AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Comme il faut, albo co się wydarzyło na seconde première

Romeo i Julia, choreografia Paul Chalmer, Opera Nova w Bydgoszczy
Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
fot. Andrzej Makowski  

Zawsze gdy wypada mi pisanie o jakichś przejawach baletu klasycznego, myśl moja uparcie wraca do dawno już utrwalonych, nienowych myśli o bezskutecznej walce tancerek i tancerzy z grawitacją znaczonej głuchym odgłosem gwałtownego stykania się obutych w baletki stóp z nieubłaganymi deskami podłogi. A przed oczy nasuwają mi się sylwetki trenowanych „do baletu” co zgrabniejszych pańszczyźnianych dzieci z carskiej Rosji, które z pewnością nie głodowały, ale odrywano je od rodzin, a później poddawano surowej, bezlitosnej baletowej tresurze, a one same pozostawały, niezależnie od talentu i osiągnięć, li tylko niewolnikami.

Kiedy zatem przychodzi mi pisać o inscenizacji Romea i Julii Sergiusza Prokofiewa na bydgoskiej scenie operowej, najchętniej uciekłbym w zachwyty nad muzycznym geniuszem kompozytora, pięknie zdefiniowanym i opisanym w programie przedstawienia przez dyrektora tej placówki, Macieja Figasa, który jest również kierownikiem muzycznym i dyrygentem spektaklu. Niestety, rozważania muzykologiczne są „dziedziną mi daleką” (przepraszam za „suchara”, lecz ów nieśmiertelny cytat z tow. Wiesława wydaje mi się tu wręcz niezbędny), a osunięcie się w wir owych rozważań zagrażałoby mi wydaniem z siebie przesyconego impresyjnością emocjonalnego bełkotu. Cóż zatem począć – rad nierad pisać muszę o teatralnych aspektach spektaklu baletowego, którego premierę wydała na świat w dniu 21 kwietnia 2018 roku bydgoska Opera Nova w choreograficznym opracowaniu znanego już dobrze w Polsce kanadyjskiego mistrza Paula Chalmera.

Zanim rozpoczęło się tańczenie, nastąpiło słowo wstępne (niestety ani w programie, ani w ulotce z obsadą nie podano, kim był elokwentny mężczyzna, który je wygłosił). Słowo owo było takie jak trzeba: krótkie, zwięzłe, nienudne, wypowiedziane ze swadą, dowcipne, ale bez przesady, nieobfitujące zanadto w fakty i daty, za to pełne ciekawych poloniców – jak się, okazało obecnych nader obficie w życiu rosyjskiego geniusza. Wysłuchane zostało z uwagą, co odnotowałem z niekłamanym zadowoleniem, jako że na przykład w poznańskim teatrze operowym słowo wstępne, jakkolwiek elokwentne i atrakcyjne by nie było, przebijać się musi przez niecierpliwy gwar na widowni.

Przechodząc ad rem: w samym bydgoskim balecie też wszystko było tak jak trzeba, czyli comme il faut: kostiumy były różnorodne i bogate, a w scenie balu odpowiednio pozłacane i wzbogacone o flagi, a także o złote maski, które wjechały na scenę na wózkach – tych samych, na których poprzednio, w scenie dziejącej się na werońskim placu, wjechały owoce i warzywa; stronnictwo Montekich miało swój kolor odzienia, a Kapuletich – swój, odrębny; kochankowie całowali się naprawdę, nawet Parys (Tomasz Siedlecki), odrzucony konkurent do ręki Julii, wykorzystał perfidnie jej pozorną zgodę na małżeństwo, by skraść jej soczystego całusa; Ojciec Laurenty (Mariusz Kowalczyk), stąpając powoli, acz dostojnie we wnętrzu ponurego gmaszyska swego klasztoru (które znienacka wsuwało się z boku sceny, a potem równie bezszelestnie wysuwało się z powrotem za kulisy) dzierżył w ręku czaszkę – bo cóż ma robić zakonnik w klasztorze?; Parys, gdy zbliżał się do osłoniętego baldachimem łoża pogrążonej w niby śmiertelnym śnie Julii (Natalia Ścibak), rzucał na podłogę znaczące białe kwiecie (wspomniane łoże jeszcze przedtem, gdy nadszedł właściwy moment, opadło z góry na sceniczne deski wraz z całą ścianą komnaty Julii); taż sama główna bohaterka w swym pierwszym pojawieniu się na scenie była, a jakże, odziana w zwiewną biel w odcieniu lila, zaś jej cztery przyjaciółki też w biel, bez odcienia – bo przecież nie można inaczej; książę Escalus (Wiktor Dierewianko) wkraczał na górny taras energicznie i majestatycznie zapowiadany donośnym sygnałem trąbki, po czym wykonywał bardzo stanowcze, władcze gesty, najpierw rozdzielając zwaśnionych Montekich i Kapuletich oraz bardzo władczo ich napominając (scena pierwsza aktu pierwszego), a potem wyganiając zabójcę-Romea ze swych włości (scena trzecia aktu drugiego); Merkucjo (Krzysztof Górski), zanim nadział się na ostrze szpady Tybalta (Tomasz Wojciechowski), dworował sobie z niego i całego rodu Kapuletich dość długo i skutecznie. Cóż jednak z tego, że był tak zręczny i dowcipny – w końcu i tak musiał się nadziać. Za to gdy już został nadziany, umierał dobre parę minut, usiłując jeszcze w bardzo tragikomiczny sposób poderwać się do tanecznych kpin z przeciwnika; niestety, samo nadziewanie się na ostrza białej broni – Merkucja na ostrze Tybalta, a potem Tybalta na ostrze Romea (Paweł Nowicki), musiało już być bardzo teatralne – pod pachę. Trudno, chyba nie dało się mordować szpadowo i sztyletowo w inny sposób.

W scenach pojedynków krew, jak już wiemy, nie tryskała z ran, ale była za to potem symbolicznie ścierana z rąk Romea przez Julię, a później nad wyraz sugestywnie obecna w postaci czerwonych plam na koszulach duchów Merkucja i Tybalta, które to upiory niepokoiły Julię po jej pozornej zgodzie na ślub z Parysem, gdy flakon ze środkiem usypiająco-pozornie uśmiercającym był już gotowy do użycia; a potem, gdy Julia go już zażyła, strasznie długo usypiała, miotając się i pełzając, aż w końcu dopełzła do łoża i ostatkiem omdlewających sił zaciągnęła baldachimowe zasłony, po czym definitywnie padła bez zmysłów na pościel; za to gdy Romeo już się otruł i znieruchomiał, Julia natychmiast się obudziła, jakby od dawna czyhała na ten moment, za nic nie chcąc się pożegnać z ukochanym przed jego tragicznym zgonem (no, niestety, na to wyglądało!); pogrzebowy orszak Tybalta wyglądał comme il faut, czyli bardzo sugestywnie, przywodząc mi na myśl ryciny, które upamiętniają skomponowane pieczołowicie przez mistrzów scen zbiorowych i teatralnej maszynerii podobne kondukty z dziewiętnastowiecznych paryskich teatrów bulwarowych (na przykład Wieża awernijska z Cyrku Olimpijskiego); gdy biedna, przerażona Niania Julii (Sylwia Brzezińska) usiłowała doręczyć jej kochankowi list od wybranki serca, bezlitośni młodzi panicze z rodziny Montekich wydarli go jej i uciekali z nim przez całą szerokość sceny, przekazując go sobie z rąk do rąk, bawiąc się w ten sposób niegodnie z Bogu ducha winną, spanikowaną piastunką. Och, gdybyż wiedzieli, co ów list zawierał…; gdy akcja przenosiła się z komnaty Julii (panna owa była już uśpiona i pozornie martwa) do kaplicy rodziny Kapuletich, cała scena unosiła się do góry, odsłaniając ponure, grobowogranatowe wnętrze ze stojącym pośrodku katafalkiem. Ale (zapewne po to, by podkreślić piwniczność tego miejsca) górna dekoracja nie była podciągnięta całkiem do góry, tylko zawisła w połowie drogi tak, że dolna część komnaty Julii była wciąż widoczna. Kontemplowanie tego kontrastowego zestawienia dekoracji zakłócał mi niepokój o los zgromadzonych na dolnej scenie artystów, nad którymi zwisało kilkaset kilogramów podłogi-sufitu i dekoracji z poprzedniej sceny.

Czy ta inscenizacja, bardzo comme il faut – bogata, wystrojona, rozigrana symbolami, utrzymana na najwyższym diapazonie muzyczno-baletowo klasycznego fortissimo, podobała się bydgoskim widzom? Owszem, nagrodzili ją hucznymi brawami na stojąco, podtrzymując tym samym obowiązujący ostatnio w polskich teatrach wszelkiej maści i specjalizacji dziwny obyczaj, zarezerwowany w nie tak jeszcze dawnych czasach tylko dla arcydzieł. Waszemu po teatromańsku malkontenckiemu recenzentowi dane jednak było zasiąść przypadkowo w rejonie widowni zajętym przez porozumiewającą się między sobą w bardzo familiarny sposób wycieczkę złożoną z ludzi w wieku chyba już emerytalnym albo bardzo doń zbliżonym. A oni, niestety, czy się to komu podoba, czy nie, podtrzymali mój malkontencki nastrój. Obok mnie siedział na przykład starszy jegomość, który po rozpoczęciu każdej z dwóch przerw pytał niecierpliwie towarzyszy i towarzyszki teatralnej niedoli, czy to już nareszcie koniec. Czynił to zresztą nie tylko w czasie przerw – zdarzyło mu się wypowiedzieć tę samą treść niecierpliwym szeptem również w trakcie trzeciego aktu, zaraz po scenie, gdy Julia bardzo kategorycznie ucięła matrymonialne zapędy Parysa. Ów antyteatroman odznaczył się ponadto uporczywą walką z papierkami od cukierków, oczywiście wydatnie wzmacniając intensywność swej walki w chwilach, gdy akurat sekcja dęta orkiestry nie wybrzmiewała pełnią swych decybelowych możliwości. Odzierał przy tym cukierki z papierków bardzo powoli, co niemiłosiernie rozciągało to odzieranie w czasie. A trzeba dodać, że chcąc za wszelką cenę osłodzić sobie mękę obcowania z baletem Prokofiewa, pożerał cukierka za cukierkiem, obdarzając swe sąsiedztwo strumieniem dźwięków rodem z muzyki jeszcze nowocześniejszej niż arcydzieło rosyjskiego mistrza – muzyki konkretnej, wręcz bardzo konkretnej. Cóż, być może był jej zaciekłym zwolennikiem znudzonym zbyt nikłą awangardowością muzyki dochodzącej z kanału orkiestrowego i wzbogacającym jej brzmienie o dźwięki zrodzone z ducha 4,33 Johna Cage’a. To by w sposób racjonalny tłumaczyło zarówno jego zniecierpliwienie, jak i wzbogacanie partytury Prokofiewa o podniecające wyobraźnię szelesty.

Z kolei pani siedząca rząd niżej, najwyraźniej nieusatysfakcjonowana niewystarczającą intensywnością scenicznej akcji, zapragnęła nabyć orientację o wydarzeniach spoza operowej sali, włączając kilkakrotnie komórkę i przeglądając swoje konto na Facebooku. Napomniana zaprzestała, ale co naświeciła ludziom w oczy, to jej. Oczywiście jej sąsiadki nie miały nic przeciwko tym elektronicznym manewrom. Im też chyba to, co się działo na scenie, raczej nie wystarczało.

Gdy na początku drugiego aktu akcja przeniosła się na ulicę, a obecni na niej tancerze i tancerki pili wino, zachowując się imprezowo i swobodnie, inna pani, siedząca bardziej na środku rzędu, wydała z siebie pełen satysfakcji okrzyk: „O, jaka balanga!”. Podzieliła się tym samym z otoczeniem swą niekłamaną satysfakcją, że oto akcja sceniczna osiąga w końcu jakiś ludzki, niebaletowo-klasyczny wymiar.

W sumie nie ma na co narzekać – teatralna robota została wykonana (mówiąc nieco łamaną polszczyzną) bardzo jak trzeba, czyli très comme il faut (w uszach Francuza to też chyba nie brzmi dobrze). Starannie ułożona, skomplikowana partytura choreograficzna została odtańczona poprawnie (z jednym potknięciem i upadkiem, ale w końcu każdemu może się zdarzyć w tak długim i skomplikowanym spektaklu), dekoracje były rozłożyste i bogate, a kostiumy tudzież rekwizyty mieniły się blaskiem i kolorami; sceny zbiorowe ułożone zostały ze znawstwem i zagrano je z precyzją i gracją, pojedynki na białą broń były nader żwawe i wyglądały „po baletowemu wiarygodnie”, a grupka emerytów na widowni stanowiła zapewne niechlubny wyjątek wśród „dystyngowanego” towarzystwa zebranego na drugiej, popremierowej prezentacji spektaklu w dniu 22 kwietnia 2018 roku, oficjalnie nazwanej „II Premierą” – to nie żart, lecz cytat z kartki z obsadą „II Premiery” dołączonej do programu (po francusku brzmiałoby to jeszcze dziwniej: seconde première).

Umówmy się wobec tego, że było jak trzeba, a oczekiwanie na całkiem mnie satysfakcjonującą inscenizację baletu Sergiusza Prokofiewa, osadzoną w ponowoczesnej anestetyce, która (marzenie postmodernistycznego malkontenta) lepiej by harmonizowała z wyrafinowaną prawie że atonalnością muzycznej partytury, przedłużmy sobie ad libitum (byle nie infinitum).

09-05-2018

galeria zdjęć Romeo i Julia, choreografia Paul Chalmer, Opera Nova w Bydgoszczy <i>Romeo i Julia</i>, choreografia Paul Chalmer, Opera Nova w Bydgoszczy <i>Romeo i Julia</i>, choreografia Paul Chalmer, Opera Nova w Bydgoszczy <i>Romeo i Julia</i>, choreografia Paul Chalmer, Opera Nova w Bydgoszczy ZOBACZ WIĘCEJ
 

Opera Nova w Bydgoszczy
Sergiusz Prokofiew
Romeo i Julia, balet w trzech aktach
libretto: Leonid Ławrowski, Adrian Piotrowski, Sergiusz Prokofiew, Sergiusz Radłow według dramatu Williama Szekspira
choreografia: Paul Chalmer
kierownictwo muzyczne: Maciej Figas
scenografia: Diana Marszałek
kostiumy: Agata Uchman
reżyseria świateł: Maciej Igielski
asystentka choreografa: Aurora Benelli
fechmistrz: Sylwester Zawadzki
opieka kaskaderska: Andrzej Słomiński
asystent dyrygenta: Kamil Parcheta
obsada: Natalia Ścibak, Paweł Nowicki, Piotr Kobierzyński, Olga Karpowicz, Ryszard Madejski, Anna Smęda, Angelika Gembiak, Tomasz Wojciechowski, Tomasz Siedlecki, Sylwia Brzezińska, Krzysztof Górski, Takumi Mitsuhashi, Mariusz Kowalczyk, Wiktor Dierewianko, Marta Berezowska, Sara Branch, Eugénie Hecquet, Shiori Taguchi, Anna Bobrowska, Marta Kurkowska
balet i orkiestra Opery Nova w Bydgoszczy, dzieci ze Studia Baletowego przy Operze Nova, statyści
premiera: 21.04.2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: