AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nie tylko w teatrze

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Koriolan, National Theatre HD, fot. Johan Persson  

Retransmisja. W tym roku słowo to nabrało dla mnie nowych znaczeń i skojarzeń. Wcześniej było raczej pojęciem nieco pustym. Coś ze świata telewizji, której od lat nie oglądam. Stare bajki o multimedialności współczesnego świata. Sucha teoria. Kino Nowe Horyzonty zdołało tę obojętność przełamać. 

Najpierw doszło do zasadniczych zmian w repertuarze. Wreszcie skończyła się epoka dominacji hollywoodzkich superprodukcji. Co miesiąc odbywał się jakiś minifestiwalik, dwie-trzy retrospektywy. Prawie co tydzień można było wybrać się na pokaz specjalny.  Wreszcie coś innego, świeżego i nietypowego. I nie tak, że raz na pół roku, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak, tylko systematycznie i programowo. Na odpowiednim poziomie i z określonym komfortem.

Potem z inicjatywy DKF Kwant wystartowała Akademia Filmowa – czteroletnie studium poświęcone historii kina. Wcześniej tak długotrwałym i obszernym projektem mogła pochwalić się tylko stolica. Organizatorzy podeszli do sprawy z należytą starannością. Prawie co wtorek można było liczyć na spotkanie składające się z wykładu i projekcji dwóch filmów. W taki sposób w ciągu czterech lat przechodzi się drogę od pierwszych krótkometrażówek Chaplina i niemieckiego ekspresjonizmu aż do Polańskiego i Larsa von Triera. W sumie do obejrzenia jest ponad 200 arcydzieł. Taką samą formułę oferuje Akademia Polskiego Filmu. Tyle że w tym wypadku przygoda trwa dwa razy krócej.

Bez wątpienia takie Horyzonty można już było nazwać Nowymi, ale kino miało ambicje, by zostać obiektem multimedialnym. Naprawdę multimedialnym. Tak w repertuarze pojawiły się retransmisje z Metropolitan Opera, a następnie nawet z Teatru Bolszoj. O tym, jak trudno zdobyć bilet do tego ostatniego, krążą legendy. Jeden mój znajomy, Rosjanin, który przez lata mieszkał w Moskwie, po raz pierwszy „odwiedził” Bolszoj dopiero we Wrocławiu.

Jednak dla mnie Helios ostatecznie przeobraził się w Nowe Horyzonty dopiero po pierwszej retransmisji spektaklu z Royal National Theatre, czyli z Królewskiego Teatru Narodowego w Londynie. O tym właśnie przedsięwzięciu zamierzałem napisać.  Jedyny mój cel to skromna, na miarę możliwości, próba uratowania świetnej inicjatywy, która już po roku swego istnienia potrzebuje obrony. Zresztą w nieco zblazowanym i przesyconym ofertą kulturalną Wrocławiu niejeden pomysł takiej pomocy wymaga. Przyszła Europejska Stolica Kultury ostatnio zbyt dużo sobie odpuszcza. Zwycięstwo, jak widać, rozleniwia. Inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć tych prawie pustych sal.

Pierwsza podobna transmisja miała miejsce jeszcze w 2009 roku, kiedy pokazano Fedrę z laureatką Oscara, Helen Mirren, w roli tytułowej. Wtedy spektakl obejrzało ponad 50 tysięcy widzów. We Wrocławiu zaś Royal National Theatre zadebiutował Frankensteinem Nicka Deara na podstawie słynnej powieści Mary Shelley. Wyreżyserował przedstawienie Danny Boyle, twórca filmów Slumdog i Trainspotting, odpowiedzialny za ceremonię otwarcia Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie. Żeby było ciekawiej, w głównych rolach wystąpiło dwóch Sherlocków Holmesów: Benedict Cumberbatch z serialu Sherlock oraz Jonny Lee Miller z Elementary. Ten ostatni jest po prosty rewelacyjny w roli Monstrum. Zwłaszcza, że tym razem przyglądamy się historii niezbyt odpowiedzialnego naukowca z jego punktu widzenia. Danny Boyle potrafi zrobić prawdziwy show, co nieraz już zdołał udowodnić. Pomysłowa scenografia i efekty specjalne sprawiają, że spektakl ogląda się z nie mniejszym napięciem niż najlepsze jego filmy.

W Audiencji Petera Morgana królową Elżbietę II zagrała wspominana już Helen Mirren. Audiencja okazała się błyskotliwym i pełnym przysłowiowego angielskiego humoru komentarzem do ostatniego półwiecza europejskiej polityki, pozostając przy tym opowieścią dość intymną, mimo całej galerii historycznych postaci. W Koriolanie według Williama Shakespeare’a w tytułowej roli wystąpił Tom Hiddleston, znany z takich filmów jak Thor i Mściciele. Ostatnio zagrał u Jima Jarmuscha w Tylko kochankowie przeżyją.

Koriolan ujawnia inną charakterystyczną tendencję National Theatre, a mianowicie szczególne zainteresowanie twórczością najsłynniejszego dramaturga wszechczasów. Podziwu godzien jest szacunek dla tekstu klasyka. Ani z Koriolana, ani nawet z Hamleta w reżyserii Nicholasa Hytnera prawie nic nie wycięto. Sceny też idą w kolejności, w jakiej ułożono je ponad 400 lat temu. A jednak przed nami całkiem współczesne przedstawienia, które po raz kolejny, bez większego i sztucznego wysiłku, udowadniają ponadczasowość dzieł Shakespeare’a. 

Mimo wszystko na kolejnym seansie za swoimi plecami widzę puste rzędy. Organizatorzy przed pokazem proszą o wyłączenie telefonów komórkowych i jakoś wstydliwie dziękują za zainteresowanie tak nietypową ofertą kina. W takich momentach jest mi naprawdę wstyd, choć nie wiem dokładnie, za kogo. Być może wciąż nam brak tych nowych horyzontów?    

30-07-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: