AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kwestia smaku

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
 

Ci z Państwa, którzy dorastali, podobnie jak ja, w ciemnych mrokach Peerelu i jeździli na tak zwane kolonie letnie lub obozy pamiętają zapewne instytucję „ognisk”. Wyjaśnienie dla tych, którzy mieli (nie)szczęście urodzić się później, np. w okolicach roku 1984 i którzy nie mają tego rodzaju doświadczeń: otóż „ognisko” niekoniecznie musiało mieć cokolwiek wspólnego z płonącym stosikiem drewna.

Było to po prostu wieczorne spotkanie wszystkich kolonistów, zogniskowane wokół prezentacji skeczy, piosenek, występów ruchowych, które najczęściej miały być „do śmiechu” i „dla jaj”. A to się przekręciło czyjeś nazwisko, żeby brzmiało „po japońsku” (np. Pan Jakitaki), a to obśmiało wychowawczynię grupy III, przedstawiając ją (ale niby nie ją) jako groźnego kapo, a to się kogoś zastrzeliło z kawałka drewna, a to się zrobiło jakiś układ taneczny (np. do melodii z What a wonderful world), a to rzuciło jakiś dowcip o milicjantach (że na glinie to tylko palma wyrośnie – kto pamięta tamte niebieskie mundury, wie, o czym mowa), a to zrobiło jakąś parodyjkę programu telewizyjnego (np. Radzimy rolnikom) lub też wiadomości z Dziennika telewizyjnego. W wersji dorosłej takie spotkania turnusowe nazywały się „wieczorkami zapoznawczymi”, a znakomity obraz jednego z nich można znaleźć w odcinku Czterdziestolatka zatytułowanym Pocztówka ze Spitsbergenu, czyli oczarowanie. Takie występy, w tych wypoczynkowo-konferencyjnych okolicznościach, nazywano także „programem artystycznym”. Mimo tej nazwy, poza wydzielonym obszarem wczasowo-kolonijnym, nikomu raczej nie przyszłoby do głowy nadawać tego rodzaju wygłupom i żartom nazwy „przedstawienia” czy „sztuki”. A jednak czasy się zmieniają…

Z tworami artystycznymi Jakuba Roszkowskiego spotykałam się w ostatnich miesiącach trzy razy. Pierwszy był kontakt z Wielką improwizacją w gdańskim Teatrze Wybrzeże, w której Roszkowski spełniał się jako współautor i reżyser i było to bardzo dobre doświadczenie teatralne. Spektakl lalkowy, którego „generalną próbę” obserwowali widzowie, miał opowiadać o walce Elektryka (tak, TEGO elektryka) o wolność. Aktorów jednak zmierził patos przedstawienia i sprowokowani złym traktowaniem przez reżysera zamordowali go (jak się na koniec okazuje nieskutecznie) poprzez wyrwanie mu ręki (sic!).

Wielka improwizacja przez większą swoją część była, mówiąc kolokwialnie „jechaniem po bandzie” – to seria gagów, dowcipów, czasem w nie najlepszym guście (jak te z próbami obmacywania widzów przez lalki czy onanizowanie się jednej z lalek), spięta jednak była dość czytelną i klarowną myślą. Było nią przewijające się przez cały spektakl pytanie: jak, w jakiej poetyce i z jakiej perspektywy opowiadać o „bohaterskiej walce Elektryka” (i całego Narodu Polskiego)? Po obejrzeniu kilku spektakli rozliczeniowo-oskarżycielskich upamiętniających rocznicę 1989 roku właśnie ten ironiczny ton, balansujący między natchnieniem i powagą Dziadów a popkulturową zgrywą (Wałęsa jako Kapitan Opozycja poruszający się jak Terminator), był tym, co odpowiada mi najbardziej. Równocześnie lalkowe sceny doskonale wpisywały się w tradycję ludowego teatru – były z ducha Guignola czy Puncha i Judy. Choć teatralna młodzież o tym nie pamięta (starsi, którym nie pasuje to do „obrazu”, starannie to zacierają) – śmiech był w tamtej epoce jedną z najskuteczniejszych broni, po którą sięgano równie często, jak po ulotki. Żarty i dowcipy w Wielkiej improwizacji, nawet kiedy były „grube”, były równocześnie inteligentne, a całe przedstawienie było także dobrą zabawą (jak ja lubię się w teatrze śmiać!).

W drugim kontakcie, podczas kaliskiego Kupca weneckiego, było już gorzej. Ani (fizyczne) skopanie Szekspira, ani prezentowane szczodrze odgłosy seksualnej ekstazy nie były w stanie przykryć braku myśli w inscenizacji Roszkowskiego. Miało jedynie być „inaczej”, „odważnie” i „do śmiechu”.

Trzeci kontakt, w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze podczas Lepszego świata, który Roszkowski napisał i wyreżyserował, zniechęcił mnie do dalszych z jego pracami kontaktów. Cenię celną kpinę i żart, nie mam nic przeciwko podejmowaniu przez teatr kontrowersyjnej problematyki i przedstawianiu jej w „obrazoburczy” czy parodystyczny sposób. Lecz dla mnie wszelki pastisz, wygłup, „jazda po bandzie” kończy się tam, gdzie zaczyna się budować materię sceniczną z fragmentów rzeczywistości, które dotyczą rzeczywistego ludzkiego cierpienia, tragedii i śmierci. Moim zdaniem twórcy w Lepszym świecie wykorzystując realne zdarzenia, takie jak zajęcie i krwawe odbicie Teatru na Dubrowce, hitlerowskie obozy śmierci, w taki sposób, jak to zrobili, przekroczyli granicę, której przekraczać się nie powinno. Tak, wiem, że sztuka jest aktem transgresji i ma prowokować, ale mam poczucie, iż czasem dobrze byłoby, gdyby twórcy umieli uruchomić nie tylko telewizor, ale także myślenie o tym, co znaczy i jaką ma wymowę to, co robią. Intelektualnie ten spektakl przypomina poziomem właśnie „ogniskowe” wieczorki, tyle że zrobiony jest z mniejszym wyczuciem – tam zawsze istniała obawa, że pani z III grupy następnego dnia się zemści.

Roszkowski postawił na prosty zabieg: to wszystko, co obecnie wartościujemy pozytywnie w historii, w jego świecie jest godne potępienia i odwrotnie. Akcja spektaklu wymyślona przez Roszkowskiego jest przykładem „historii alternatywnej”. Otóż autor ponoć zapytuje sam siebie: „Co by było, gdyby to Niemcy wygrały wojnę?”. Odpowiedzi nam jednak żadnej nie udziela, bo samo zagadnienie przedstawia za pomocą całej serii grepsów, które chyba mają być śmieszne, choć równie dobrze mogłyby być tragiczne. Bo chyba „dla śmiechu” wymienia się w programie inspiracje, które – o zgrozo! – można potem rozpoznać na scenie. By nie pozostać gołosłowną, pozwolę sobie przedstawić próbki humoru, z jakim musiałam obcować. „Inspirowaliśmy się wydarzeniami podczas ataku terrorystycznego na moskiewski Teatr na Dubrowce (…), filmem Vaterland – tajemnica III Rzeszy Christophera Menaula, (…) nagraniami i emitowanymi przez telewizję Al Jazeera mowami Osamy Bin Ladena (…), postacią szwedzkiego kucharza z The Muppet Show, (…) zapachem Magdy Gessler (…), zepsutym samochodem dyrektora (…), burleskową bielizną (…), łonowym owłosieniem nazistowskich patriotek (…), sukcesami polskiej reprezentacji w piłce nożnej (…)”. Po obejrzeniu spektakli pewna jestem, że najbardziej zainspirowali się tym ostatnim. Podpowiadając twórcom – patronką swojego przedstawienia mogliby uczynić Beate Uhse – jej droga życiowa najlepiej chyba odpowiada klimatowi Lepszego świata. Jest taki poziom intelektualnej mielizny, którego nie można zakryć nawet przyzwoitą grą aktorską – bo zielonogórscy aktorzy byli jedynym elementem, jaki broni się w tym spektaklu.

Oto mamy rok 2019. Akcja rozpoczyna się od popisów „bawarskich tańców” w wykonaniu dwojga aktorów – wkrótce okaże się, że jest to para dziennikarzy-prowadzących, o znanych współcześnie nazwiskach, tyle że podanych w „zniemczonej” formie (ten zabieg powtarzać się będzie przy każdej kolejnej postaci). Nakazują zgromadzonym – czyli widzom – powstać do śpiewania hymnu. Niemal wszyscy karnie wstają i tylko kilka osób z powrotem siada, kiedy rozlega się „Deutschland, Deutschland über Alles” (w czym ktoś rozpoznał hymn współczesnych Niemiec – witamy we wspólnej Europie!). Potem prowadzący informują nas, że w Grünbergu (niemiecka nazwa Zielonej Góry) polscy terroryści z AK zajęli teatr i w wyniku sprawnie przeprowadzonej akcji odbicia zakładników zginęli wszyscy: widzowie, cała obsada, dyrektor teatru oraz reżyser (przypomniały mi się słowa, jakie powiedziała postać z jednej komedii romantycznej: „niech pan mnie nie prowokuje do takich marzeń”). Ponieważ gubernator Generalnego Gubernatorstwa nie obronił swoich obywateli, popełnia on na scenie samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Na ekranie, nad sceną widzimy popiersie aktora z rozlewającą się plamą czerwieni. Dramatyczny efekt co prawda psuje zacinający się pistolet w ręku aktora, który wydaje odgłos dopiero po jakimś czasie, kiedy na ekranie już któryś raz rozlewa się plama krwi. Tych zabójstw przedstawianych w ten sam sposób będzie w spektaklu więcej i przy każdym pistolet się zatnie.

W konstrukcji całej narracji zastanawiało mnie między innymi to, jak tekst, który powstał w ramach warsztatów „non-fiction”, ma tak swobodny stosunek nie tylko do faktów, ale także do pewnego kontekstu, w jakim umieszcza się akcję. Zielona Góra przed 1945 rokiem ostatni raz była „polska” chyba za panowania Piastów Głogowskich. Skąd miałaby wynikać więc niebywała hojność nakazująca władzom niemieckim przekazać jedno z miast Rzeszy do Generalnego Gubernatorstwa? I dlaczego AK miałaby chcieć odzyskać akurat niemieckie miasto Grünberg, skoro w wypadku wygranej Niemiec (a więc przegranej Związku Radzieckiego) miałaby do wyboru wiele innych, bardziej „rdzennie polskich” miast np. na Wschodzie? Dlaczego i jak dziadek jednej z postaci miałby fotografować się 15 sierpnia 1944 roku z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, który nie żył wtedy już od 11 dni? Wiem, że się czepiam, ale taka niedbałość intelektualna ze strony autora powoduje u mnie poczucie, iż ma on widzów za takich, którzy nie myślą, nie wiedzą i da im się w związku z tym wszystko wcisnąć (z drugiej strony, sądząc po scenie ze „śpiewaniem hymnu”, niekoniecznie się pomylił).

Roszkowski postawił na prosty zabieg: to wszystko, co obecnie wartościujemy pozytywnie w historii, w jego świecie jest godne potępienia i odwrotnie. Dlatego nie ukrywa się tu „dziadka z Wehrmachtu”, tylko dziadka powstańca warszawskiego, a dziadkiem-powodem do dumy jest ten, który mordował w Jedwabnem. Tylko że nic więcej z takiego mechanicznego odwrócenia sytuacji nie wynika, bo nie stanowi to pretekstu do jakiejkolwiek refleksji, jest tylko kolejnym „numerem”, gagiem, skeczem. Staje się nim zarówno opowieść o „rytuale przejścia” – obowiązkowej śmierci dla siedemdziesięciolatków – zaprezentowana jako historia o spełnianiu marzenia o locie (z obowiązkową białą suczką Blondie – ach, jacy jesteśmy oczytani), jak i o pieczeniu ciasteczek Adolfków. Ten ostatni element przedstawienia budził mój wyjątkowy niesmak.

Dotąd bardzo ceniłam scenografie Mirka Kaczmarka. Te, które widziałam, były nie tylko wizualnie bardzo interesujące, ale tworzyły także bardzo inteligentny kontekst dla prezentowanej akcji. W Lepszym świecie nic z tego nie ma. Ze sceny wystają gigantyczne przedramiona pochylone w geście hitlerowskiego pozdrowienia – czy można sobie wymyślić coś bardziej sztampowego? Nie wiem też, czy to on zaprojektował kostiumy (w programie nikt nie jest wymieniony jako ich autor), lecz są one dość banalną wariacją na temat munduru-lateksowego stroju, jak z sex shopu. Jeden element scenografii budził mój ogromny niesmak. Adolfki pieczone są na scenie, w piekarniku kuchenki elektrycznej (taka aluzyjka do gazowej, ale komory), która stoi na leżącej na podłodze kukle, ubranej w charakterystyczny obozowy uniform – pasiak. Na kuchence, w parodii szwedzkiego kucharza, rozrzucając dookoła składniki, postać z kącika kulinarnego zagniata ciasto. Mogę zostać uznana za pozbawioną poczucia humoru czy czego tam kto chce, ale dla mnie tworzenie takich scen jest kwestią smaku. Czy raczej jego braku.

Ćwierć wieku temu zmarł Konstanty Puzyna, najwybitniejszy polski krytyk teatralny. Mimo iż nie miał szansy zobaczyć żadnego ze spektakli Jakuba Roszkowskiego, jego słowa idealnie nadają się na podsumowanie Lepszego świata. „Opis teatrologiczny rzadko już miewa sens dzisiaj, w epoce kiczu. Och, bardzo kulturalnego kiczu. Któż jednak powiedział, że kicz jest sztuką w złym guście? Przeciwnie. Zły gust dostrzegamy w kiczu dopiero wówczas, gdy minie moda na gusty, jakie reprezentował. W momencie, gdy powstaje, kicz stara się być właśnie w jak najlepszym guście. Ambicją kiczu jest stać się podobnym do tego, co uchodzi w danym momencie za dobrą sztukę. I wszystkim się podobać. (…) Kicz to mistrzowskie powielanie stereotypów. Wszystkich, formalnych i treściowych, które – ponieważ stały się stereotypami – niczym nikomu nie grożą. Żadną nową myślą, żadną obserwacją, żadnym podważaniem przyzwyczajeń i nawyków. (…) Opisywanie przedstawień tego rodzaju jest zwykłą stratą czasu” (Burzliwa pogoda).

1-10-2014

galeria zdjęć Lepszy świat, reż. Jakub Roszkowski, Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze Lepszy świat, reż. Jakub Roszkowski, Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze Lepszy świat, reż. Jakub Roszkowski, Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze Lepszy świat, reż. Jakub Roszkowski, Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze ZOBACZ WIĘCEJ
 

Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze
Jakub Roszkowski
Lepszy świat
reżyseria: Jakub Roszkowski
scenografia, światło, wideo: Mirek Kaczmarek
muzyka: Michał Siwiak
choreografia: Wioletta Fiuk i Patryk Gacki
obsada: Anna Chabowska, Marta Frąckowiak, Anna Haba, Ernest Nita, Aleksander Podolak, Aleksander Stasiewicz, Alicja Stasiewicz, Radosław Walenda
premiera: 06.09.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: