AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Bosonogi kontratenor

Vermilion Calm, reż. Pia Partum, Warszawskie Towarzystwo Sceniczne / Instytut im. Jerzego Grotowskiego
Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
 

Poeta wędruje boso po zimnym piasku. Patrzy na morze. Słucha wiatru. Rozmyśla nad sansarą, wieczną „wędrówką” narodzin i śmierci. Buddysta? Nie wiadomo. Spotyka matkę z córką. Zakochuje się w dziewczynie. Przez chwilę są razem. Tylko chwilę. Dziewczyna odchodzi. Być może odlatuje… Poeta rozpacza.  

To w zasadzie cała treść opery Vermilion calm. Niewiele się dzieje. Angielski tytuł, oznaczający Spokojny cynober, sugeruje poetycką medytację. Cynober to kolor krwi. Operę skomponowała Japonka Keiko Fujiie. W Japonii często maluje się cynobrem bramy torii, ustawiane w świętych miejscach. Przypominają grzędy dla ptaków, posłańców bogów. Cynober chroni przed złem, ale nie przed smutkiem.

Keiko Fujiie skomponowała operę specjalnie dla polskiego śpiewaka Jana Jakuba Monowida, znakomitego kontratenora. Poeta snuje więc swoje opowieści głosem bardzo wysokim, nie męskim, ale też nie kobiecym. Jest mężczyzną, ale z jego gardła wydobywają się dźwięki wyższe i silniejsze od mezzosopranu Urszuli Krygier, wybitnej śpiewaczki, która mu chwilami towarzyszy. Poeta wydaje dźwięki nie z tego świata.

Nierealnie brzmi również tradycyjny japoński flet bambusowy shakuhachi. W średniowieczu mnisi zen zwani „kapłanami pustki” (komu-sō) używali tego instrumentu do „dmuchanej medytacji” (suizen). Granie na bambusowym instrumencie nie było łatwe. Pewnie dlatego mnisi wierzyli, że to nie dźwięk fletu prowadził ich do oświecenia, ale trudna technika kontrolowania oddechu i cyrkulacji powietrza.
 
W operze na buddyjskim flecie gra wirtuoz Retsuzan Tanabe. Siedzi na piętach w tyle sceny, ma na sobie tradycyjny kostium, powagą i siłą obecności przywołuje atmosferę spektakli teatru nō. Także z nō zapożyczony został czteroosobowy chór mężczyzn. To Polacy, siedzą więc na krzesłach. Wszyscy są świetni: Bogdan Makal, Łukasz Klimczak, Tomasz Łykowski i Jakub Michalski. Szkoda, że tak rzadko śpiewają.

Buddyjski flet zapowiada kolejne tematy opery. Milknie podczas arii kontratenora czy krótkich pieśni chóru. Śpiewakom towarzyszy minimalistyczna orkiestra: precyzyjna Kanahi Jamashita na gitarze i pełen energii Jan Skopowski na wiolonczeli, z rzadkim wspomaganiem fortepianu. W muzyce, zadziwiająco „zachodniej” i momentami banalnej, słychać echa głośnych musicali, ale też japońskiej kreskówki.

Anielskie wokalizy kontratenora odrealniają jednak wszelkie cytaty. Podobnie jak angielskie libretto brytyjskiej poetki Laurie Randolph, napisane w klimacie japońskich haiku. Wszystko w tej operze jest ulotne, mało stabilne, niedosłowne. Keiko Fujiie stworzyła eklektyczny pejzaż dźwiękowy, intrygująco łącząc muzykę współczesną z tradycją japońskiej sztuki performansu.

Świat opery, zgodnie z japońską estetyką, nie imituje rzeczywistości, ale ją wzbogaca. Głos kontratenora umieszcza akcję poza płcią i ciałem. Muzyka unieruchamia czas. Libretto destabilizuje miejsce akcji.

Inscenizacja wzmacniała medytacyjną atmosferę opery. Transowe projekcje wideo, chwilami piękne, przypominały jednak filmy do nauki relaksacji i banalizowały wyrafinowaną ideę sztuki japońskiej. Kiedy Poeta śpiewał o zimnej plaży, na podłodze i w tyle sceny falowało morze lub przesypywał się piasek, kiedy śpiewał o ptakach, wyświetlano chmury. Kiedy cierpiał z powodu niespełnionej miłości, po scenie snuła się smętnie młoda kobieta w krótkich spodenkach. Ta postać, moim zdaniem niepotrzebna, najczęściej wytrącała mnie z operowej medytacji. Banalność i dosłowność rujnowały minimalistyczną poezję muzyki i libretta, a kontratenora redukowały do egzotycznego dziwaka.

Wielka szkoda. Słuchanie na żywo Jana Jakuba Monowida to doświadczenie niezwykłe, a w obecnych, pandemicznych okolicznościach, wręcz unikalne. Współcześni kontratenorzy kontynuują tradycję wokalistyczną sławnych kastratów, którymi tak bardzo zachwycano się w dobie baroku. Kastracja przed okresem dojrzewania okrutnie ingerowała w biologię chłopca. Rósł wolniej niż rówieśnicy, jego narządy nie rozwijały się prawidłowo, no ale zachowywał dziecięcy głos, a to było przecież najważniejsze. Zachwycano się tym głosem do czasów współczesnych. Ostatni śpiewający kastrat, Alessandro Moreschi, zmarł w roku 1922.

Kontratenor to artysta wyjątkowy, musi łączyć wrodzone predyspozycje i talent muzyczny z piekielnie ciężką pracą. Każdy mężczyzna może śpiewać falsetem, przykładem Mick Jagger czy Michael Jackson, niewielu jednak potrafi nadać wysokim dźwiękom unikalną barwę, różną od kobiecego altu czy sopranu. W technice tej kluczową rolę odgrywają rezonatory głowy: podniebienie, zatoki, jama nosowa, ustna etc. Drobne przeziębienie potrafi uniemożliwić produkcję czystego dźwięku.

Prapremiera opery Vermilion calm odbyła się we wrocławskim Centrum Sztuk Performatywnych „Piekarnia”. W sali było duszno, bo ze względu na występ kontratenora nie można było włączyć klimatyzacji. Głos Monowida wynagrodził jednak wszelkie niedogodności. Przykro tylko, że chwilami trzeba go było słuchać z zamkniętymi oczami.

14-10-2020

Warszawskie Towarzystwo Sceniczne / Instytut im. Jerzego Grotowskiego
Keiko Fujiie
Vermilion Calm
libretto: Laurie Randolph
reżyseria: Pia Partum
obsada: Jan Jakub Monowid, Urszuli Krygier, Bogdan Makal, Łukasz Klimczak, Tomasz Łykowski, Jakub Michalski
muzyka: Kanahi Yamashita, Retsuzan Tanabe
premiera: 19.09.2020


skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: