AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Archetyp nie do końca wcielony

Peter Rexton, Skraj przepaści. Świat był o krok od nuklearnej Zagłady
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
 

Wydany przez Agencję Dramatu i Teatru ADiT Skraj przepaści dowodzi, że pewne klisze narracyjne, za pomocą których dotychczas opowiadaliśmy o „prawdziwych bohaterach”, zdążyły już się mocno zużyć. O ile nie straciły na komunikatywności, nie najlepiej wypadają pod względem siły rażenia, poczucia dopuszczalnego poziomu uproszczeń i jednoznaczności interpretacyjnej. Stąd w starciu z wrażliwością współczesnego odbiorcy przynoszą nieraz wyniki przeciwne zamierzonym.

Ironia – nie wiem, czy aż tak gorzka – polega na tym, że autor sztuki niczego takiego udowadniać nie zamierzał. Pisząc Skraj przepaści, Peter Rexton – pisarz, reżyser i dramaturg, absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego na Wydziale Teatru, któremu poszczęściło się współpracować w takimi sławami jak Stanley Kramer, George Schaeffer czy Jerzy Grotowski – wcale nie sięgał do narzędziowni zabiegów dekonstrukcyjnych, krytycznych czy metateatralnych. Tworzył dzieło ku „pamięci wszystkich wojowników zimnej wojny, którzy zginęli, walcząc o pokój”. Dość sporo o jego osobistych motywacjach wydaje się mówić jedno z mott – następująca sentencja Horacego: „Czas wydobędzie na światło to, co pozostaje schowane; a to, co obecnie błyszczy w chwale, czas utai”. Sentencja dość dyskusyjna, ale nie będę jej tu ani bronił, ani dyskredytował. Zaznaczę jedynie, że Rexton widzi siebie jako tego, który nie tyle odkrywa to, co schowane, ile próbuje zadbać o ów „błysk w chwale” dla tych, którzy nań zasłużyli.
 
We wstępie, na wszelki wypadek, doprecyzuje, że jego sztuka jest „studium archetypu samotnego wojownika”. Do tej roli wybrał Juliana Sokę, polskiego oficera, któremu podczas „długotrwałej, śmiertelnej bitwy wrogich ideologii i systemów społeczno-gospodarczych” (urywek jeszcze jednego motta) przyszło zawalczyć „o najwyższą stawkę – o losy całego świata”. Bohatera może nie tyle wybrał, co stworzył, Soka bowiem jest postacią fikcyjną, syntezą licznych „niezłomnych rycerzy zimnej wojny w polskich mundurach”. I nie byłoby w tym właściwie nic złego, gdyby ta jego „syntetyczność” i „sztuczność” nie okazała się aż tak ewidentną, a przez to rażącą.

Największy mankament Skraju przepaści polega na tym, że pułkownik polskiego Sztabu Generalnego i główny oficer łącznikowy Julian Soka używający pseudonimów „Alba” i „Bałtycki Orzeł” wyszedł Rextonowi tak bohaterskim, że wszystkie inne dość nieliczne jego przymioty stały się zupełnie drugorzędnymi. Nie chodzi nawet o wiarygodność takiej postaci, co o posągowy chłód, którym od niej wieje. W tymże wstępie autor umieszcza swego Sokę wśród panteonu bohaterów romantycznych. Wspomina o Kordianie Słowackiego i Konradzie Wallenrodzie Mickiewicza. Nie wchodząc w meandry komparatystyki, należy zauważyć, że bohaterowie wieszczów posągami wcale nie są. Szargani emocjami i sprzecznymi racjami, walczą z przeciwnościami zewnętrznymi w równym, jeżeli nie większym stopniu, co z tymi wewnętrznymi. W każdym razie, o ile są idealistami, do idealności im daleko. I dzięki temu właśnie nadal wzbudzają nasze  żywe zainteresowanie.   

Soka na ich tle wydaje się być archetypem nie do końca jakby wcielonym. Zbyt „książkowym”, czy raczej nawet „filmowym”. Nie chce pieniędzy ani żadnego innego wynagrodzenia, bo tu przecież nie o niego chodzi, tylko „o uratowanie życia setek milionów ludzi”. Jest przykładnym mężem i ojcem. Kochanym i kochającym. A poza tym wyjątkowym specjalistą, którego wysoko ceni każda ze stron konfliktu. Chociaż ta radziecka nie wie, że pracuje też dla tej amerykańskiej. Jedyna jego ewentualna „wada” to nałogowe palenie. Ale mówimy o czasach, kiedy na paczkach z papierosami nie drukowano obrazków ani nawet napisów o szkodliwości tego nałogu.

„Wygląda na to, że jest absolutnie antysowiecki i to wynika z jego własnego systemu wartości” – scharakteryzuje Sokę po ich pierwszym krótkim spotkaniu Andy Benson, szef Departamentu Sowieckiego i Europy CIA. „Jego patriotyzm polega na tym, że chce zatrzymać wielką wojnę planowaną przez Sowietów i w ten sposób uniknąć nuklearnej katastrowy” – doda jego zastępca, Ray Weldrin. Zresztą trudno o inną postawę, skoro Związek Radziecki przedstawiony został w sztuce jako zło absolutne. To nie kraj, tylko demon historii. Przedstawiciele jego władz – ci wszyscy generałowie: Krasow czy Iwanowski – co nocy śnią o zniszczeniu wrogiego Zachodu. Do szczętu. Raz i na zawsze. „A niech ci przebrzydli kapitaliści umierają na choroby popromienne. Obchodzi cię to?” – zapyta retorycznie jeden taki.

Peter Rexton nie pisze więc, jak sam twierdzi, „studium archetypu”, tylko… zideologizowany moralitet. Moralitet ubrany w formę szpiegowskiego filmu sensacyjnego, któremu zawdzięcza odpowiednio szybki montaż scen z przeskokami między różnymi miejscami akcji. W didaskaliach sugeruje, by zaznaczać je w najprostszy możliwy sposób – podświetlonymi symbolami siedzib odpowiednich organizacji. Tych ostatnich będzie sporo. Jak też samych postaci, których nazbierało się ponad czterdzieści. Autor lubi bowiem wszystko dokładnie, wchodząc nieraz w zbędne detale, wyjaśnić: co, kto, jak, z kim i dlaczego. Wyjaśnić… i kilka scen później powtórzyć. A potem jeszcze raz. Sztuka liczy ponad dwieście trzydzieści stron (!) i można by ją bez uszczerbku skrócić co najmniej o połowę.

Rozumiem, że realia historyczne opisywanych wydarzeń zostały gdzieś tam w poprzednim wieku. Młodzież – jak to się mówi – nie pamięta. Tylko że dosadne i wielokrotne rozpisywanie, jak dokładnie cały świat zostanie zniszczony, zakrawa o przesadę. Podobnie zbędnym jest ciągłe podkreślanie, jak wielce niebezpieczną jest działalność szpiegowska Soki i jak dzielnie sobie z nią radzi. Jedno podawane jest wprost, łopatologicznie, w duchu kroniki filmowej – generałowie mówią niby do siebie, a tak naprawdę do niewtajemniczonego (w domyśle) czytelnika. Drugie niepotrzebnie ociera się o kicz. Wychodzi bowiem na to, że to Soka wygrał Zimną Wojnę, uratował Stany Zjednoczone od bankructwa i w ogóle „jest ostatnim sprawiedliwym, samotnym wojownikiem walczącym przeciwko wszystkim, żeby wydobyć te najstraszniejsze sowieckie tajemnice. Jest naszym piaskiem sypanym w tryby sowieckiej machiny wojennej”, czyli takim skrzyżowaniem Kapitana Ameryki i Agenta 007. Kiedy więc w Instrukcji dla reżysera i producenta autor pisze, że „po ostatniej scenie światła nie zostają włączone”, „aktorzy nie wychodzą do ukłonów”, a „publiczność opuszcza salę pod wrażeniem ostatniej sceny”, wcale nie jestem pewien, jakie to będzie wrażenie.

Tak się złożyło, że Skraj przepaści przeczytałem niedługo po lekturze wydanej przez ADiT Trylogii klimatycznej Thomasa Köcka. Utwór ten również poświęcony jest nadciągającej globalnej katastrofie. Tylko jakże zadziwiająco i zastanawiająco różne są to wizje końca. U Köcka nie wiadomo nawet, czy ten już właściwie nie nastąpił. W tym przypadku nie będzie to kwestia jakiejś jednej decyzji. Nie ma konkretnych osób, na których leży tak nieludzko ogromna odpowiedzialność. W świecie opisanym przez Köcka nie ma też wyraźnego podziału na tych „białych” i tych „czarnych”. Wina – faktycznie – ciąży na nas wszystkich. I jest to wizja, która, jak się wydaje, jest znacznie bliższa realiom naszej płynnej ponowoczesności. Czasów problematyzujących bohaterstwo jako takie. Ale czy to oznacza, że nie ma w nich miejsca dla takich jak Soka – „samotnych wojowników”? Bo zarówno samotność, jak i walka wydają się być w nie wpisane.

01-09-2021

Peter Rexton, Skraj przepaści. Świat był o krok od nuklearnej Zagłady, przetłumaczył Andrzej Krajewski, Agencja Dramatu i Teatru ADiT, Warszawa 2020, 248 s.


skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: