AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Obłęd centralnie zarządzany

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, dziennikarz. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Autor książek: Teatry Warszawy 1939, Teatr Qui Pro Quo. Kochana stara buda, Teatry Warszawy 1944-45. Współpracował z czasopismami „Po prostu” i „Życiem”. Recenzent teatralny „Dziennika” i „Odry”. Współpracuje z Polskim Radiem, prowadząc audycje poświęcone współczesnemu życiu teatralnemu. Artysta fotografik.
A A A
 

Stara to prawda, że nic tak nie plami jak atrament. Jego złowieszcza siła nie musi ujawnić się natychmiast, często poznanie jej w pełni wymaga dziesięcioleci. To prawda, że zapisane dawno temu słowa straciły już swą sprawczą moc, dziś nie zależy już od nich niczyje życie, pozostały jednak na papierze jako świadectwo czasu. Często świadectwo wyjątkowo paskudne, bowiem „spisane będą czyny i rozmowy”. I często takiej lekturze po latach towarzyszy stan określany z angielska jako mixed feelings.

Te uczucia nie opuszczają czytelnika w trakcie lektury dokumentów zgromadzonych i komentarzem opatrzonych przez Marię Napiontkową, od lat śledzącą meandry powojennej historii polskiego teatru. Badaczka opublikowała część z nich kilka lat temu w „Pamiętniku Teatralnym” poświęconym pierwszemu dziesięcioleciu teatru Polski Ludowej. Wówczas były to protokoły posiedzeń ciał w Peerelu znanych jako POP. Niech młodszych czytelników nie zmyli ta niewinna z pozoru nazwa. Nie ma nic wspólnego z duchowieństwem, choć ukrywające się pod nią Podstawowe Organizacje Partyjne nieboszczki PZPR miały ambicje obejmowania „rządu dusz” w swoim rewirze – czyli w zakładach pracy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Badaczka poszła jednak dalej i wynikiem jej poszukiwań w archiwach, rozmów z niegdysiejszymi „aktorami”, grającymi często pierwszoplanowe role w tragigrotesce zwanej „polityką kulturalną Państwa Ludowego”, jest książka opatrzona tytułem Teatr polskiego Października.

Trzeba od razu powiedzieć – tytuł jest mylący. Zapowiadałby opowieść o czasie, w którym polski teatr odrzucił gorset, którym krępowano go coraz ciaśniej od jakiegoś 1947 roku, a więc o krótkim okresie po wydarzeniach 1956 roku, czasie wielkich złudzeń, że socjalizm może mieć ludzką twarz. Końcówka lat 50. minionego wieku to przecież czas powrotu na sceny arcydzieł literatury nieobecnych na nich od wybuchu II wojny światowej, chwila wielkiej eksplozji nowych kierunków artystycznych, skutecznie do tej pory dławionych przez wszechobecną i wszechmocną Partię, a wreszcie okres, w którym debiutuje całe to wspaniałe pokolenie polskich twórców teatralnych, którzy przywrócili naszemu teatrowi jego wielkość, pokolenie, które najczęściej należy już do historii. Tytuł jednak – jako się rzekło – myli. I dobrze.

Praca Marii Napiontkowej, choć w swej głównej części poświęcona okresowi demontażu stalinizmu w polskiej kulturze teatralnej, prezentuje także dość dokładnie cały czas, w którym nasz teatr nosił ów gorset skrojony na sowiecką miarę. Poprzez gęsto cytowane dokumenty badaczka pokazuje, jak ów gorset naszemu teatrowi założono i jak brutalnie go zasznurowywano.

Praca Marii Napiontkowej prezentuje dość dokładnie cały czas, w którym nasz teatr nosił gorset skrojony na sowiecką miarę.Krótki okres socrealizmu w polskim teatrze nie jest przecie czasem całkowicie nierozpoznanym. Pierwsze publikacje na jego temat pojawiały się jeszcze w latach 70., były jednak zazwyczaj bardzo ostrożne, do dziś czuć w nich nadzór peerelowskiej cenzury, ale i autocenzury samych autorów, dobrze wiedzących, że wiele rzeczy zwyczajnie wówczas by „nie przeszło”. To samo dotyczy publikacji powstałych w latach 80. ubiegłego stulecia, gdy Polska Ludowa chyliła się ku upadkowi. Do dziś najważniejszą pracą poświęconą także tamtym czasom jest Kultura polska po Jałcie Marty Fik, podstawowe źródło wiedzy o kulturze Polski Ludowej. Większość tych prac podawała jednak najczęściej jedynie fakty, przywoływała cytaty z publicystyki tamtego czasu. Budzą one uzasadnioną grozę i ma się często wrażenie, że ci, którzy wydawali te wszystkie dyrektywy, upaństwowiali teatry, decydowali, co i jak można (czy raczej należy) pokazywać na scenie, w partyjne niebo wznosili jednych, w piekło strącając innych – że ci władcy, ale i bezkrytyczni wykonawcy ich rozkazów były to jakieś żywe wcielenia zła, postaci nieledwie demoniczne. Ta świadomość wynikała w dużej części ze świadomości następstw ich rządów. Utrwalała ją ówczesna historiografia, co – jak mniemam – w dużej części związane było z niepełnością ówczesnej wiedzy. Znaliśmy bowiem następstwa podejmowanych decyzji, wydawanych poleceń. Zamknięte archiwa skutecznie zaś przeszkadzały w bliższym poznaniu ludzi, którzy przez cale dekady decydowali o tym, jaka będzie Polska Ludowa i jaka będzie jej kultura, poznania ich choćby poprzez język, jakim się posługiwali. Dziś, gdy ćwierć wieku po upadku PRL jej archiwa są już w ogromnej części dostępne – wzbogaciła się nasza wiedza na temat tamtego czasu. Ale zmienił się także nasz do niego stosunek. Czego dowodem jest także Teatr polskiego Października.

Kiedy czyta się pracę Marii Napiontkowej, te ogromne sterty papierów pozostałych po nieboszczce PRL, przeoranych przez badaczkę – nie dziwi jej ironiczny często stosunek zarówno do protagonistów ówczesnych wydarzeń, jak i do „poputczyków”. Pryska bowiem cała demoniczność tamtego czasu.

Śledząc wraz z autorką dzieje teatru pierwszej dekady PRL-u, czytając przytaczane przez nią kolejne dokumenty, wpada się w bezbrzeżne zdumienie. Ta epoka nie ma w sobie nic diabelskiego. Osłupienie budzi sam jej język. Gombrowiczowskie odkrycie, że to nie my wypowiadamy słowa, lecz one wypowiadają nas – sprawdza się tu z zegarmistrzowską precyzją. Te dokumenty demaskują ich autorów i bohaterów. Napisane często martwym, topornym językiem, zdradzają najczęściej prymitywizm myślenia, zwyczajną tępotę. Bardzo często nieumiejętność posługiwania się polszczyzną. Czasem zdradzają skrajny cynizm. Są świadectwem personalnych gierek mających na celu pozbycie się osoby niewygodnej czy po prostu nielubianej – oczywiście w imię „moralności socjalistycznej”. Pod wieloma co bardziej agresywnymi w tonie pismami widnieją podpisy ludzi, których nazwiska przepadły w pomroce dziejów teatru, a którzy w tamtym czasie wykorzystali po prostu swoje pięć minut.

Co ciekawe – Napiontkowa pokazuje w swojej pracy, że ów gorset krępujący polski teatr w latach 1949-56 zrósł się z nim tak bardzo, że próba zdjęcia go powodowała sprzeciwy samej ofiary. Że upaństwowienie teatrów, oddanie ich we władanie CZTOiF (ów wdzięczny skrót oznaczał Centralny Zarząd Teatrów, Oper i Filharmonii), zrazu przyjęte przez teatry z niechęcią – w późniejszym okresie, gdy podejmowano wysiłki decentralizacji życia teatralnego – przez te same teatry witane było także bez entuzjazmu, a często błagano wręcz, by tego państwowego gorsetu nie zdejmować. Czy to swoisty „syndrom sztokholmski”, miłość ofiary do oprawcy? Bynajmniej. Dyrektorzy teatrów, zwłaszcza tych tzw. terenowych wiedzieli, kto może zostać ich szefem. Perspektywa negocjacji repertuarowych z działaczem tzw. szczebla lokalnego, często półanalfabetą, była w istocie mało pociągająca. „Wuj Chłodek” – tak mawiał o sobie sam Włodzimierz Sokorski, zrazu prawodawca socrealizmu, później rakiem wycofujący się z wielu rzeczy deklarowanych kilka lat wcześniej  – mimo swego całego cynizmu był jednak partnerem atrakcyjniejszym.

Teatr polskiego Października to obowiązkowa pozycja na półce badacza kultury PRL; warto ją postawić niedaleko wspomnianej już Kultury polskiej po Jałcie, 35 sezonów teatralnych czy Marcowej kultury – świetnie bowiem uzupełni te pomnikowe już pozycje Marty Fik, niejako „doświetlając” opisane w nich wydarzenia i sprawy. I tylko jeden żal: zapewne finansowe względy sprawiły, że książka Marii Napiontkowej pozbawiona jest ilustracji. Teatr – nawet oglądany przez dokumenty – jest wciąż sztuką zmysłową, działa na zmysł wzroku. Pokazanie skutków tego centralnie sterowanego zbiorowego obłędu, jakim było administracyjne zarządzanie teatrem – kilku fotosów z przedstawień wypichconych wedle odgórnie narzuconych wzorców, twarzy kilku „macherów” od kultury, reprodukcji dokumentów (choćby na załączonej do książki płycie CD) – przybliżyłoby ten świat.

Bo pokazała Napiontkowa, że w swojej grozie i trywialności on wciąż fascynuje. Nawet jeśli przyjrzawszy mu się baczniej, przecieramy oczy ze zdumienia, że mogło być aż tak głupio. 

24-1-2014

Maria Napiontkowa, Teatr polskiego Października, Warszawa 2012, 472 ss., 8 nlb., Instytut Sztuki PAN.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: