Kamza skubie Różewicza
Paweł Kamza, wystawiając Wyskubki na scenie Współczesnego, buduje wokół idei domu wspólnotę ponad podziałami na scenę i widownię. Przez darcie pierza, pardon! papieru na strzępy, przez śpiewaną razem pieśń o pękającym kasztanie i przez katalog wiejskich obyczajów przemyca opowieść o życiu, które nieuchronnie zmierza do śmierci.
Jednocześnie skutecznie i niepostrzeżenie zachęca, żeby po powrocie do domu zakopać się w Różewiczu. O recenzencka naiwności, pozwoliłaś się spodziewać, że ten tekst napisze się z łatwością, z jaką smaruje się bułkę masłem! Tymczasem kolejny dzień spędzam obłożona książkami, z których pracowicie wyskubuję wiersze, strofy, pojedyncze zdania i ich fragmenty, wszystkie te strzępy, z których Kamza zbudował scenariusz Wyskubków. Najbardziej oczywisty trop, czyli wspomnienia Stefanii Różewicz zawarte w tomie Matka odchodzi, są tu aż i zaledwie stelażem, na którym dramaturg i reżyser zarazem umieszcza całą pieczołowicie wyłuskaną kolekcję tekstów pochodzących z różnych zbiorów, od Ech leśnych po Kup kota w worku, które na rozmaite, bardzo nieoczywiste sposoby odwołują się do idei domu i życia rodzinnego.
„Z pierzem było lepiej, bo z kilku chałup schodziły się dziewczyny na wyskubki i po kolacji wszędzie skubano pierze. Oczywiście było weselej, bo razem można było pośpiewać, pożartować, obmówić kogoś. Gospodyni zawsze jakąś dobrą kolację zrobiła. Pod koniec wyskubek była kawa i biały chleb, i jakaś tańcówka” – tyle Stefania Różewicz o tytułowych wyskubkach. Elementów opisu wiejskich obyczajów wyłowionych z jej wspomnień dostajemy tu, rzecz jasna, więcej, ale nie one są źródłem największych zaskoczeń. Odpryski z Różewicza, czasem podane w całości, kiedy indziej skrócone, z rzadka sparafrazowane albo sklejone z innymi, pojawiają się tu między innymi w warstwie muzycznej skomponowanej przez Aleksandra Brzezińskiego, który połączył w niej rozmaite tradycje – od ludowych z korzeniami z Wielkopolsce, na Śląsku i Mazowszu, przez klezmerskie brzmienia, aż po muzykę miasta, z którego na wieś wraca Stefa (Zina Kerste), jedna z sióstr biorących udział w wyskubkach.
„To naprawdę mój dziadek napisał?” – dziwiła się po jednym z pierwszych spektakli wydawczyni Julia Różewicz. I miała prawo – rymowany Nieboszczyk przez grzeczność z 1945 roku niewielu widzom skojarzy się z twórczością poety. Jednak repertuar Wyskubków, wyjąwszy instrukcję darcia pierza i improwizowane rozmowy z widzami o wigilijnych tradycjach, składa się wyłącznie z Różewicza – od monologów przez dialogi po teksty piosenek. Łącznie z przekleństwami. „Sakra”, „psiakrew” i „psi syn” – tak i tylko tak przeklinali wuj Józef i ojciec Tadeusza, co wiadomo z Niebieskiej linii. Trzeba docenić prawdziwie koronkową dramaturgiczną robotę Kamzy, który podejmuje jej wysiłek nie tylko po to, żeby skleić odnalezione fragmenty w spójną całość, ale żeby zrekonstruować na ich podstawie ukryty gdzieś między (albo pod) wierszami staro-nowy – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi – Różewiczowski dramat o niemożliwym, o powrocie do domu, o wskrzeszaniu przeszłości. Reżyser i autor adaptacji zarazem wydaje się w tym dążeniu zgodny z duchem autora, któremu literacki recykling zawsze był bardzo bliski.
Jednak siła oddziaływania Wyskubków to nie tylko uruchamiający czytelniczą aktywność widza sprawny twórczy recykling, ale też to, co się za nim kryje, co dostajemy pod gładką z pozoru, bezpieczną powierzchnią tego opisu obyczajów. Szybko wszak odnajdujemy kolejne nitki łączące nas z opowieściami aktorów i współwidzów, z którymi siadamy do stołów ustawionych tu w miejscu rzędów krzeseł na widowni. W dodatku ręce mamy zajęte – zamiast pierza drzemy papier na strzępy. A czasem też śpiewamy albo opowiadamy sobie nawzajem o wigilijnych potrawach. To wszystko sprawia, że w Wyskubkach łatwo się rozgościć i przyjemnie umościć. I można nie zauważyć cienia śmierci, który majaczy nam z początku punktowo, a którego obecność z czasem coraz bardziej gęstnieje, sprawiając, że ta opowieść o celebracji życia ustępuje miejsca temu, co tajemnicze i nienazwane.
„Obszar, na którym żyję, zmniejsza się nie tylko o mijające lata mojego życia, ale o twarze tych, którzy odchodzą. Odchodzili najpierw powoli, pojedynczo, oglądając się, potem coraz szybciej, liczniej, prawie gromadnie. Czasem zdaje mi się, że płynę na krze. Kra płynie i jej powierzchnia pęka, zmniejsza się” – pisał Różewicz w eseju Tożsamość poświęconym pamięci Karola Kuryluka. Podobnie jest z kołem życia w Wyskubkach, z tą opowieścią podzieloną na dwanaście miesięcy, na cztery pory roku i na cztery kapliczki zbudowane tu przez Izę Kolkę, autorkę scenografii i kostiumów, z garnków, butelek, papierowych tubek i książek, wśród których kryje się i ta z wierszem o nieboszczyku. Oto siedzimy razem na unoszącej się niby gdzieś na powierzchni i niby obok życia toczącego się za drzwiami teatru krze, na której pojawiają się kolejne rysy: nieobecność ojca, śmierć adiutanta, a potem i młodego chłopca, co to nieszczęśliwie zakochał się w starszej kobiecie. Próbujemy te rysy zakleić opowieściami o duchach, o klątwie owczarza, ale daremnie – „kto na śmierć chory, nie pomogą doktory”.
Już zresztą w punkcie wyjścia rodzina, która zaprasza nas na wyskubki, jest niepełna i składa się z właściwie z samych kobiet. Jest babka (Miłosz Pietruski) i jej trzy córki: Stefa (Anna Błaut), Stasia (Zina Kerste) i Jasia (Dominika Probachta). Jest jeszcze Młoda (Ewa Niemotko), córka Stefy. Jest i Matusek (Krzysztof Boczkowski), jedyna męska postać, przewodnik po obejściu, raczej przygodny gość niż domownik. Zamiast trzech braci Różewiczów mamy zatem trzy siostry, spośród których jedna – Jasia Dominiki Probachty – wydaje się być postacią nie z tego świata. I choć nie powinniśmy spodziewać się prostego przełożenia, pozwalającego przekleić sceniczną opowieść na postaci Janusza, poety i podporucznika AK, który został stracony w 1944 roku, reżysera filmowego Stanisława i Tadeusza – to sam zabieg tej zamiany ról prowokuje próby odszyfrowania. Skoro zatem byłaby Jasia Januszem, Stasia – Stanisławem, to gdzie kryje się Tadeusz? Pod spódnicą Stefy, która jest najbliższa postaci matki? W skórze Młodej, odkrywającej świat na nowo? A może w przebraniu babki, która wyznacza ramy i reguły tej opowieści i która w kobiecym kostiumie chowa mężczyznę? Czy szukać go u Matuska, który jest i swój, i obcy zarazem, i wesołkowaty, i rozpaczliwie samotny?
Wartość spektaklu Kamzy, znakomicie zagranego przez szóstkę aktorów Współczesnego, polega na tym, że Wyskubki działają skutecznie na dwóch poziomach – jako wspólnotowa, integracyjna i uniwersalna opowieść o powrocie do rodzinnego domu i jako patchwork z Różewicza, odsyłający bardziej dociekliwych widzów do źródeł. Można na pierwszym z tych poziomów się zatrzymać, co samo w sobie w popandemicznej dobie powrotów do teatru i oswajania ich na nowo jest wystarczająco cennym doświadczeniem. Można też oba połączyć, fundując sobie po wizycie w teatrze inny rodzaj frajdy, zdecydowanie bardziej samotniczej od uczestnictwa w spektaklu. Ważne, że ten drugi poziom pojawia się niezobowiązująco – śledząc proces wyskubywania Różewiczowskich tekstów, nie czujemy presji, nakazu, żeby za nim nadążyć i rozszyfrować wszystkie tropy, nie zamieniamy się w ambitnych słuchaczy literaturoznawczego wykładu. Do powrotu do Różewicza i poszukiwań w nim śladów domu, rodzinnych więzi i echa przeszłości czujemy się zachęceni, może sprowokowani, ale w żadnym razie nie zobligowani.
27-07-2022
Wrocławski Teatr Współczesny
Wyskubki
według Tadeusza Różewicza
adaptacja i reżyseria: Paweł Kamza
scenografia i kostiumy: Iza Kolka
muzyka: Aleksander Brzeziński
choreografia: Adrian Rzetelski
obsada: Anna Błaut, Zina Kerste, Ewa Niemotko, Dominika Probachta, Krzysztof Boczkowski, Miłosz Pietruski,
premiera: 3.06.2022
galeria zdjęć Wyskubki, reż. Paweł Kamza, Wrocławski Teatr Współczesny ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 사이트.com