Czas na esemesa
Zbierając swoje myśli, wrażenia i emocje po obejrzeniu najnowszej, a jednocześnie ostatniej w 2021 roku premiery Teatru Polskiego we Wrocławiu, zmuszony jestem wspinać się na szczyty własnej wyrozumiałości i wspaniałomyślności. Ale nawet patrząc na ten spektakl z podobnych wyżyn, stwierdzam, że Jan Szurmiej okazał się być twórcą wyjątkowo bezlitosnym. Zarówno względem widowni, jak też samego Tadeusza Różewicza, na twórczości którego oparł swoje muzyczno-poetyckie dzieło.
Ostrze krytyki celuję w Szurmieja, ponieważ Czas na mnie to niemalże w całości jego przedsięwzięcie. Nie tylko wyreżyserował spektakl, napisał także do niego scenariusz i ułożył choreografię. Podczas konferencji prasowej miał wyjaśniać: „Spektakl powstawał w mojej głowie przez prawie rok. Bardzo długo pracowałem nad wyborem wierszy, poematów, aby ukazać Różewicza w różnym jego kolorycie. Wracałem wielokrotnie do tych samych wierszy, żeby dokonać ich wyboru i pokazać w esemesowym skrócie, jakim jest półtoragodzinny spektakl, Różewicza jako człowieka i poetę, Różewicza młodego, który rodzi się jako poeta, a potem jako stary człowiek odchodzi w niebyt, gdzieś w kosmos”.
Zacznijmy od początku. Do samego wyboru wierszy nie mam większych zastrzeżeń. Trudno je mieć. Po pierwsze, Różewicz był wyjątkowym, oryginalnym, mądrym, świadomym własnego rzemiosła i powołania poetą. Po drugie, kryterium przedstawienia czegokolwiek „w różnym kolorycie” z zasady trudno uchybić. Chociaż owa różnorodność i „koloryt” w Czasie na mnie nieraz góruje swoim nadmiarem. Zwłaszcza że, przez rok myśląc o spektaklu, Szurmiej nie wymyślił nic oryginalniejszego, niż nadać mu „formę retrospekcji”, podczas której „w myślach tworzącego poety jawią się bohaterowie jego twórczości, a także osoby spotkane w życiu prywatnym”. Czyli przed nami jedna z najprostszych i nieco wyświechtana forma toposu „drogi życia”.
Przedstawienie zaczyna się ni mniej ni więcej tylko od wyestetyzowanej i uteatralnionej wariacji na temat piety. Z ciemności wyłania się obraz matki trzymającej w ramionach półnagie, martwe, wygięte w łuk ciało syna. Nad nimi pośrodku sceny zawisło symboliczne drzewo świata, tylko nie wiadomo, czy to, dookoła którego – jak podaje towarzyszący tej scenie wiersz – „szczęśliwi dawni poeci [...] tańczyli jak dzieci”, czy już to „które spłonęło / które nie zaśpiewa”. Niestety, zawarta w tym prologu myśl, wprowadzająca zasadniczy podział na „dawnych” i „dzisiejszych” poetów, a raczej kwestia rozłamu czy przełomu, który ich rozdzielił, zostaje całkowicie zniwelowana, wręcz zanegowana przez dalszą część spektaklu.
Zresztą niepokoją już te prostolinijne, pełne patosu nawiązania biblijne. Te naiwne, pełne egzaltacji wątki mitologiczne. Zwłaszcza ten z czerwoną „nicią życia” poety, przez cały czas nakręcaną na starą drewnianą szpulę przez jego matkę (Bożena Baranowska), która w kulminacyjnym momencie zostanie przecięta za pomocą wyciągniętych skądś nożyczek. Ta próba umieszczenia Różewicza w przestrzeni znaków i symboli, których sensy, jeżeli nie podważał, to co najmniej próbował renegocjować i przetwarzać, zgrzyta niemiłosiernie. Z każdą kolejną minutą i z każdą kolejną piosenką – a Czas na mnie to ciąg zgrupowanych w bloki tematyczne numerów muzycznych – narasta poczucie, że nad całością unosi się duch innego twórcy, mianowicie Witolda Gombrowicza. Potężnieje bowiem przykre przekonanie, że jesteśmy świadkami upupiania poety.
Tę rolę powierzono Dariuszowi Bereskiemu, który w ostatnich latach permanentnego kryzysu w Teatrze Polskim wykreował się na jego prawdziwą gwiazdę. Zresztą, to całkiem dobry, charyzmatyczny aktor. Tylko że ze swoją świetnie zbudowaną posturą, sposobem gry, ubiorem, wyrazistym barytonem i ogólną postawą stanowi jakiś rodzaj antytezy Różewicza, którego znamy nie tylko ze zdjęć czy wywiadów, lecz przede wszystkim wspaniałego autoportretu z wiersza Przyszli zobaczyć poetę. Tego Różewicza, który dojrzał do trudnego zadania, kiedy „nic nie robi”, czyli „robi NIC”. Który z boleścią zauważa: „widzę byle jakie działanie / przed byle jakim myśleniem / byle jaki Gustaw / przemienia się / w byle jakiego Konrada”. Bo Bereski to właśnie taki nieco posunięty w latach Gustaw. Czy raczej wcielony zestaw wyobrażeń na temat romantycznego bohatera, który cierpi... och, jak bardzo on cierpi. A w swoim cierpieniu, jest wzniosły... och, jak bardzo jest wzniosły. A kiedy nie cierpi, to myśli... och, jak bardzo myśli. Wzniośle myśli, rzecz jasna, przyjmując pozycje podobne do tej ze słynnej rzeźby Augusta Rodina. Do tego lubi być patetyczny. Bo jak to – poeta i bez patosu? Jak nietrudno się domyślić po moim opisie, wszystko to ociera się o jakąś niedorzeczną groteskę.
Trudno, żeby było inaczej, skoro Szurmiej, żeby mówić o awangardowym twórcy drugiej połowy XX wieku, używa zestawu klisz na temat poezji wieku XIX w ich szkolnym wydaniu. Wtórującą tym założeniom przestrzeń tworzy Marta Hubka. Przestrzeń ta jest zupełnie umowna i abstrakcyjna. Składają się na nią liczne zjeżdżające z nadscenia, zawieszone na sztankietach, duże, płaskie białe konstrukcje. Takie wycinanki, które raz przypominają framugi okien, innym razem pnie drzew albo litery niewiadomego alfabetu. Służą za ekrany, na które puszczane są równie umowne i abstrakcyjne projekcje i efekty świetlne. Idealna scenografia dla opowieści o rozterkach „byle jakich Konradów”. Proszę pokazać galerię zdjęć ze spektaklu osobie, która nic o nim nie wie, i niech ona spróbuje zgadnąć, o którym poecie traktuje to dzieło sceniczne.
Ale estetyka to pół biedy, bo dopiero w kupie ze wszystkimi pozostałymi czynnikami sprawia, że twórczość poety zaprezentowana zostaje jako nazbyt ckliwa, melodramatyczna, kiczowata, moralizatorska... dokładnie taka, jaką Różewicz nie chciał, żeby była. Od czego uciekali twórcy jego pokolenia, pamiętając o rzuconym przez Theodora Adorna oskarżeniu, że „pisanie wierszy po Auschwitz jest barbarzyństwem”, mając nieraz za sobą doświadczenie zbliżenia się do mrocznych otchłani II wojny światowej. Szurmiej podobnego problemu wydaje się nawet nie zauważać. I ten brak wrażliwości boli. Zwłaszcza numer na podstawie wiersza Warkoczyk, pod koniec którego aktorzy i aktorki doczepiają sobie na piersiach duże, żółte gwiazdy Dawida.
Jedyne, co nie wzbudza zarzutów, to wokal Moniki Bolly i muzyka skomponowana i wykonywana na żywo przez Marcina Partykę, Kubę Stankiewicza, Roksanę Vikaluk i Wolframa Spyrę. Chociaż w programie uczyniono z nich, zgodnie z duchem całości, jakieś postacie z moralitetu. Dwóch pierwszych nazwano diabłami, Vikaluk aniołem, a Spyrę, żeby nie było, Bogiem. Być może w ten sposób lepiej pasowali do reszty towarzystwa: Duszyczki (Monika Bolly), Kloszarda (Jakub Giel) czy Śmierci (Anna Haba).
Warto więc zadać sobie kilka prostych pytań: Po co nam Różewicz w „esemesowym skrócie”? Czy nie warto było skupić się na wybranym zagadnieniu, temacie, okresie z życia artysty lub wątku z jego twórczości? Dlaczego, jak wprost stwierdza notka programowa, czynić treścią przedstawienia „życie poety od narodzin aż po kres ostateczny”? Zwłaszcza że reżyser twórczością Różewicza wcześniej się nie zajmował. A jeszcze bardziej interesuje mnie, czy podobne koncerto-przedstawienia w ogóle są odpowiednim sposobem na obcowanie z poezją takich twórców jak Różewicz? Kiedy nad tym się zastanawiam, przypomina mi się następujący cytat: „Pisze się dla poszczególnych ludzi. Pisze się dla czytelnika, który jest jeszcze tak łaskawy, że znajdzie czas, ochotę i trochę ciszy, żeby przeczytać wiersz. To zawsze jest pojedynczy adresat”. To akurat z Szymborskiej, której stulecie urodzin będziemy świętować w następnym roku. Aż strach się bać.
04-02-2022
Teatr Polski we Wrocławiu
na podstawie wierzy Tadeusza Różewicza
Czas na mnie
scenariusz, reżyseria, inscenizacja i choreografia: Jan Szurmiej
scenografia i kostiumy: Marta Hubka
muzyka: Marcin Partyka, Wolfram Spyra, Kuba Stankiewicz, Roksana Vikaluk
kierownik muzyczny: Kuba Stankiewicz
multimedia: Mikołaj Pływacz
obsada: Bożena Baranowska, Dariusz Bereski, Monika Bolly, Krzysztof Brzazgoń/Michał Chorosiński, Bartosz Buława, Aleksandra Chapko, Jakub Giel, Anna Haba, Katarzyna Janekowicz, Marcin Partyka (gościnnie)/Łukasz Bzowski (gościnnie), Wolfram Spyra (gościnnie), Kuba Stankiewicz (gościnnie), Roksana Vikaluk (gościnnie)
premiera: 17.12.2021
galeria zdjęć Czas na mnie, reż. Jan Szurmiej, Teatr Polski we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 검증업체 .COM
ad "twórcy jego pokolenia, pamiętając o rzuconym przez Theodora Adorna oskarżeniu, że „pisanie wierszy po Auschwitz jest barbarzyństwem”. Czyżby Recenzent był zwolennikiem analizy dialektycznej Adorno? Współczesne badania wartości w sztuce opierają się raczej na współtworzeniu wartości, niż na dialektyce i samoświadomości sugerowanej przez Adorno. Twórcy pokolenia Różewicza chyba nie kierowali się dialektyką Adorno ani ww "rzuconym oskarżeniem". Mieli własne uzasadnienia.
Recenzja powinna dotyczyć treści sztuki. Nie powinna dotyczyć tego kim są lub kim nie są jej twórcy.