Kołonotatnik 50: Dwa niezbyt żywe spektakle z trupami w tle
1.
Jubileuszowy Kołonotatnik postanawiam uczcić dwoma impresjami wywiedzionymi z kilku rozbłysków, jakie zostały mi w głowie po obejrzeniu dwóch krakowskich przedstawień. Impresje to nie recenzje, nie roszczą sobie prawa do oddania sprawiedliwości przedstawieniu: raczej pozwalają mi skierować uwagę czytelnika na detale, błędy i olśnienia, tkwiące w tekście lub widowisku potencjalne możliwości. Zdarzają się takie teatralne wieczory, które przypominają czuwanie przy zmarłym. Jest w tym geście coś przejmującego – bo w pewnym momencie nie wiadomo, czy to umiera spektakl, czy tylko opowiada o śmierci, zbrodni, unicestwieniu, nie mogąc samemu zaistnieć w pełni.
2.
Spektakl pierwszy. Sprawa Gorgonowej Jolanty Janiczak. Reżyseruje jak zwykle Wiktor Rubin. Cóż, nie widziałem jeszcze poprzedniej realizacji duetu, czyli bydgoskiego Detroit. Historii ręki i kiedy teraz siadam na widowni Sceny Kameralnej Starego Teatru, czuję się trochę tak, jakbym opuścił ze trzy odcinki w środku kolejnego sezonu The Walking Dead: doszli nowi bohaterowie, ale nie wiem skąd i dlaczego, kogoś zjedzono, tylko nie mam pojęcia kiedy i jak, znaleziono nowe lokum dla grupy, choć pojęcia nie mam, czemu opuszczono poprzednie no i dlaczego wirus zmutował się po raz kolejny. Z drugiej jednak strony ta wyrwa w wiedzy o najnowszych poczynaniach pięknych krakowian może mieć swoje zalety. Oglądany po jednopremierowej przerwie teatr Rubina wydaje się jakby świeższy. Na parę spraw patrzy się nieuprzedzonym okiem: nowy element funkcjonuje bez obciążeń, motyw przechodni z kilku przedstawień zyskuje nieoczekiwaną dziewiczość, niektóre rozwiązania muszą się bronić – i bronią – samodzielnie. Bez znajomości Detroit wiele Rubinowych innowacji pozostaje na razie niejasnych. Można je tłumaczyć kluczem spektakli starszych albo udawać, że od czasu Towiańczyków nic się w jego myśleniu nie zmieniło. Cóż – brak odpowiedzi też czasem jest odpowiedzią.
Trzy szybkie notatki o duecie Janiczak-Rubin, wykonane po ciemku jeszcze na spektaklu:
Notatka pierwsza: Klata może na nich liczyć!
Rozwinięcie notatki pierwszej: Janiczak i Rubin pasują do nowego Starego Teatru. Nawet jak są w słabszej formie, nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Ich spektakle są jakby brakującym ogniwem między Strzępką-Demirskim a stylem Klaty. Brak jeszcze jednego twórcy w tym wachlarzu, żeby zafunkcjonował przepływ energii i idei, ale – jak się domyślam – poszukiwania trwają.
Notatka druga: Ścisłowicz (nieczytelne z wykrzyknikiem).
Rozwinięcie notatki drugiej: Po Katarzynie i Towiańskiej Gorgonowa jest trzecią rolą Marty Ścisłowicz u Rubina. W prologu do spektaklu siedzi na kamieniu nieruchoma, a potem się odwraca i z kilofem w ręku wypluwa z siebie dziki-zły-wściekły monolog kobiety-skazańca. Która jest skazana, zanim jeszcze zabiła. Która w tekście Janiczak skończy w filmie o urodzonych mordercach i na szubienicy. Inaczej niż prawdziwa Gorgonowa, bo ta wywinęła się ośmioletnim wyrokiem, przeżyła wojnę i roztopiła się gdzieś we własnej anonimowości, została aż do czasu filmu Majewskiego wymazana ze świadomości zbiorowej. Ścisłowicz trzyma kilof w ręce, pochylona, dobywa z siebie takie tony, jakich dotąd w jej grze aktorskiej, obecności na scenie nie widziałem, nie przeczuwałem. Mówi jakby nie z gardła i płuc, ale z bioder i kolan. Chce, żeby słowa leciały nisko przy ziemi, którą wysypana jest scena. Kiedy później pod koniec spektaklu będzie walić tym kilofem w kamień na scenie, jak w głowę nastoletniej Lusi, może wydawać się, że wbija słowa na powrót w materię. Ścisłowicz nie jest w tej roli ciałem poddanym badaniu i obserwacji, jak w Carycy Katarzynie i Towiańczykach. Rubin zakłada, że tym razem schwyci i zdefiniuje w swojej aktorce coś absolutnie nieuchwytnego, wspólny gen z zabójczynią, tajemnicę kobiecości. W jednej ze scen wprowadza nawet autentycznego hipnotyzera, który unieruchamia aktorkę, skanuje, usiłuje zmusić do wyznań. Przez pierwsze minuty nawet wierzymy, że oto stanie się, że dzieje się coś niezapowiedzianego. Że w hipnotycznym transie aktorka zobaczy lub powie coś kluczowego dla tajemnicy morderstwa z 1931 roku.
Notatka trzecia: W scenografii przewrót kopernikański!
Rozwinięcie notatki trzeciej: Nie tylko Mirka Kaczmarka zastąpił Michał Korchowiec, to jeszcze udowodniono niezbicie, że jest to pierwsza dekoracja Michała Korchowca, w której coś się poruszyło bez udziału aktorów. W Sprawie zjeżdżają z nadscenium widoczne ledwie do połowy ściany mieszkania lwowskiego architekta, w których rozegra się krwawy dramat, a potem znów wędrują do góry.
Jakie jest to przedstawienie? Dobre? Złe? Mądre? Niedomyślane? Wszystkie cztery odpowiedzi mogłyby być w tym przypadku prawidłowe. Wydaje się, że Janiczak i Rubin przekombinowali…
Sprawa Gorgonowej to taki dziwny spektakl, w którym większość pomysłów reżyserskich i dramatopisarskich nie funkcjonuje, wyklucza się i znosi wzajemnie, rzęzi na jałowym biegu, a mimo to dalej jest w nim coś frapującego. Temat? Bohaterka? Zagadka?
Ale po kolei. Janiczak wymyśliła przynajmniej o połowę za dużo symbolicznych postaci. Bohaterów-cudzysłowów, spersonifikowanych narracji. Ci bohaterowie wchodzą na scenę i komentują zbrodnię Rity, tworzą dla niej kontekst kulturowy, osądzają, badają, opisują, podglądają, odbijają jak w lustrze. I tak powstaje klamra z sędzią ulokowanym w ostatnim rzędzie widowni (Bohdan Brzyski), klamra z Temidą próbującą bronić Gorgonowej (Ewa Kaim), klamra z aktorką-Radioodbiornikiem (Katarzyna Krzanowska), podającym komunikaty, reklamy i ciągi dat i skojarzeń, klamra z Ogrodnikiem (Zygmunt Józefczak) , który polewa scenę, klamra z amerykańskim producentem (Szymon Czacki), który szuka bohaterki i materiału na film. Tyle tych mianowników i nawiasów, że w końcu przykrywają rodzinę Zaremby (Juliusz Chrząstowski, Jaśmina Polak, Urszula Kiebzak, Krzysztof Zarzecki). Reżyser dokłada do dramatu jeszcze swoją klamrę. Przez scenę przechodzą ubrani na czarno amatorzy wyłonieni w castingu. Rubin szukał osób skazanych prawomocnym wyrokiem. I oni teraz, jak ateński sąd w Eumenidach, mają uniewinnić Gorgonową. Ale zamiast tego lakonicznie opowiadają o swoich przygodach z prawem, zdradzają swoje imiona lub po prostu się wzruszają. Co tu dużo mówić: tani i efekciarski to chwyt. Niepotrzebny szantaż emocjonalny na widowni. Nic o tych ludziach nie wiemy, co zrobili, za co ich naprawdę skazano, a od razu włącza się współczucie. Są współczucia potrzebne i te nieproszone, wymuszone, załgane. Tu odczuwałem właśnie takie. Przepraszam bohaterów, przepraszam system penitencjarny. Nie było mi z tym dobrze.
Spektakl Janiczak i Rubina jest wzięty w klamry, ale i w ekrany: na jednej ścianie pojawia się tekst pisany przez Temidę, swobodny przepływ myśli o procesie, bohaterce, zbrodni, społeczeństwie, sztuce, na drugim obrazy filmowane przez amerykańskiego producenta: zbliżenia, test screeny Gorgonowej, detale ciała i grudki ziemi. I jest jeszcze ekran-płótno zawieszony nad głowami widzów. Tu oglądamy scenki z wyprawy realizatorów do Chorwacji z płytą nagrobną Rity Ilić-Gorgonowej. Zapis pracy wariografu, obraz z wziernika wędrującego po jelitach czy wreszcie palenie zeznań. Te wszystkie zapośredniczenia mają chyba celowo utrudniać nam zbliżenie się do sprawy, meritum, psychologii bohaterki. Sprawa Gorgonowej odbija się w tysięcznych lustrach. Tak zapewne miało być, tylko że pojawia się też efekt uboczny tej strategii – sceniczna historia przestaje nas obchodzić. Nuży zwłaszcza niemiłosiernie długa sekwencja hipnozy. Publiczność śmieje się nerwowo, reagując na skrzeczący, nieprzyjemny głos hipnotyzera, nie wierzy Ścisłowicz mamroczącej o swoich wizjach. Lekko znużony, zaczynam wertować program. Świetny pomysł, że Stary drukuje w nim teksty sztuk. I czytam tu takie zdanie Janiczak, fragment monologu Lusi: „Co zrobić, żeby mięśnie nie zgniły, jak uchronić się przed mumifikacją, w dzisiejszej ziemi szkielet nie przetrwa wieków”. Aha, znaczy się Sebastian Majewski jest już mentalnie w Łodzi, bo ani on, ani nikt z działu literackiego nie zauważył, że autorce mumifikacja myli się z mineralizacją. Na mineralizację ciał, mięśni i kości wskazuje kontekst wypowiedzi bohaterki.
Kilka razy przydałyby się w spektaklu reżyserskie nożyczki do cięcia ewidentnych dłużyzn, ale częściej pojawia się natrętne pytanie, czy Rubin rzeczywiście znalazł idealną konwencję do grania dramatów Janiczak. Zgoda, autorka już pisze pod ten ich wspólny (?) styl inscenizacyjny, ale co rusz zdarzają się jej sceny niepasujące do niego. Rubin notorycznie wydobywa z jej tekstu sytuacje, przestrzeń, dialogi. I zdaje się nie słyszeć, nie widzieć, kiedy to, co wyciągnięte, staje się naciągane. Zwłaszcza te „dialogi” są w spektaklu najbardziej na siłę.
Jak tę Janiczak grać? Poza Rubinem spróbował wystawiać jej sztuki tylko Waldemar Raźniak w Gdyni z Joanną szaloną, królową. I nie była to próba udana. Ale on szukał tak samo, jak Rubin, tyle że pośledniejszymi środkami.
Jeśli jednak sztuki Janiczak są jeszcze bardziej poetyckie, monolityczne, sklajstrowane językowo, niż to się wydaje autorce i reżyserowi, to może nie warto rozpętywać z okazji ich wystawienia wielkiego i atrakcyjnego wizualnie teatru. Może postawić na minimalizm, otworzyć kluczem typowym dla Anny Augustynowicz, szukać nie przestrzeni, konfrontacji bohaterów, a muzyczności i poezji. Ustatycznić, zredukować wykonawczo, zatopić w czerni i dźwiękach, zmienić w oratorium? Nie wiem, może się mylę, ale język w dramatach Janiczak jest specjalnie niezindywidualizowany, sam się gada, tymi samymi metaforami, składnią, nadpsutą frazą, jakby przez wszystkich gadała Janiczak, narracyjna nadkobieta, władczyni tekstowych marionetek. Może trzeba tę jednorodność na powrót wydobyć z jej sztuk, bo jak dotąd Rubin stara się to maskować jak umie.
Nie zachęcam oczywiście Jolanty Janiczak do teatralnej i życiowej bigamii, ale może dobrym rozwiązaniem byłoby mieć dwóch reżyserów albo reżysera i reżyserkę na swoje usługi. Najlepiej, żeby konkurowali ze sobą. Powstawałyby wtedy każdorazowo dwie prapremiery, dwa warianty sceniczne jednego tekstu. Czasem ktoś, kto jest dalej niż Rubin od źródeł sztuki, może zobaczyć i odkryć więcej. A Janiczak tylko by na tym skorzystała.
3.
Spektakl drugi. Wspomnienia z dyplomu Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST, zatytułowanego Amok. Pani Koma zbliża się Marcina Libera i Michała Kmiecika.
Wspomnienie 1: Nieznośny zapach soku pomidorowego, który jest w spektaklu używany zamiast krwi dzieci zabitych w szkole. Studenci polewają nim podłogę, siebie, włosy i ubrania. Nie wiem, jak długo trwały próby i do kiedy będą mieli ten tytuł w repertuarze szkolnego teatru, ale podejrzewam, że spożycie zupy pomidorowej w krakowskich stołówkach i restauracjach właśnie drastycznie spada.
Wspomnienie 2: Pierwsza scena robi wrażenie. Oto do szkolnej klasy wpada biegiem grupa uczniów. Jakby tama puściła, jakby spadała lawina. Przepychają się, szukają swoich miejsc, niby czekają na nauczycielkę, ale przychodzi tylko udająca ją uczennica. Liber wspominał o asocjacjach z Umarłą klasą. To zły trop. Jego klasa jest z filmów o wściekłej amerykańskiej młodzieży. Chodzą do niej freaki, normalsi i urodzeni mordercy. Na pierwszy rzut oka nie rozróżnisz. Wszyscy mają taką samą dobrą energię. Zła stanie się dopiero za chwilę.
Wspomnienie 3. Wyróżniłbym czwórkę aktorów. Przede wszystkim Katarzynę Osipuk za muzyczne intro do spektaklu, amerykańskie śpiewanie i hip-hopową energię, gestu, ruchu, skulenia i rozprężenia ciała. Piotr Nerlewski przeraża jako reżyser-killer, zmuszający swoich rówieśników-zakładników do odegrania napisanej przez siebie sztuki. Tylko tak mógł zawiadomić świat, że był wykorzystywany seksualnie przez ojczyma, upokarzany i wydrwiony. A teraz sam dobiera sobie obsadę, zabija złych aktorów, zmienia im role, ocala jedynego, który się starał dobrze zagrać. Wczuł się w zaszczutego chłopca, może nim był naprawdę w tej scenie „reżyserowania przemocą”. Monika Mazur w scenie ze skakanką jest obiektem drwin całej klasy, obserwujemy, jak desperacja i zaszczucie zmienia się w nienawiść i chęć odpłaty. No i zdumiewająco dojrzały, świadomy, panujący nad narracją Tomáš Kollárik jako Adam L. Chłopak, który przeżył piekło na wyspie Breivika.
Wspomnienie 4: Trochę za dużo scen, obrazów zbrodni i wątków chciał pomieścić Michał Kmiecik w swoim scenariuszu. Owszem, relacja z połączenia telefonicznego dziewczynki ukrywającej się przed szkolnym zabójcą w klasie z policyjnym dyspozytorem, który próbuje jej pomóc, doradzić strategię przetrwania, ale w gruncie rzeczy jest bezradny, bezbronny jak ona. Kiedy słucha się tej powtarzanej w nieskończoność i po angielsku sceny, coś w widzu zamiera. Póki Kmiecik pokazuje, jak rodzi się szkolna nienawiść, jak przypadkiem dochodzi do zbrodni – wszystko jest w porządku. Oglądamy, jak dzieci umierają, jak dzieci zabijają. A potem pojawia się Breivik. Mam wrażenie, że on do tej układanki nie pasuje, że to jednak inny akt terroru. Zimny, zaplanowany, nieludzki. Owszem, zabijał młodzież, dzieci, długo, metodycznie. Ale jednak intencje miał inne. To, co zrobił, nie było aktem rozpaczy, komunikatem niekochanego dziecka, które komunikuje się z pomocą śmierci. Na wyspie Utøya zabijał polityk, terrorysta, ideolog. Kmiecik po raz drugi wraca do tej postaci. Może i Breivik jest jego obsesją, ale wmieszanie go do historii o szkolnych zbrodniach zaciemnia obraz. Odbiera nam szanse zrozumienia mechanizmu. Broń w szkole, śmierć z ręki kolegi bywa jednak straszniejsza niż bycie ofiarą prawicowego dżihadysty. Ale może się mylę. Śmierć to w końcu zawsze jest śmierć.
8-04-2015
Ciała jak najbardziej mogą się MUMIFIKOWAĆ w ziemi, np. "człowiek z Tollund", "dziewczyna z Yde". Być złośliwym to trzeba umieć.
Wydaje mi się, że Lusi chodzi jednak, by ziemia ją nie strawiła za szybko, zatem nie chce się poddać mineralizacji, a cóż zrobić, by "mięśnie nie zgniły za szybko"?
to po co pisać jak nie ma o czym gadać?