AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

National Theatre w Multikinie, czyli teatr środka

 

Sieć Multikino, która dwa lata temu rozpoczęła transmisję spektakli operowych, zaproponowała obecnie retransmisję spektakli dramatycznych londyńskiego National Theatre. Jest to gratka dla teatromanów, ale przede wszystkim szansa dla teatru dramatycznego, który dzięki tej inicjatywie może liczyć na popularyzację i większą publiczność.

Kto wie, czy nie otwiera to nowej epoki w dziejach sceny, która dzięki nowoczesnej technologii ma szanse na inną formę dystrybucji spektakli i kontaktu z widzem. Tego samego wieczoru bowiem publiczność kilku krajów, zasiadając na widowni kin, przeżywa to samo wydarzenie, oglądając nie tylko spektakl, ale i zgromadzonych w teatrze widzów. Powstaje rodzaj więzi i współuczestnictwa, jakiego chcą wszelkie teatralne teorie: zarówno z aktorami zdarzenia, jak i jego bezpośrednimi odbiorcami, pokazywanymi na ekranie. Kto by pomyślał, że będzie się to odbywać z pomocą kamer i technologii: dzięki nim jednak teatr przekracza granice i znajduje nowych odbiorców.

Podczas gdy my od dwudziestu lat dyskutujemy, czy warto poświęcać czas emisyjny publicznej telewizji na niedochodowe pasmo teatralne, Brytyjczycy przechwycili nasz wynalazek, ulepszyli, a w dodatku zaczęli na nim zarabiać i popularyzować na świecie własną kulturę. Być może jednak w ogóle nie mają pojęcia o polskim Teatrze TV: może kierując się popularnością koncertów słynnych tenorów, najpierw pomyśleli o transmisji spektakli operowych, a potem dramatycznych. O medialnej sile wielkich artystów.

Warto znać skalę przedsięwzięcia. Multikino, do niedawna własność Grupy ITI, posiada trzydzieści wielosalowych, wyposażonych w technologię cyfrową kin w całym kraju, we wszystkich większych miastach, a w największych po kilka, po jednym także w Wilnie i Rydze. W październiku ubiegłego roku zostało kupione przez brytyjsko-irlandzki koncern Vue Entertainment, który w momencie połączenia dysponował ponad setką kin na terenie Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech, Danii i Portugalii (także na Tajwanie). Na razie pokazy spektakli dramatycznych odbywają się w dwunastu polskich kinach, w wersji oryginalnej z polskimi napisami. Brytyjczycy najwyraźniej testują nową formę funkcjonowania teatru. Może więc warto się jej przyjrzeć.

Widz za cenę kinowego biletu może zobaczyć spektakl w doskonałym wykonaniu i interpretacji słynnych reżyserów. A także scenę, widownię i żywo reagującą publiczność, a w antrakcie, trwającym zazwyczaj dwadzieścia minut, kiedy inni udają się po popcorn, obejrzeć rozmowę z autorem sztuki, scenografem, reżyserem i aktorami, zależnie od tego, kto jest gwiazdą wieczoru. Za przykład nich posłuży transmisja Audiencji w reżyserii Stephena Daldry’ego, zagrana w londyńskim Gielgud Theatre, który ma wystrój kojarzący się z miejscem scenicznej akcji, i retransmisja Króla Leara w reżyserii Sama Mendesa, z samego National.

Audiencja jest sztuką Petera Morgana, scenarzysty takich filmów, jak Królowa, Ostatni król Szkocji, Frost/ Nixon czy Kochanice króla, czyli obrazów koncentrujących się na dzierżących władzę. Rzecz jasna Królowa jest dla Audiencji zasadnicza, a grająca ją Helen Mirren, zdobywczyni Oscara za rolę Elżbiety II, na scenie gra tę samą postać, ciągnąc aktorsko i promocyjnie całe przedsięwzięcie. Morgan sportretował w swej sztuce obyczaj cotygodniowych spotkań królowej z premierem w Pałacu Buckingham, które od początku rządów Elżbiety II odbywają się na siedząco (przedtem premierzy relacjonowali królowi kwestie polityki wewnętrznej i zagranicznej, stojąc w jego obecności). Niezobowiązująca pogawędka o problemach, z jakimi boryka się premier, nadal jednak jest sprawdzianem dla polityka, który powinien przekonać królową do swoich pomysłów. Właściwie nie ma ona realnej władzy i nie może mu się sprzeciwić, ale jej przychylność to nieoceniona pomoc. Kolejni premierzy uczą się więc na wtorkowych spotkaniach dyplomacji, a jeden z nich, żeby się lepiej przygotować, usiłuje nawet przełożyć je na środę.

Morgan lekko, czasem złośliwie, portretuje charaktery i temperamenty bohaterów, poczynając od Winstona Churchilla, który nie traktuje młodej władczyni poważnie, na Davidzie Cameronie kończąc, z najbardziej męskim brytyjskim premierem, czyli Margaret Thatcher, włącznie (widać, że obie konserwatystki nie znajdują porozumienia, a premier nie jest nastawiona na dialog, ale też i autor, i królowa, wyraźnie nie lubią Thatcher, którą gra Haydn Gwynne: jej portret niewątpliwie należy do najbardziej złośliwych). Morgan pokazuje przemiany coraz bardziej demokratycznego obyczaju, a Rufus Wright w roli Camerona tworzy obraz polityka naszych czasów: nienaganna sylwetka, znakomity garnitur, kontrolowany luz i… znajomość obsługi smartfona, który nieoczekiwanie odzywa się w torebce królowej.

Licealista i student mogą zobaczyć tu swojego pierwszego Króla Leara, ale i wybredny koneser nie będzie się nudził oglądając spektakl Mendesa. I jak to w życiu, okazuje się, że najlepszy kontakt bohaterka nawiązuje z Haroldem Wilsonem, zbyt bezpośrednim premierem z Partii Pracy, obdarzonym jednak wyraźną osobowością, choć wydawałoby się, że ta para ma do siebie wyjątkowo daleko. Ale to właśnie jemu, po spektakularnych wpadkach, udaje się przełamać pierwsze lody. Wykorzystuje to grający tę postać Richard McCabe, który nasyca żywo reagującego bohatera ciepłem i charakterem, tworząc drugą obok Mirren kreację spektaklu. Impetyczny domator bardzo źle czuje się w wakacyjnej posiadłości królowej, przemoczony do suchej nitki po kolejnym spacerze, podczas gdy ona w tych spartańskich warunkach wyraźnie rozkwita. Ale kiedy, wycofując się z zawodowego życia, opowiada o trapiącej go chorobie, pokazuje klasę bohatera, nie narzekającego, ale usiłującego zrozumieć własny los.

Morgan napisał współczesną sztukę konwersacyjną, w której każde słowo ma znaczenie, a rzecz polega na doskonałym podawaniu dialogu i wygraniu każdego niuansu. Reżyseria zaś na trzymaniu tempa rozmowy i równowagi między postaciami. Kiedy Cameron tłumaczy, że smartfona wyłącza się czerwonym przyciskiem, zdezorientowana królowa pyta, gdzie on jest, na co ten odpowiada: „Pojawi się, jeśli dotknie się ekranu”, co najwyraźniej nie mieści się w głowie ponad osiemdziesięcioletniej bohaterki. Trudno bardziej lapidarnie przedstawić technologiczną przepaść dzielącą oba pokolenia.

Aktorzy, przede wszystkim Mirren, tworzą tak zwane role portretowe, wzorowane na wyglądzie, zachowaniach i stylu funkcjonowania znanej postaci. Królowa Mirren jest jak Wałęsa Więckiewicza: lepsza od pierwowzoru. Łatwo też domyślić się, jakie „portrety” oglądali aktorzy: taśmy filmowe dokumentujące działalność ich bohaterów. Reakcje scenicznej Elżbiety II, wyważone i zdystansowane, bo mieszczące się w tzw. etykiecie, polegają często na drobnych, ale charakterystycznych reakcjach: uniesieniu brwi, sposobie, w jaki spogląda, specyficznym sposobie poruszania. Bohaterka Mirren odsłania nieco prywatności dopiero w swojej posiadłości, gdzie jest bardziej zamaszysta w ruchach i zachowaniu.

Z kolei Król Lear w reżyserii Sama Mendesa (Skyfall, American Beauty, Droga do zatracenia) jest koncertem Simona Russella Beale’a. Aktora, który podczas serwowanego w przerwie wywiadu sam mówi o sobie, że urodą i posturą przypomina świętego Mikołaja. Nam jednak nie trzeba tłumaczyć, że tacy aktorzy obdarzeni bywają szczególną charyzmą. Spektakl grany jest w minimalistycznej, umownej scenografii. Eksponuje problematykę i aktorskie interpretacje szekspirowskich bohaterów. Ale w ramach tej konwencji Mendes proponuje ciekawe odczytanie. Lear jest u niego autokratą, który w jednej z pierwszych scen wymusza na córkach deklarację lojalności. Dwie starsze gładko poddają się tej tresurze, a Kordelia postanawia nie mówić o miłości, skoro ma to legitymizować pychę ojca. W ten sposób przegrywa królestwo, a Lear rozpoczyna długą drogę od pysznego autokraty do pogardzanego nędznika.

Aktor znakomicie pokazuje kolejne etapy tej podróży i bohatera doświadczającego okrucieństwa bliźnich, które jednak sam sprowokował. Zawiera się w tym przesłanie na dziś, bo właśnie teraz jasno widzimy, że tak jak nikt nie jest bez winy, tak też nikt nie panuje nad obrotem spraw, nawet będąc władcą absolutnym. Simon Russell Beale jest poruszający zwłaszcza nad zwłokami Kordelii, w monologu pełnym goryczy i skargi po stracie ukochanej córki, rozpoczynającym się słynnym „Never, never, never…” Widać, że to jest właśnie prawdziwy cios, odbierający mu siły i ochotę do życia. Lear jest tu jak Hiob: pozbawiony jednak wiary, może tylko przyjąć wyroki losu i rozważać własny współudział. Współczesność odczytania widać też w scenach tortur, które cytują metody stosowane przez CIA wobec podejrzanych o terroryzm Irakijczyków.

W momencie kiedy zastanawiamy się, jaki powinien być teatr środka (i nasz rodzimy Teatr TV), który przygotowywałby publiczność do odbioru bardziej śmiałych spektakli, warto rozważyć model brytyjski, prezentowany właśnie na ekranach naszych kin w mistrzowskim wykonaniu. Nie rezygnuje on z najlepszej literatury, troszcząc się o jasne przekazanie jej sensów. Nie prezentuje wywrotowych odczytań, ale nie jest tak, by reżyser nie miał tu nic do powiedzenia. Broni słowa jako nośnika wyrażanych idei i jasnego statusu teatralnej postaci. Licealista i student mogą zobaczyć tu swojego pierwszego Króla Leara, ale i wybredny koneser nie będzie się nudził oglądając spektakl Mendesa. Audiencję zrozumie dobrze także osoba w wieku brytyjskiej królowej i znajdzie zapewne wspólne punkty z jej bohaterką. Jednym słowem: zdrowa – co nie oznacza, że mało ambitna – norma. Teatr dla szerokiego kręgu odbiorców, nieumizgujący się jednak do publiczności, nieinfantylizujący odbioru poważniejszych treści. W dojrzałych demokracjach najwyraźniej szanowany.

9-07-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: