Manso na wyspach szczęśliwych
Na nieludzką obojętność uczuliły mnie traumatyczne opowiadania Tadeusza Borowskiego. Poglądy na temat przemocy seksualnej i okrucieństwa ukształtowały Zabić drozda Harper Lee, Władca much Brooka, Persona Bergmana czy Zielona mila Kinga. Po latach z pewnością arcydzielni Oczyszczeni Sary Kane. Dlatego wartość reporterskiej intrygi Macieja Wasielewskiego ma znaczenie drugorzędne. Zda się jednym z licznych wariantów medialnego mainstreamu. Tym razem egzotycznym.
Bezmiar Pacyfiku. Niemal bezludna wyspa – ni to państwo, ni to sekta. Przywódca grupy – albo szaman, albo uzurpator. Tak czy inaczej samo zło.
1.
W spektaklu Piotra Łukaszczyka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym najprzyjemniejszy jest bufet na piętrze. Prowadzą doń schody z industrialnie mondrianowskiego foyer, otulone efektownym, czerwonym żaglem balustrady. Dwóch przystojnych baristów ustawia na kontuarze szereg kolorowych kieliszków z nalewkami – odbywamy zatem nieformalną inicjację zmysłowego obcowania z życiem, zanim doznamy sztuki-dokumentu życia. Bo chyba taki wymiar miała mieć adaptacja reportażu Wasielewskiego, dokonana przez Krzysztofa Szekalskiego.
W bufecie oprócz naleweczek są kawy i herbaty oraz efektowne ciasta. I pogaduchy półgłosem: ile trwa spektakl, czy zdarzy się przerwa. I polecaje: woda mineralna, gdyby nas dopadł nagły kaszel na widowni, cytryna do herbaty na koronawirusa. Potem doznajemy swego rodzaju logistycznego blackoutu, gdy nastolatki w czerni wpuszczają widzów w otchłań klatki schodowej – po pięć, sześć osób. Jednych ku windzie, innych schodami na strych. Docieramy tam, aby przysiąść po tej czy po tamtej stronie sceny, przedzielającej w poprzek trybuny z krzesełkami. Akt ten wydaje się niejasny. Nie wpływa na narrację tego, co widzimy, ani na to, co przydarzy się nam, gdy odbierzemy płaszcz z szatni.
2.
A zatem na początku teatry są trzy. Nowoczesny, wyświeżony gmach, czerpiący z archiwum moderny, którego wyrafinowana estetyka kończy się na wspomnianym bufecie. Potem personel układający niepojętą grę przestrzenną z publicznością, która ani straszy, ani ekscytuje, skoro i tak siadamy na nienumerowanych krzesłach, widząc na przemian twarze lub potylice aktorów niezależenie od zajętego miejsca. Wreszcie teatr w istocie rzeczy. Oto siadamy na krzesłach w czasoprzestrzeni, której koncept przypomina dawne inscenizacje komedii Bałuckiego. Ktoś tu coś mruczy i podśpiewuje na stronie. Ten maszeruje, ów krąży na huśtawce czy linie. Ktoś z kimś flirtuje, grając w berka. Główny bohater zawzięcie majstruje przy blaszanej balii, jakby chciał ją zwodować pośród zapowiadanego wielokroć lazuru oceanu.
Wbrew zwiastunom programu, że ujrzymy rzecz o kaleczącym człowieczeństwo seksie, atmosfera nie jest specjalnie gęsta, choć ciała aktorów wysyłają jednoznaczny sygnał – oto grawitacja zda się jedyną dystynkcją świata przedstawionego w Jutro przypłynie królowa. Bohaterowie okutani w szarobure tkaniny poruszają się tak, jakby dopiero co wyszli z kamieniołomów. Jakoś kosmicznie obwisłe, umęczone zdają się ich twarze i kończyny. Jakby uszła z nich energia, zanim cokolwiek zacznie się dziać. Ich świat to klapnięty balon, od razu czujemy, że nie wzleci.
Scena otoczona kręgiem torów z cienkich rur, po których jeździ trójkołowy rowerek Dennisa (oczarowany gestyką Steve’a Bisleya Krzysztof Zych), zmusza postaci do dreptania w kolisku wanien, konewek, odbiorników radiowych, kanistrów, bukłaków, konopnych lin, kompresorów, brazylijskich hamaków i huśtawek. Ni to Wodny świat Costnera ni Mad Max, ale w kostiumach ze Strasznego filmu. Nie ma tu oddechu oceanu ni zapachu słonej wody, jest odór kurzu. Nie ma fonii, która przypominałaby rajską wyspę. Bezmiaru ni widu, ni słychu. Natury wulkanicznej wyspy – poza rozrzucanymi skórkami z pomarańczy – także nie.
3.
Po inicjalnych chichotach, pomrukach i podskokach oglądamy słowo-obraz. Oto ekrany naprzeciw każdej z trybun wyświetlają dynamiczną, kolorową animację o historii wyspy Pitcairn i jej mieszkańcach. Z migocących, estetycznych obrazków poznajemy w telegraficznym skrócie problem, słysząc głos z offu o groteskowej, gargantuicznej próbie XVIII-wiecznego raju, trwającej na porzuconym przez Boga i ludzi polinezyjskim archipelagu niemal do dziś. Zaznamy prawdy o seksualnym piekle kobiet i dziewcząt, porwanych przed laty przez zbuntowanych żeglarzy „Bounty” z Tahiti. Zawleczonych na wspomnianą Pitcairn i poddanych nieludzkim eksperymentom białych kolonistów – poszukiwaczy wolności i wiary, którzy okazali się moralnymi potworami.
Tak wiele tych uprzedzeń, zapowiedzi i spoilerów medialnych, że wiemy niemal wszystko, zanim rzecz się rozkręci. A prywatnie wiemy nadto, że nie tylko Pitcairn, ale i Monika Lewinsky, Watykan, brytyjski dwór królewski, Hollywood czy Victoria’s Secret. Że niemoralna seksualność, „toksyczna męskość”, „śmieszni staruszkowie”. Nieskończoność #MeToo. I pytanie, co i jak należałoby zagrać, aby dramat dzieci i kobiet wydobyć z magmy słów-uników, słów-tamponów, z nic nieznaczących zdań i nieoddających sprawiedliwości postępków. Dramat ofiar i rodziców, i nas, świadków.
Temat to żywy, wręcz nieobjęty. Jeśli się zastanowić, tnący wskroś wszystkie religie, systemy polityczne i kultury. Od mitologii po Wyznania gejszy. Od Odysei po Pantaleona i wizytantki. Kobiety pożądane, niewolone, poniżane, prostytuowane w imię patriarchatu. Samce dominujące, silne w grupie, skłonne do przemocy, fałszywie prorokujące, instrumentalizujące moralność i mordujące z żądzy, zazdrości lub nienawiści. Oni i ich ofiary. Jednak obu płci.
4.
Pitcairn to brytyjskie terytorium zamorskie. Kluczem czy też kontrapunktem zdarzeń – na scenie – jest list zapowiadający ustanowienie na wyspie królewskiego sądu nad przypadkami nieprawości. Seksualizacja niemal wszystkich aspektów życia mikrospołeczności, ekonomiczna dominacja byłego burmistrza, stręczenie własnych dzieci pastorostwa – sporo patologii do rozstrzygnięcia. Nadto rozmycie norm, hipokryzja i religianctwo. Wystarczy, aby nikt nie czuł się czysty, a faryzeizm i groteska dopełniły reszty. Są także łzy, ale przemieszane z wyuzdaniem nikogo nie pocieszają.
5.
Światła w przestrzeni Sceny na Strychu ustawiono zbyt technicznie. Płasko. Scena wydaje się plakatem prowincjonalnego cyrku. Reżyser rozrzucił postaci w malarskie grupy – chciałoby się jak u Hoppera w Ludziach w słońcu czy Soir blue, lecz oglądamy raczej obrzędy intymne w duchu Libery. Banalnym czynnościom towarzyszą sterane, szmaciane kostiumy niczym w Domku na prerii. Całość zda się wymyślona, sztuczna, nieprzekonująca – nie wiemy, kiedy ma zaboleć realizmem wyznań o gwałtach i pedofilii czy też zmusić do refleksji, ilekroć bohaterki, perorując, wychodzą ku widzom, by odtworzyć taneczne, seksualne rytuały do wtóru podwórkowej orkiestry samców łomoczących na byle czym – wzywając nas na świadków przestępstw, sprowadzając swoje ciała do seksualnych, mechanicznych praktyk. Pomiędzy wytrąceniem z równowagi a rosnącą irytacją toczą się rzeczy na Strychu.
Teatr to aktorzy i przestrzeń. Aktorzy to postacie. Wspominałem już o nieznośnej ostatnimi laty w WTW manierze grawitacyjnej. O ociężałości ciał i w związku z tym płaskiej, groteskowej, nieskrzącej znaczeniami interpretacji roli. Niuanse charakterów przypominają hebelkowe pstryczki w urządzeniach audio-wideo. Tak bogobojny, niezrównoważony, rozchichotany z lęku pastor Lu (Krzysztof Boczkowski) we frymuśnym kaftanie i kołnierzu przypomina wizerunek purytanów w Wikipedii i pasikonika z disneyowskiego Pinokia zarazem. Wystarczy, by Buck (Bartosz Woźny) pstryknął w palce, by misterne nizanie marzeń stało się przyczyną życiowej katastrofy. Jakoś za łatwe są też przemiany duchowe Veroniki (Maria Kania) i Lisy (Jolanta Solarz-Szwed), zbyt proste przejście od aprobaty swobodnej seksualności do porażenia gwałtem. Zbyt plakatowe właśnie.
Atmosfera zdarzeń ucieka z minuty na minutę niczym powietrze z przekłutego balonu – postępki są przewidywalne, interpretacje stają się grymasami. Tak jest z westernowo-smętną postacią Bucka – do żywego przypominającego słabsze role Johna Wayne’a. Równie mizerna jest interpretacja Rusty’ego (Miłosz Pietruski), Williama (Maciej Kowalczyk) czy Alberta (Jakub Mikulak), którzy mieli przecież coś do ugrania, do przeistoczenia w postaciach, a zapadli w manieryczność jak w zły sen.
6.
Kiedy byłem szczeniakiem, graliśmy w manso. To rodzaj labiryntu, w którym zdobywa się bazę przeciwnika, tarmosząc konkurentów za ramiona lub wypychając ich poza linię. Gra brutalna. Bezwzględna. Uszczęśliwiająca dominatorów. Gardząca słabeuszami. I takie były nasze domy. To w nich rodzice tych i owych kumpeli i kumpli kolonizowali prywatne Pitcairn. Przypuszczam, że Jutro przypłynie królowa naszych wspomnień nie unicestwiła.
Publiczność oklaskiwała aktorów na stojąco. To nowy świecki rytuał w polskich teatrach. Po Jutro przypłynie królowa dla mnie niepojęty.
10-02-2020
galeria zdjęć Jutro przypłynie królowa, reż. Piotr Łukaszczyk, Wrocławski Teatr Współczesny ZOBACZ WIĘCEJ
Wrocławski Teatr Współczesny
Jutro przypłynie królowa
na podstawie reportażu Macieja Wasielewskiego
adaptacja i dramaturgia: Krzysztof Szekalski
reżyseria: Piotr Łukaszczyk
scenografia, wideo: Michał Araszewicz
muzyka: Filip Zawada
choreografia: Tomasz Wesołowski
reżyseria świateł: Jędrzej Bączyk
obsada: Bartosz Woźny (gościnnie), Anna Błaut, Krzysztof Boczkowski, Maria Kania, Jolanta Solarz-Szwed, Diana Kozłowska (gościnnie), Jakub Mikulak (gościnnie), Maciej Kowalczyk, Krzysztof Zych, Miłosz Pietruszki
premiera: 7.12.2019