Kwartet dla czwórki śpiewających aktorów
Tytuł spektaklu Christopha Marthalera wydaje się kwintesencją absurdalnego humoru organizującego sceniczny świat. W tytułowym rozmiarze jest jedynie łóżko w hotelowym pokoju, miejscu akcji tej opowieści. Cała reszta – w skali mikro.
Bo choć playlista tego przedstawienia składa się z piosenek i pieśni poruszających Wielkie Tematy: miłości, śmierci, zjednoczenia ze wszechświatem, to inscenizacja skutecznie nakłuwa te balony, sprawiając, że powolutku, z cichutkim sykiem uchodzi z nich powietrze. Co zostaje? Zdekonstruowany romans, wywrócony na nice monodram i koncert na czwórkę aktorów, trochę w duchu Schaeffera (gdyby robił w musicalach). I przenikająca kolejne wątki opowieść o samotności towarzysząca nam aż do finału, w którym opuszczamy bohaterów śpiących w pozycji „na łyżeczkę” w ogromnym łożu. Wydawałoby się, że blisko tak, że już bliżej nie można, a jednocześnie boleśnie osobno.
Nazwisko polskiego dramaturga przywołuję tu nieprzypadkowo – siedząc w pierwszym rzędzie podczas pokazu w Piekarni, co i rusz łowiłam za plecami stukot obcasów – oto kolejni widzowie opuszczali salę. Rozumiem, że spotkanie z Marthalerem, mimo że gościł we Wrocławiu dwa lata temu, kiedy na ostatnią, jak dotąd, edycję festiwalu Dialog Wrocław przywiózł Płacz. Iluzje (Morze łez 4), może wywołać konfuzję. W obecnych współcześnie w polskim teatrze nurtach trudno znaleźć podobny język, a przez kurczącą się liczbę międzynarodowych festiwali, pozwalających rozszerzyć perspektywę, zostajemy pozbawieni narzędzi pozwalających z marszu odnaleźć się i rozgościć w świecie Marthalera. Może najbliżej, jeśli chodzi o muzyczne ucho, umiejętność zabawy absurdem i potrzebę budowania form opartych na alternatywnej logice, bywa Cezaremu Tomaszewskiemu, którego Raj i Peri oglądałam ostatnio w Krakowie – bywa, o ile reżyser może pozwolić sobie na uwolnienie scenicznej opowieści od rygorów tradycyjnej narracji.
Wracając do King Size – tym razem, w porównaniu do Dialogowej wycieczki do apteki, dostajemy formę zdecydowanie prostszą, zakrojoną na czwórkę wykonawców i uwolnioną od znaczeń cięższego kalibru. Jakkolwiek na przekór i wbrew dominującej tonacji, która po wyjściu z sali wypycha nam na język przymiotnik „uroczy”, którym najłatwiej skwitować spektakl, tę pozorną lekkość utrzymuje w balansie delikatnie zaznaczony ciężar – jest przecież King Size opowieścią o samotności, o osobności, o niemożliwości spotkania, dotyku, kontaktu. To wszystko, o czym tak pięknie śpiewają Tora Augestad i Michael von der Heide wraz z akompaniującym im Bendiksem Dethleffsenem, pozostaje przecież na poziomie przywoływanych w muzyce i w tekście miłosnych deklaracji – kochanków, których oglądamy na scenie, nie połączy nawet najlżejszy dotyk.
Do tego projektu, poza swoimi aktorami: Dethleffsenem i 82-letnią Nikolą Weisse, Marthaler zaprosił Augestad, norweską mezzosopranistkę, dyrygentkę i aktorkę, z którą współpracuje od 2009 roku i która ma na koncie wiele solowych projektów, wśród nich i te będące dowodem na jej własne poczucie absurdu – jak nagrany we współpracy z Marcusem Pausem album Good Vibes in Bad Times, na którym znajdziemy cytaty z Donalda Trumpa przerobione na wiersze. Z kolei von der Heide to piosenkarz, który w Szwajcarii ma status gwiazdy, w dorobku świetnie sprzedające się płyty, a za sobą start w Eurowizji (nieudany, zajął ostatnie miejsce). Dla tej pary kontakt z widownią i uwodzenie przez śpiew to codzienność, jakkolwiek Augestad ma z pewnością zdecydowanie większe doświadczenie z Schumannem, Wagnerem, Beethovenem czy Mozartem. Ale repertuar wieczoru jest na szczęście tak szeroki i pojemny, że odnajdzie się w nim zarówno gorący rzecznik tradycji Liederabend, wieczoru pieśni, jak i fan telewizyjnych festiwali muzycznych. Częścią spektaklu jest zresztą eurowizyjny duet, a gatunki wciąż się ze sobą zderzają, łącząc wysoką muzyczną kulturę z popem, kiedy I Go to Sleep The Kinks przechodzi płynnie w pieśń Schumanna, albo kiedy Wagnerowskie preludium z Tristana i Izoldy ewoluuje w I’ll Be There Jackson’s Five. Swoboda, z jaką Augestad i von der Heide pokonują te gatunkowe granice, robi wielkie wrażenie.
Miejscem akcji jest hotelowy pokój w odcieniach seledynu i błękitu – z kwiecistą tapetą pokrywającą ścianę za ogromnym łożem, podłogą wyłożoną wykładziną i ciągiem wysokich szaf – w jednej z nich zamontowano barek tak wysoko, że trzeba strzelistej Norweżki na wysokich obcasach, żeby cokolwiek z niego wyjąć. W pościeli śpi mężczyzna (Dethleffsen) – towarzyszymy jego przebudzeniu, porannej toalecie i chwili, w której ubrany w garnitur siada przed klawiaturą keyboardu, żeby akompaniować sobie i pozostałym wykonawcom. Po tym jak opuścił pokój, na scenę wchodzi hotelowy boy (von der Heide) i pokojówka (Augestad) – śpiewając, ścielą łóżko dość niewprawnie, a w pewnej chwili ulegają pokusie i wskakują pod kołdrę, żeby przespać w luksusie część swojej szychty. I kiedy już nam się wydaje, że sytuacja została nazwana, a postaci określone, dramaturgia obiera logikę opartą na absurdzie, na podszytym nonsensem humorze – postaci zmieniają kostiumy, role, są na przemian marzącą o sobie parą, dwojgiem królewskich dzieci, mini-chórem zamkniętym, a to w szafie, a to w łazience, a to śpiewającym przez sen, w łóżku. Bywają rywalizującymi ze sobą gwiazdami na konkursie piosenki, ba! Augestad staje się nawet kurą – śpiewa, wysuwając się spod łóżka i starając się jednocześnie bez użycia rąk zjeść rzucone na podłogę kawałki sałaty! Momenty, w których tworzą muzyczny duet, są zarazem jedynymi, w których pojawia się między nimi interakcja. I można zadać pytanie, na ile faktycznie są parą, a na ile odrębnymi bytami zabłąkanymi w czasoprzestrzeni.
Niejedynymi w hotelowym apartamencie – przez pokój wędruje też niestrudzenie starsza kobieta (Weisse) z nieodłączną torebką w ręku. W jednej ze scen wyjada z niej spaghetti, w innej pakuje do jej wnętrza słuchawkę telefonu stojącego na hotelowej toaletce. Z książeczki, która wygląda jak modlitewnik, odczytuje absurdalny tekst Méli-mélodie Boby’ego Lapointe, z mozołem rozkłada stojak na nuty, żeby sentencjonalnie stwierdzić, że „są takie stojaki, które nigdy nie oglądały ani jednej nuty” – i konsekwentnie przez cały spektakl nie śpiewa: „A jednak jest może trochę za wcześnie na moje śpiewanie. Myślę, że zbyt wczesne śpiewanie to duży błąd” – powtarza.
Marthaler stworzył formę, która wymyka się gatunkowym definicjom, sytuując się na granicach między nimi – dostajemy podszytą smutkiem komedię, trochę farsę, purenonsensowny spektakl, który skrzy się nieoczywistym humorem, teatr absurdu, kameralny musical, wieczór pieśni. Rzecz, która pozostałaby uroczą, wprawiającą w dobry nastrój, zrealizowaną z lekkością i talentem, znakomicie wyśpiewaną błahostką, gdyby nie ta rozpaczliwa niemożność spotkania, która udaremnia miłosne zaklęcia zawarte w piosenkach, z pomocą których bohaterowie próbują zaczarować rzeczywistość.
26-04-2023
43. Przegląd Piosenki Aktorskiej, Wrocław
King Size
reżyseria: Christoph Marthaler
kierownictwo muzyczne: Bendix Dethleffsen
scenografia: Duri Bischoff
kostiumy: Sarah Schittek
dramaturgia: Malte Ubenauf
światło: Heide Voegelin Lights
obsada: Tora Augestad, Bendix Dethleffsen, Michael von der Heide, Nikola Weisse
produkcja: Theater Basel / Théâtre Vidy-Lausanne we współpracy z Pro Helvetis – Foundation Suisse Pour La Culture
premiera: 21.08.2013
pokaz w ramach PPA: 28.03.2023
galeria zdjęć King Size, reż. Christoph Marthaler, 43. Przegląd Piosenki Aktorskiej ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 검증업체.COM
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노사이트.com
Really nice and interesting post. I was looking for this kind of information and enjoyed reading this one. Concrete Contractor