Gorzko, gorzko!
W Rewolucji balonowej Julii Holewińskiej gwałtowna, frenetyczna przemiana świata z przełomu lat 80. i 90. widziana jest z dzisiejszej perspektywy oczyma trzydziestoletniej kobiety, która wtedy była dzieckiem.
Ten monodram, napisany dla aktorki Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie Katarzyny Marii Zielińskiej, pokazany został w swej prapremierowej wersji 27 listopada 2011 roku. Teraz sięgnął po niego Teatr im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim, a konkretnie wybrała go do scenicznej realizacji reżyserka Alina Moś-Kerger, opromieniona zeszłorocznymi sukcesami swojej gorzowskiej inscenizacji dramatu Marty Guśniowskiej Ony.
W sztuce Holewińskiej pokazany jest okres arcyważny – przełomowy, brzemienny w skutki, kiedy jedna radykalna zmiana goniła drugą, kiedy coś, co wczoraj było jeszcze niemożliwe i wręcz niewiarygodne, dziś stawało się nagle czymś realnym, a jutro – zwykłym, powszednim, banalnym, godnym już może nie tyle szczególnej uwagi, ile coraz częściej wybrzydzania i krytyki. Nie mamy zbyt wielu dzieł literackich czy (zwłaszcza) teatralnych, które w otwarty sposób mierzą się z tamtym okresem – przedziwnym, najpierw wyśnionym, potem przeżytym na jawie, a potem zmitologizowanym lub zohydzonym; rzadko kiedy przywoływanym w swojej nagiej, prawdziwej wersji, która jest pasjonująca (bo wtedy decydowały się tutaj losy nie tylko Polski, ale i świata), no i o wiele bardziej skomplikowana od swego wizerunku z narodowych mitów i paszkwili.
U Holewińskiej ów polski niewiarygodny przełom pokazany jest w opowieści kogoś, kto nie przeżywał szoku, widząc nazwisko Jacka Kuronia – wczoraj jeszcze „elementu antysocjalistycznego” numer jeden i „zaciekłego wroga ludowej ojczyzny”, a dziś po prostu kandydata na posła – widniejące na plakatach rozpostartych na warszawskich murach i kadłubach autobusów. Nie zachłystywał się emocjami, czytając z nadzieją artykuł Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier, nie studiował uważnie w wolnej nareszcie prasie opisów ustaw, które w sylwestrową noc 1989 roku zamieniły PRL w III RP. Bohaterka Holewińskiej, owszem, jest dzisiaj świadoma wagi tamtych wydarzeń, ale wówczas ważne były dla niej zupełnie inne aspekty przemian – to, że znienacka nutella przestała być dobrem luksusowym i stała się powszechnie dostępna, że gumy Donald zostały zamienione na Turbo i Stimorol, a potem na Hubbę Bubbę. Z nostalgią podszytą lekkim zażenowaniem, ale w sumie to nawet z niejakim wzruszeniem dowiadujemy się o naznaczonych szokiem kulturowym wakacjach 1989 w Norwegii, o polskim obciachowym handlu obwoźnym, o pierwszych zakupach w zachodnim supermarkecie, które nieuchronnie zamieniły się w wielogodzinne zwiedzanie gabinetu konsumpcyjnych osobliwości, o pawiach obficie puszczanych przez bohaterkę i jej brata po spożyciu niewiarygodnej, nieludzkiej ilości coca coli, fanty, sprite'a i czegoś tam jeszcze... Bo przedtem przywiezioną przez ojca z Berlina Zachodniego nutellę dawkowała sobie wspólnie z bratem po dwie łyżeczki na dzień.
Snującą ogromniasty, wielogłosowy monolog Wiktorię – bohaterkę dramatu Holewińskiej gra Kamila Pietrzak-Polakiewicz. Jest taka jak należy – kiedy trzeba po dziecinnemu niefrasobliwa, kiedy trzeba po dorosłemu zbolała, a przede wszystkim wiarygodna. Wierzymy jej bez zastrzeżeń na przykład wtedy, gdy kuli się ze strachu na dźwięk telefonicznego dzwonka – nie tylko dlatego, że grana przez nią Wiktoria zalega z opłatami za przedszkole i lodówkę (może to dzwoni windykator?), ale po prostu dlatego, że (jak niemal my wszyscy) nie daje sobie rady ze spełnianiem codziennych, banalnych obowiązków – nie pamięta o odebraniu wyników cytologii, sukienki z pralni, no i o urodzinach ojca. Wierzymy także jej-Wiktorii, gdy wspomina z gorzkim grymasem na twarzy swój banalny, burzliwy, krótki włoski romans (Italianiec nie zaśpiewał jej co prawda: „...i nie puać kiedi odijadę”, ale po prostu zapomniał jej napomknąć, że posiada żonę).
Kamila Pietrzak-Polakiewicz ożywia się i rozjaśnia wewnętrznym światłem, gdy oddaje się miłym sercu wspomnieniom z okresu przemiany przaśnej bidy w coś na kształt przedwstępnej fazy dobrobytu, a przygasa, gdy przypomina sobie o wstydzie małej Wiktorii z powodu jej „nietrafionego” imienia, nieposiadania lalki Barbie, klocków lego i modnych ciuchów. Albo gdy opowiada o rodzicach swej bohaterki, którzy podczas wakacji w Norwegii zamienili się z polskich inteligentów w obwoźnych handlarzy (kto wówczas nie handlował, niech pierwszy rzuci kamieniem!), albo gdy naśladuje monologi matki Wiktorii – do ustrojowego przełomu prawidłowo bogobojnej, a potem owładniętej amwayowskim szaleństwem. Pietrzak-Polakiewicz jest wspaniale plastyczna, świadoma złożoności swej postaci, panująca nad każdym gestem, każdą intonacją głosu. I wytrzymuje fizycznie godzinne sam na sam z widownią, przerywane krótkimi estradowymi wstawkami w wykonaniu trojga partnerów, o których za moment też ciepło wspomnę.
Dodajmy, że Alina Moś-Kerger ułatwiła aktorce zadanie, nie tylko mądrze ją prowadząc, ale też przykrawając (moim zdaniem bezbłędnie) tekst Holewińskiej, wyrzucając z niego cały szereg niewielkich fragmentów i układając literacki scenariusz spektaklu w granitowo spójną całość.
Sceniczne otoczenie wspomnień i wynurzeń trzydziestoletniej Wiktorii stanowi po prostu podłoga Sceny Kameralnej gorzowskiego teatru zasłana kartonami oraz plastikowymi pojemnikami rodem z Ikei albo z Jyska. W przezroczystych pojemnikach nasza bohaterka przechowuje pamiątki z dzieciństwa i wczesnej młodości – pluszaki, kasety magnetofonowe, kasety wideo, różne typowe i nietypowe drobiazgi.
Pod koniec Wiktoria ułoży tego wszystkiego coś na kształt tekturowo-plastikowego muru, oddzielając się rozpaczliwie od tła swego monologu – mini-scenki w kształcie telewizyjnego ekranu, na której od czasu do czasu pojawiają się idole z tamtego okresu – między innymi dwaj polscy „superbojsi” z zespołu Papa Dance, Anatolij Kaszpirowski, prezenterzy Koła fortuny i bohaterowie najpopularniejszych reklam z pamiętnym szlachciurą wrzeszczącym: „Ojciec! Prać?!”. Scenki z telewizora w tekście Holewińskiej miały być odegrane przez samą Wiktorię, tutaj Alina Moś-Kerger oddała je trojgu aktorów i to był jej kolejny reżyserski strzał w dziesiątkę. Choreografię tych prześmiesznych, kiczowatych do bólu „wyrywków z szołbiznesu” ułożył zadziwiający gorzowską publiczność nie od dziś swą aktorską inwencją i fizyczną sprawnością Bartosz Bandura, a towarzyszyli mu dzielnie i skutecznie Marta Karmowska i Jan Mierzyński, który sugestywnie, ale i kpiąco „wymrukiwał” słynne „adin, dwa tri, czetyrie” Kaszpirowskiego.
I wszystko by tu biegło łagodnie, sprawnie, harmonijnie, wzruszająco i ciut prześmiewczo w stronę niewinnej nostalgii towarzyszącej dobrym wspomnieniom, gdyby nie wzmagane w nas-widzach bardzo umiejętnie poczucie, że ta cała cudowna idylla nagłej odmiany to perfidny zbieg historycznych okoliczności, który nas wszystkich wciągnął w pułapkę nieznośnej lekkości niby-dobrobytu. A może po prostu niebytu? Może my już nie istniejemy, tylko że jeszcze o tym nie wiemy? Bo jak tu „wyjść z siebie i stanąć obok”, żeby skonstatować, iż w głowach mamy sieczkę złożoną nie z przemyśleń, tylko ze sloganów? Że nic nie jest u nas i w nas poukładane w porządny, europejski sposób, a o tym przecież marzyliśmy, przestępując z nogi na nogę w kolejkach po mięso, po wyroby czekoladopodobne – po wszystko. I co to dziś znaczy „europejski sposób”, kiedy Europa się sypie, targana terroryzmem, regionalizmami, nacjonalizmami, interesikami, układzikami, pogrążona w znanym nam świetnie „jakośtobędzie”, od którego wtedy usiłowaliśmy do niej uciec?
W ostatniej scenie mur z pojemników wypełnionych pamiątkami jest rozwalany, a trzy postacie z telewizora-estrady usiłują wciągnąć Wiktorię z jej zabałaganionego terytorium w głąb ekranu – tam wszystko jest piękne i spójne, tam nie ma porozrzucanych pudeł i kartonów, tam życie niesie ze sobą same dobre niespodzianki, a już na pewno nie czai się tam żaden windykator. Bohaterka wyrywa się im jednak i pozostaje w świecie realnym, w którym przedszkole monituje w sprawie opłat, ojciec jest smutny i wściekły na córkę, wyniki cytologii są do bani, ale w którym przynajmniej mamy jasność co do tego, że nic nie ma za darmo i że każdy rachunek musi być zapłacony.
A my, gdy już ręce się nam zmęczą od klaskania, wychodzimy z Sali Kameralnej gorzowskiego teatru z głową wypełnioną raczej gorzkimi myślami. I pytamy sami siebie: czy dobrze przeżyliśmy te dwadzieścia pięć lat dzielących nas od pamiętnego historycznego przełomu? Czy właściwie wykorzystaliśmy nasz potencjał – osobisty, grupowy, narodowy? Czy nie daliśmy się aby zwieść mirażowi wszechdostępności rozmaitych, najczęściej nie do końca nam potrzebnych dóbr? Kim dzisiaj jesteśmy – bardziej obywatelami czy konsumentami? Czy aby ognista lawa z tamtego cudownego wybuchu już w nas nie zastygła w plugawą, zimną skorupę?
W ten oto sposób seria banalnych zdawałoby się historyjek z dzieciństwa Wiktorii prowokuje nas do istotnych przemyśleń. Bo te „dziecinne” z pozoru narracyjki są z pewnością uniwersalne – przemawiają nie tylko do dzisiejszych trzydziestolatków, lecz po prostu do nas wszystkich, a poza tym są do bólu prawdziwe, no i scenicznie obrobione w przemyślany, dojrzały sposób.
Więc wychodzimy ze Sceny Kameralnej na teatralne podwórko, potem na ulicę, a potem do domu czy gdzie tam. I cały czas gorzko przemyśliwamy. Czego chcieć więcej od teatru?
20-04-2015
Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim
Julia Holewińska
Rewolucja balonowa
reżyseria i scenografia: Alina Moś-Kerger
ruch sceniczny: Bartosz Bandura
asystent reżysera: Bartosz Bandura
inspicjentka, suflerka: Iwona Hauba
obsada: Kamila Pietrzak-Polakiewicz, Marta Karmowska, Bartosz Bandura, Jan Mierzyński
premiera: 27 marca 2015 r.
Potwierdzam. Szkoda czasu.
Słaby tekst. Słaba sztuka. Szkoda czasu.
Bardzo, ale to naprawdę bardzo nudny spektakl.