny! – uosobieniem wszelkiego zła. A off był inny – czysty, antysystemowy, zasilany ludźmi niepasującymi do oficjalnego nurtu. Razem z innymi krytykami z mego pokolenia, dorastającymi gdzieś około roku 1989, i sporą grupą widzów pamiętających jeszcze teatr kontrkulturowy siedzieliśmy i czekaliśmy na to „nowe”. Obwąchiwaliśmy każdy debiut i premierę polskiego teatru alternatywnego. Więc kiedy zobaczyłem pierwszy raz teatr Porywaczy Ciał, pytałem siebie po cichu: „To już? To tak będzie wyglądać?”

Kaśka Pawłowska i Maciek Adamczyk objawili się w ruchu teatrów alternatywnych, jakby byli przybyszami z innej planety. Przede wszystkim skończyli szkoły teatralne, co w tamtym środowisku było przyjmowane ze zdumieniem i podejrzliwością. Nazwę swojego teatru zapożyczyli z tandetnego filmu, weszli z premedytacją w świat popkultury. Mówiąc szczerze – chyba wcale nie obchodziła ich tradycja, estetyka i etyka dawnej alternatywy i pewnie nie za wiele o niej wiedzieli. Nie znajdywali dla siebie miejsca na scenach zwanych wówczas zawodowymi, za to przekonali się szybko, że można z powodzeniem funkcjonować w obiegu alternatywnym, żyć w festiwalowym objeździe, sprzedawać na pniu kolejne premiery teatralnym przeglądom w całej Polsce. Ich genialnym, nowatorskim projektem okazał się spektakl I love you. Cyniczny i brutalny, grany ostro i sadystycznie, brudny i niewygodny dla nikogo, wchodzący w niespotykane dotąd w offie relacje z widownią. Było w tym przedstawieniu nie tyle niepokojące przeczucie dotyczące nas samych – artystów i widzów, ale i prekursorskie ustanowienie współczesnej konwencji teatralnej. Pawłowska i Adamczyk pokazali, co mamy w głowach, zdemaskowali nasze pragnienia, walnęli w pysk samozadowolenie z siebie. A jednocześnie nieodwołalnie „ubrudzili” aktora offu, przeorali go „po niemiecku”. Można by było już bić po twarzy i dręczyć, traktować jak szmatę i statystę z filmu porno. Wizerunek offowego aktora-kapłana, opozycyjnego mędrca, stracił po ich spektaklu racje bytu.

Szukałem potem w ich kolejnych realizacjach portretu nowych Polaków i nowych artystów. I oni rzeczywiście wyglądali inaczej i opowiadali o sprawach innych niż reszta alternatywnego ruchu, o teatrze repertuarowym nawet nie wspominając. Czuć było, że są bliżej rzeczywistości, że biorą tematy, które wiszą w powietrzu, a które inne grupy uznawały za niegodne sceny, zbyt jeszcze niewyraźne, nieuformowane, nienazwane. W tych swoich pierwszych realizacjach i w spektaklach przygotowywanych we współpracy z Marcinem Liberem Pawłowska i Adamczyk mieli wszelkie cechy takich aktorów, których nazywa się „snajperami intuicji”. Podejrzewam, że poznawali te nasze „nowe czasy” i nowy język na wyczucie, bez planu, bez badawczego, teoretycznego przygotowania. Nie pamiętam ich manifestów z tamtego czasu. Bo Porywacze Ciał manifestów nie pisali. Robili spektakle. Gdyby nie I love you i ich parę kolejnych premier, polska publiczność nie byłaby przygotowana na wystąpienie Grzegorza Jarzyny, Krzysztofa Warlikowskiego i narodziny formacji „młodszych zdolniejszych”. Na gruncie teatru alternatywnego Porywacze de facto robili to samo, co tamci na scenach teatrów repertuarowych. I tu, i tu można było dotknąć magmy współczesności, próbowano nazywać nowe emocje i nową moralność. Dużo tego przymiotnika „nowy”, ale czasy były przecież rewolucyjne. Teatr się zmieniał, aktorskie reguły również. Kiedy gdzieś koło roku 1999 przygotowywałem dla „Gazety Wyborczej” zestawienie najciekawszych aktorów młodej generacji (nazwałem ich wówczas dość bombastycznie „melomanami zgrzytu”), obok Cieleckiej, Poniedziałka i Kality od Jarzyny i Warlikowskiego umieściłem z premedytacją Macieja Adamczyka i Marcina Libera (Pawłowska wypadła mi z tego zbioru tylko dlatego, że nie miałem celnych metafor na to, co robi na scenie, za co do dzisiaj mi trochę głupio. A Liber może nie był genialnym aktorem, ale był inny, składał swoją sceniczną wyobraźnię z innych elemencików niż reszta rówieśnych artystów). Wydawało mi się, że „młodsi zdolniejsi” i Porywacze Ciał są jak dwa pociągi jadące po równoległych torach w tym samym kierunku. Tylko patrzeć, jak się gdzieś efektownie zderzą. Albo połączą. Z tego musiała być jedna formacja. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. I tu zaczyna się mniej krzepiąca część tej opowieści.

Pawłowska i  Adamczyk przegapili moment, w którym należało powiedzieć alternatywie: Adieu! Nie zrozumieli, co zmieniło w polskim teatrze wejście Jarzyny i Warlikowskiego. Off stracił publiczność i monopol na zasilanie talentami niepokornymi. A potem w pewnym sensie także pretekst do istnienia. Skoro eksperyment i awangarda są możliwe w teatrze repertuarowym, po co walczyć o nową estetykę poza oficjalnymi strukturami? Szkoda czasu i sił na taką partyzantkę. System nas chce, potrzebuje, jest dwa kroki przed alternatywą, więc czemu wlec się w ogonie, zamiast zakładać własne niezależne grupy zmieniajmy teatr, lepszej okazji nie będzie – kombinowali młodzi twórcy i szli do szkół teatralnych, pracowali na teatralnej prowincji, wchodzili przebojem na duże sceny.

Porywacze nie połączyli sił z tą nową falą, próbowali za to dopasować się do alternatywnego formatu. Rozszerzyli zespół o grupę młodych ludzi, zaczęli przygotowywać widowiska plenerowe, jak wszystkie wielkie grupy z czołówki alternatywy. Wybrali wielkie festiwale, krajowe i zagraniczne, podczas gdy polski teatr szukał już wtedy tego, co bliskie, próbował zakorzenić się w społeczności lokalnej. Porywacze nie wywalczyli sobie stałej siedziby, zawsze byli gdzieś gośćmi. Zabrakło im determninacji i planowania. To pierwszy mój zarzut i żal o zaniechanie. Drugi wynika z niedocenienia przez nich faktu, że polski teatr, a zwłaszcza ten nowy teatr, jaki rodził się po 1998 roku, jest i pozostanie teatrem reżyserskim, czasy kreacji zbiorowej skończyły się, aktorzy potrzebują wsparcia silną wizją. Może trzeba było dokooptować do składu trzecią osobowość, brakujące ogniowo twórcze, człowieka młodszego o parę lat, reżysera, który ukierunkuje Porywaczy na nowe czasy. Pawłowska i Adamczyk byli wtedy gotowymi i skończonymi ciałami aktorskimi, świadomymi formy, otwartymi na eksperymenty. I niestety sami reżyserowali swoje przedstawienia. To jest bardzo złe słowo to „niestety”, ale w czasach rozbłysku Jarzyny, Warlikowskiego, a wkrótce i Klaty teatr alternatywny potrzebował innych fajerwerków niż te, które dostawaliśmy na spektaklach Porywaczy. Tak czasem bywa: jest się fenomenalnym aktorem i przyzwoitym organizatorem scenicznego świata, ale do Klaty i Jarzyny się nie doskoczy. A to oni w tym czasie nadawali już ton polskiemu teatrowi. Kolejnym przegapieniem Porywaczy była kwestia scenariuszowa. Nowy teatr przeżył fascynację sztukami brutalistów, wygenerował z siebie współczesną polską dramaturgię, zajął się polityką, reagował na bieżące wydarzenia, zabierał głos w dyskusji publicznej. Mam pretensje, że Kaśka i Maciej nawet nie spróbowali, czym to smakuje, co to mogłoby dać ich teatrowi, im jako aktorom. Porywacze zostali przy własnych tekstach, strukturach, collage’ach. Miałem wtedy wrażenie, że nie dialogują z tym, co robią inni w polskim teatrze, że przestali żyć tym, czym my – widzowie – żyjemy, zamknęli się w jakimś getcie, jakby obrażeni: bawcie się sami, nas, prekursorów, to nie dotyczy, mamy własny świat. W getcie może być i pięknie i bezpiecznie. Ale trudno już było ukryć, że pociąg odjechał.

Oglądałem nowe premiery Porywaczy Ciał z rosnącym zagubieniem. „O czym to jest i czemu jest takie dziś?” – pytałem. Dziwiłem się, że właściwie przestali grać razem, zamiast tego proponują mi serię monodramów: raz spektakl Pawłowskiej, raz Adamczyka.

Żeby było jasne – nie mam pretensji o to, że Maciek Adamczyk nie został Janem Klatą, a Kaśka Pawłowska Mają Kleczewską. Żal mi, że nie oddali siebie jako aktorów nowemu pokoleniu reżyserów, że nie współtworzyli do końca nowego teatru, tylko w pewnym momencie się z niego wypisali. Dziś są zasłużonym teatrem alternatywnym. Mają swoich widzów, szacunek u krytyki. To co teraz – pomnik?

Błagam, nie! Zamiast zamieniać się w pomnik, może warto zresetować wszystko, zacząć jakby jeszcze raz – już z młodym reżyserem na czele. Wyssać energię i czucie chwili z kogoś nieobciążonego kombatanctwem, myślącego po nowemu. Chciałbym, żeby jak najszybciej do pokoju pełnego studentów wydziału reżyserii weszli Pawłowska i Adamczyk i rzekli głośno: „Oto jesteśmy. Mamy po czterdzieści parę lat. Dużo ze sobą przeszliśmy. We are too old to rockendroll, too youg to die. Chcemy rozpierdolić teatr jeszcze raz. Dlatego zróbmy coś razem. My pomożemy wam, wy pomożecie nam. Kto chce? Kto się odważy? Bierzcie nas. Porwijcie nasze ciała”.

7.
Generalnie w życiu chodzi o to, żeby porwać się na coś wielkiego, zanim się zniknie.  

PS. Podjeżdżając pod Heilgelblut mało nie spadłem z roweru, bo ktoś z tyłu peletonu zawołał, że Grobelny odwołał Wójciak z funkcji dyrektora Teatru 8 Dnia. Granda!

30-07-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-07-31   09:50:48
    Cytuj

    Anka zawsze taka była - foremki i sztanca. Ewka się skompromitowała zaprzeczjąc wszystkim głoszonym iealom. Z"porywaczami" masz rację, tylko "rozpierdolić". To prymitywne. Waźniejsze jest coś zbudować. O z"Ósemkach". Nareszcie. Tylko za późno. To ona rozpierdoliła ten Teatr