Feminizm dla przedszkolaka
Prawdopodobnie trzeba będzie zrewidować świat baśni. Większość z nich konserwuje patriarchalny porządek świata. Żadna z kanonicznych bajek nawet się nie zająknie na temat rozterek kobiet rozdartych pomiędzy macierzyństwem i zawodowymi ambicjami. A gdzie problemy rodzin patchworkowych? Gdzie opowieści o dzieciatych singlach?
Rzeczywiście, baśniowa klasyka jest równie odległa od współczesnych realiów obyczajowych jak ibsenowska Nora. Nawet współczesna literatura dziecięca nie zawsze przygotowuje dzieci do życia w gwałtownie przeobrażającym się społeczeństwie. Zapewne minie trochę czasu, zanim kultura wypracuje nowy kod symboliczny dla opisu sytuacji, w której rodzina to projekt krótkoterminowy z mocno ograniczoną odpowiedzialnością.
Tymczasem Julia Holewińska uznała, że trzeba wykonać pionierski gest. Zakasała więc rękawy i na zamówienie Wrocławskiego Teatru Lalek napisała sztukę feministyczną dla dzieci. Rzecz dla niepoznaki dzieje się w lisiej jamie, gdzieś w leśnych ostępach, choć i w koniecznej – z uwagi na zaopatrzenie – bliskości wiejskich kurników. Ale to tylko sztafaż. Tak naprawdę oglądamy miejską rodzinę skrojoną według modelu 2 + 2. Tata jest typowym męskim szowinistą i zdyscyplinowanym członkiem „szarych szeregów korporacji” (Paweł Demirski). Mama – przytłoczoną ciężarem codziennych obowiązków kurą domową. Co w kontekście lisim brzmi może dość perwersyjnie, lecz celnie oddaje istotę sprawy, Mamalis jest bowiem ofiarą patriarchatu, który realizuje swoje egoistyczne interesy kosztem rodziny i kobiety w szczególności. Nie pomaga dyplom Uniwersytetu Lisa Witalisa. Ktoś przecież musi zrobić tacie kanapki do pracy, posprzątać, wyprać, wyprasować i ugotować. Opis domowej gehenny lisiej mamy jest na tyle szczegółowy, by widz nie miał wątpliwości, że to robota na pełny etat. Może nawet na dwa. Ale to jeszcze nie clou udręki. Tekst mierzy oskarżycielskim palcem w Tatalisa, który nie tylko nie ceni jej tytanicznych wysiłków, by wszystko w domu grało, jak należy, ale jeszcze marudzi, że przestała dbać o wygląd. I tu tkwi sedno sprawy. Sztuka nazywa się Skarpety i papiloty, choć istotę matczynego dramatu lepiej oddawałby spójnik „lub”. Albo dbamy o to, by skarpety wszystkich członków rodziny leżały grzecznie poparowane na swoim miejscu, albo pracujemy nad atrakcyjnym wyglądem i kręcimy sobie papiloty. Mamalis rozstrzyga ten dylemat zwycięsko, uznając, że jej własny konflikt wewnętrzny może być reprezentatywny dla większości lisic, z czego rodzi się pomysł na biznes. Jeśli się zapracowanym paniom lisich norek pomoże w znajdowaniu porozrzucanych skarpet, będą miały czas na papiloty.
Jeśli ambicją Skarpet i papilotów było pokazanie typowej polskiej rodziny, to jest to obraz anachroniczny.Gdy mama stawia na swoim i wbrew protestom rodziny idzie do pracy, w domu zaczyna się trzęsienie ziemi. Tatalis, pozostawiony na gospodarstwie z dwójką nadaktywnych maluchów, okazuje się kompletnym nieudacznikiem. Karmi dzieci niezdrową pizzą, gubi się w najprostszych czynnościach i omal nie doprowadza do pożaru. Na domiar złego zabiera potomstwo na niebezpieczną wyprawę do kurnika. Tylko krok dzieli nas od rozpoznania w sympatycznych liskach zimnych morderców drobiu, lecz Holewińska zręcznie wymija tę rafę i ostatecznie to obrotne kury sprawiają lanie intruzom, a nie na odwrót. Ta scena może najboleśniej demoluje mit ojcowskiego autorytetu: tata nie tylko okazuje się egocentrycznym fajtłapą, ale i nie jest w stanie zagwarantować potomstwu bezpieczeństwa. Ostatecznie jednak pogrąża go brak zainteresowania sprawami własnych dzieci, przez co w lesie gubi się córeczka, Natalis. Za sprawą tego doświadczenia niefrasobliwy tata doznaje przemiany i staje się spolegliwym małżonkiem, respektującym aspiracje swojej połowicy i sprawiedliwy podział obowiązków domowych, dzięki któremu każdy z członków rodziny może realizować swoje pasje.
Sztuka Holewińskiej, jakkolwiek napisana w słusznej sprawie, razi przewidywalnością, wytartymi do bólu schematami i nazbyt topornym dydaktyzmem. W niczym nie przypomina oryginalności jej „dorosłych” tekstów, które poszerzały opis rzeczywistości o to, co ukryte bądź przemilczane. Jeśli ambicją Skarpet i papilotów było pokazanie typowej polskiej rodziny, to jest to obraz anachroniczny. Wielu młodym matkom w powrocie do pracy przeszkadza dziś nie małżonek-zamordysta, lecz po prostu jej brak. Również widok ojców krzątających się przy kuchni nie wydaje się taką rzadkością. Przełamanie tradycyjnego podziału ról w rodzinie na to, co „kobiece” i „męskie” dawno stało się faktem, więc szlachetna misja utworu trafia kulą w płot. Również motywacje lisiej mamy wydają się wątpliwe. Założenie, że pasje zawodowe kobiety wyczerpują się na zwiększaniu atrakcyjności własnej i klientek, jest trudne do przyjęcia, również z feministycznego punktu widzenia. Podobnie jak naiwne domniemanie, że przyuczenie ojców do zajęć gospodarskich rozwiąże problemy matek aktywnych zawodowo. Można by wreszcie zapytać – co to wszystko obchodzi dzieci? Obiektem dydaktycznej perswazji jest – i w tekście, i w spektaklu – męska część widowni. I to do nich, a ściślej do niezreformowanej dotąd części patriarchatu, kierowana jest ta lekcja wychowawcza.
Spektaklowi jednak udaje się rozbroić misyjność tekstu lekkością i poczuciem humoru. Przygotowała go doborowa ekipa, dobrze znana bywalcom Teatru Capitol, gdzie zdołała odnieść już dwa błyskotliwe sukcesy w przedstawieniach Sexmachine i Moja Abba zrealizowanych na scenie kameralnej. To Tomasz Man, Anetta Piekarska-Man i Marek Otwinowski wspierani przez importowanego również z Capitolu Jacka Gęburę. Man potrafi robić teatr właściwie z niczego. Świetnie się czuje w minimalistycznym laboratorium żywego słowa wspomaganym przez technologie przetwarzania dźwięku. Audioteatr, eksplorujący rozmaite przestrzenie wyobraźni brzmieniowej, to jego specjalność. Skarpety i papiloty to również inscenizacja skromna, by nie powiedzieć powściągliwa, choć niezwykle czysta formalnie. Świat sceniczny, wypełniony niewielką liczbą przedmiotów, kreuje tu znak plastyczny, dzięki czemu przestrzeń akcji mieni się aluzjami, dowcipnie balansując pomiędzy salonem współczesnych yuppies i namiastką leśnej głuszy. Ta sama dwuznaczność dotyczy bohaterów, ledwie muśniętych „lisim” sztafażem, co dokonuje się głównie w kolorze. Anetta Piekarska-Man zaprojektowała patchworkowe kostiumy, w których pomarańczowe figury geometryczne współgrają z kraciastym wzorkiem widywanym na skarpetkach i pulowerach. Lisi pomarańcz zdobi również pliczki bohaterów, na tym jednak katalog cech zwierzęcych się wyczerpuje. Postaci w znacznej mierze tworzy forma ruchowa, wyrazista, obrysowująca bohaterów mocnym konturem: w przypadku Tatalisa groteskowa, w przypadku rezolutnej Natalis wręcz taneczna. Jacek Gębura wykroił sylwetki lisiej rodziny z materii zamaszystej i mieniącej się bogactwem rytmów, każda z postaci bowiem ma tu swoją własną „melodię”, w której zawiera się zwięzła charakterystyka. Tak więc tata to zapatrzony w siebie bufon. Tomasz Maśląkowski porusza się tak, jakby rozpierało go powietrze, robiąc przy tym wiele, by jego karykaturalny i całkowicie pozbawiony empatii bohater nie stracił życzliwości widza. Zadanie to niełatwe, bo autorka wymodelowała go na stuprocentowego egoistę, przez co finałowe nawrócenie nie może wybrzmieć przekonująco. Aleksandra Mazoń, przyozdobiona wielką kokardą, ma nieco kanciastą, nieoszlifowaną jeszcze przez kobiecość ruchliwość kilkuletniej dziewczynki. Choć równocześnie jest już małą kobietą podkradającą mamie akcesoria do makijażu i marzącą o kabaretkach. Bywa przebojowa, bystra, wygadana i potrafi skutecznie tyranizować młodszego braciszka zwanego wdzięcznie Bobolisem. Radosław Kasiukiewicz w tej roli gra bez fałszywej nuty mocno ciekawego świata malucha, wprawdzie już nie raczkującego, lecz wciąż jeszcze w bliskich kontaktach z podłogą. Postacie lisiego rodzeństwa, wykreowane prosto, bez minoderii, świetnie osadzone w osobowościach wykonawców, to najmocniejsza strona aktorstwa w spektaklu. Najskromniejsze możliwości ma Kamila Chruściel jako Mamalis. Jej bohaterka, pomyślana dość jednowymiarowo, dźwiga na barkach cały ciężar pedagogicznego przesłania, co sprawia, że jej przemiana z ofiary domowego ucisku w świadomą swej wartości i dyktującą rodzinie warunki kobietę wypada dość szablonowo.
Spektaklowi jednak udaje się rozbroić misyjność tekstu lekkością i poczuciem humoru. Ale jest jeszcze muzyka. To już bonus dla dorosłych. Marek Otwinowski zaserwował listę parafraz i cytatów, dowcipnie komentujących akcję. Mamalis buntuje się na nutę starego przeboju Lombardu, śpiewając: „Mam dość histerycznych poranków, mam dość potłuczonych dzbanków!”. W finale za to rozbrzmiewa zawiesisty blues, w którym osierocona przez lisią businesswoman rodzina zawodzi przeciągle: „Wróć, Mamalisie, nasz domowy tygrysie, wróć!”. Ale skoro rzecz jest o lisach, to są i foxtroty, las zaś kojarzy się dźwiękowo z muzycznymi klimatami Las Vegas i Las Palmas. Wszystkim tym zabawom dodaje smaku brzmienie niedużej gitary, przypominające nieco ukulele. To właśnie ten skromny instrument jest najważniejszym głosem w narracji muzycznej, dodając jej lekkości i żartobliwego wdzięku.
Wydaje się mało prawdopodobne, by dziecięcy widz identyfikował się z problemami bohaterki spektaklu. Jego adresat jest w gruncie rzeczy pozorny, przedstawienie bowiem przez cały czas prowadzi grę z publicznością dorosłą. Konwencja bajki jest tu poręcznym kostiumem dla satyry na egoistycznych mężów, którym tradycyjny podział ról w rodzinie przyznaje prawo do nieograniczonego wyzysku kobiet. Oczywistość tej tezy omal nie pogrąża spektaklu w odmętach banału, na szczęście są inne przyjemności. Można się tu bawić odwróceniem archetypowych symboli. Las, będący w teoriach psychoanalitycznych scenografią dla rytuałów inicjacyjnych, tutaj okazuje się przestrzenią rite de passage niedojrzałego emocjonalnie taty. Figura Ojca przestaje być gwarantem porządku i bezpieczeństwa. Chwilowo zaburzony ład przywraca światu Matka, i to ona stoi na straży jego racjonalności. Męskość i kobiecość wymieniają się atrybutami, dowodząc, że ten dwubiegunowy podział może być polem interesujących negocjacji. Niestety, kwestie nieco trudniejszych wtajemniczeń, np. w to, co się naprawdę dzieje za drzwiami kurnika podczas lisich odwiedzin, pozostają w spektaklu potraktowane unikiem. Radykalizm „pierwszej sztuki feministycznej dla dzieci” nie przekracza bezpiecznego horyzontu między pufami w mieszczańskim salonie. Trochę mało.
30-12-2013
Wrocławski Teatr Lalek
Julia Holewińska
Skarpety i papiloty
reżyseria: Tomasz Man
scenografia i kostiumy: Anetta Piekarska-Man
muzyka: Marek Otwinowski
obsada: Kamila Chruściel, Tomasz Maśląkowski, Aleksandra Mazoń, Radosław Kasiukiewicz
premiera: 30.11.2013