KLAPS! – czyli 50 twarzy Greya
Zakładam – być może niesłusznie - że czytelnicy portalu teatralny.pl nie są znawcami grubej jak Harry Potter trylogii E.L. James, która od jesieni 2012 roku nieprzerwanie gości na szczycie polskich list bestsellerów – na świecie sprzedano jej ponad 100 milionów egzemplarzy, w Polsce „zaledwie” 1,3 mln. (Z nadzieją na przyszłość – a nadzieja to niepłonna, bo na walentynki 2015 szykowany jest film, przy którym zbledną prowokacje z Nimfomanki Larsa von Triera, a poziom czytelnictwa radykalnie podskoczy).
Dlatego aby przybliżyć państwu punkt odniesienia do najnowszej premiery Teatru Polonia, wybrałam fragment opisu i dialogu, zamieszczony w sieci w celach reklamowych przez wydawcę. Wydaje mi się to konieczne, by zrozumieć sens spektaklu KLAPS! 50 twarzy Greya. Jeśli kogoś taka proza nie zachwyca, może oczywiście rzeczony fragment opuścić; zarówno czytanie jak chodzenie do teatru jest aktem dobrej woli, nie przymusu, podobnie jak odwiedziny w gabinecie tortur erotycznych miliardera Christiana Greya. Krytycy literaccy zgodnie twierdzą, że to potworna grafomania, czytelniczki/cy – głosują portfelami inaczej.
„Pierwsze, co zwraca moją uwagę, to zapach: skóra, drewno, środek do polerowania o delikatnie wyczuwalnej nucie cytrusowej. Bardzo przyjemny. Światło jest stonowane, subtelne. Prawdę mówiąc, nie widzę jego źródła; ukryte jest gdzieś pod gzymsem wokół ścian, roztaczając nastrojową poświatę. Ściany i sufit są w odcieniu bordowym, co sprawia, że spore pomieszczenie wydaje się bardziej przytulne, a podłogę pokrywa stary lakierowany parkiet. Na ścianie naprzeciwko drzwi widzę duży drewniany krzyż, przymocowany na kształt litery X. Wykonano go z lakierowanego mahoniu, a na każdym końcu znajdują się kajdanki. Pod sufitem podwieszono wielką żelazną kratę o wymiarach co najmniej metr na półtora, a z niej zwisają najprzeróżniejsze sznury, łańcuchy i błyszczące kajdany. Na ścianie obok drzwi przymocowano dwa długie, lakierowane, misternie rzeźbione kawałki drewna, trochę przypominające szczeble balustrady, ale dłuższe, a na nich zawieszono zaskakującą kolekcję rózg, pejczy, szpicrut i śmiesznych kijków z piórami. (…)
– Powiedz coś – nakazuje Christian. Głos ma łagodny, ale to tylko pozory.
– Ty robisz to ludziom czy oni tobie?
Kąciki jego ust unoszą się. Jest albo rozbawiony, albo czuje ulgę.
– Ludziom? – Kilka razy mruga powiekami, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią. – Robię to kobietom, które mają na to ochotę.
Nie rozumiem.
– Skoro masz ochotniczki, to dlaczego przyprowadziłeś tutaj mnie?
– Ponieważ chcę robić to z tobą. Bardzo chcę.
– Och – gwałtownie łapię powietrze. Dlaczego?
Niespiesznie przechodzę na koniec pomieszczenia i klepię wysoką ławkę, po czym przesuwam dłonią po skórzanym siedzisku. On lubi robić kobietom krzywdę. Ta myśl jest mocno przygnębiająca.
– Jesteś sadystą?
– Jestem Panem. – Szare oczy płoną.
– A co to znaczy? – pytam szeptem.
– To znaczy, że chcę, abyś dobrowolnie mi się poddawała.
Marszczę brwi, próbując przyswoić jego słowa.
– A po cóż miałabym to robić?
– A by mnie zadowolić – szepcze, przechylając głowę. Przez jego twarz przemyka cień uśmiechu”.
(E.L. James, Pięćdziesiąt twarzy Greya, fragment rozdziału VII, tłumaczyła Monika Wiśniewska, Wydawnictwo Sonia Draga 2012).
W przedstawieniu granym na małej scenie (w maju zostanie przeniesione na dużą) zastosowano regułę Wyspiańskiego – z prosta, dużo szczęścia, małe koszta. Aktorów jest zaledwie trójka, autorów amerykańskich (zawodowo związanych z kabaretem) aż siedmioro, licząc kanadyjskiego reżysera Johna Weisgerbera – ośmioro. Dekorację stanowią pluszowe kotary bordo i śladowa ilość rekwizytów (komputer firmy Gruszka – to taki żarcik z Apple’a; duża plastikowa piłka gimnastyczna, hełmy grotołazów, hełm motocyklowy z czarnym gumowym penisem, nadmuchiwany „poduszkowiec” – czyli ustrojstwo do pływania w basenie dla dzieci, turbowyrzutnie zrobione z dwulitrowych plastikowych butelek po napojach, fotel, pejcz itp.).
Dziełko jest parodią, i to parodią udaną – bo chyba próby adaptacji 1:1 nikt przy najlepszej woli by nie zniósł. Obsadę skompletowano niezłą. Wyrzeźbiony na siłowni Mateusz Damięcki występuje w roli Hugha Hensona – milionera ratującego pandy i budującego szkoły w Afryce; głupia blondyna Magdalena Lamparska to jego kochanka Natasha, a boginią sytuacji wymyślającą sceny z udziałem owych literackich, nierzadko zbuntowanych bohaterów jest pisarka, czyli Marta Walesiak – gospodyni domowa pod nieobecność rodziny oddająca się przy białym winie fantazjom erotycznym, które jej się „same piszą”. Po polsku tekst napisał Bartosz Wierzbięta, niekwestionowany mistrz dialogów do Disnejowskich przebojów takich jak Shrek, Potwory i spółka, Madagaskar czy Kung Fu Panda. I to dzięki jego robocie przedstawienie jest lekkie, dowcipne, zdecydowanie bardziej zabawne niż wulgarne, choć mówienie i śpiewanie o seksie po polsku to ryzykowne przedsięwzięcie. Dlatego określiłabym tę pracę jako coś znacznie więcej niż przekład czy adaptacja – to polski oryginalny tekst, który zdecydowanie żyje własnym życiem dzięki idealnemu słuchowi Wierzbięty na polską idiomatykę, odwagę, by robić z nią przeróżne językowe wygibasy, szarżować i wykpiwać, no i rymować w stylu na tyle świeżym i barwnym, że ani przez moment nie trąci to „częstochową”.
Rzecz zaczyna się jak Batman, a kończy jak Bridget Jones. W środku zaś mamy dwie godziny zabawy bardzo w duchu najfajniejszej parodii międzywojennego XX-lecia, czyli Na ustach grzechu Magdaleny Samozwaniec, kompromitującej czytany przez miliony romans ordynata Michorowskiego ze Stefcią Rudecką; dzieła właściwie zbiorowego, bo pisanego przy walnym udziale ludzi obdarzonych szczególną inteligencją i dowcipem – poetki Marii z Kossaków Pawlikowskiej i jej męża, Jana Pawlikowskiego. Parodia bywa lepsza od parodiowanego. Wierzbięta może być tylko dumny z takich paranteli.
Dziełko jest parodią, i to parodią udaną – bo chyba próby adaptacji 1:1 nikt przy najlepszej woli by nie zniósł. Jakie są główne atrakcje owego humorystycznego wieczorku? Otóż męski striptiz bohatera przebranego za Batmana, który – oświadczywszy w bratnim języku słowiańskim – „Ja sem netoperek” – zdejmuje pod peleryną majtki z żółtym logo i pokazuje pupę. Niektóre dialogi – na przykład bohaterka informuje nas, komentując utratę dziewictwa: „Czuję się, jakby Thor przeleciał mnie swoim Mjölnirem”. „Dlaczego nie młotem?” – pyta autorka. „Bo mi dałaś bogate wykształcenie, studiowałam przecież filologię skandynawską”. Lamparska jako Tasha angażuje też publiczność, prosząc z błękitnooką naiwnością o dobre rady: „Panie doktorze, czy powinnam się zgodzić, kiedy chłopak proponuje mi fisting, bo bardzo lubi wkładać mi różne rzeczy do pupy?” W drugiej części rzecz zaczyna się tanecznym trio jak z pornograficznych filmów o seksie po bawarsku (puszczanych kiedyś na RTL). Damięcki prezentuje nie tylko bicepsy, ale i popis walki nunczaku, a kluczowym momentem jest pieśń „Zostań moją niewolnicą”, odnosząca się wprost do zacytowanego wyżej fragmentu powieści („Chodź, popieszczę cię prądnicą, rozwieraczem, lutownicą/ chcesz, podduszę cię dławnicą – obiecuję, będzie cool!”).
Jednym słowem sztuka Klaps! – nie od klapsa filmowego, tylko klapsów w tyłek – jest zarówno żwawa, jak śmieszna; czuje się, że aktorzy grają ją con amore i bawią się zapewne równie dobrze jak widzowie, zważywszy, że elementy improwizowania przy udziale publiczności są nieprzewidywalne – na moim przedstawieniu nie było panów ani pań zbyt skrępowanych, więc wyszło OK.
Spełniłam dobry uczynek – miałam dwa miejsca, więc zaprosiłam nieznaną mi panią, która bezskutecznie próbowała dostać się do teatru z marszu, tuż po przyjeździe na konferencję do Warszawy z Wybrzeża. W przerwie, dziękując mi wylewnie, wyznała, że od lat się tak nie śmiała w teatrze, a ja muszę powiedzieć to samo, choć uważam, że spektakl o pół godziny krótszy i bez przerwy byłby jeszcze lepszy. Ale przecież w prywatnym teatrze bufet też musi na siebie zarabiać. Polska scena wciąż dopiero się oswaja z formułą stand-up comedy, ale w Polonii i Och-Teatrze od lat występuje Rafał Rutkowski, więc można powiedzieć, że to jak najwłaściwsze miejsca dla tego typu repertuaru.
W każdym razie w stosunku do materiału wyjściowego było to bardzo miłe rozczarowanie, rzecz zrobiona całkowicie profesjonalnie.
21-03-2014
Teatr Polonia w Warszawie
J.S. Blair, I.M. MacIntyre, J.A. Millan, S.A. Moran, C.J. Munch, A.M. Scheffler, I.P. Whalen
KLAPS! 50 twarzy Greya
tłumaczenie: Bartosz Wierzbięta
reżyseria: John Weisgerber
scenografia: Paulina Czernek
obsada: Magdalena Lamparska, Marta Walesiak, Mateusz Damięcki
premiera: 15.03.2014
Masakra, płytkie dowcipy dla starych ciotek, nie wiem co w tym śmiesznego ??? Nie tego się spodziewalem, wręcz mnie ta sztuka odrzuca od teatru Polonia
katastrofa
Super spektakl. Gorąco polecam. Śmialiśmy się z żoną od deski do deski i jeszcze po przedstawieniu.
jml13060 napisał(a):
Wspaniała parodia szczególnie jak ktoś nieco zna książkę to ubaw nie z tej ziemi Mistrzostwo Pana Damięckiego ale tez nic ustępujące mu dwie urocze Panie polecam polecam!!! Idźcie zobaczcie póki jest - tym właśnie teatr różni sie od telewizji - prawdziwe emocje !
Spektakl świetny, przezabawny, z zaskakującym wręcz Mateuszem Damięckim. Rewelacyjnie wybrane i sparodiowane fragmenty prozy. Obejrzałabym drugi raz bez zastanowienia.
Byłem. Wyszedłem w przerwie. Nie tylko ja. Nie wiem z czego się widzowie podśmiewali ? W mojej ocenie przedstawienie to była jedna prymitywna wulgarność na zamówienie pospólstwa. Sukces kasowy "teatru" zapewniony. Wystarczy, że ze sceny aktor wypowie plugawe słowo, wykona wulgarny gest, a w reakcji ma zapewnioną radość widowni. Coraz częściej się z tym zjawiskiem spotykam. Aktorzy się starali i do nich nie mam zastrzeżeń. Ot, taką mają pracę.
Jeśli już to spektakl kończy się sceną nawiązującą do filmu "Love actually", czyli "To właśnie miłość"
Mega spektakl. Śmialiśmy się cały czas. Świetna gra aktorska. Z bliska wyglądają jeszcze lepiej. Niesamowity Mateusz Damięcki. Super Lamparska Magdalena i Walesiak Marta. To był cudownie udany wieczór. Nie żałujemy. Polecam bardzo.