AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Podróż sentymentalna

Teatrolog. Pracowała w Wydawnictwie KRĄG, w Instytucie Sztuki PAN, w Teatrze na Woli, w Teatrze Narodowym, w Agencji Filmowej TVP, obecnie w Muzeum Narodowym w Warszawie. Prowadzi zajęcia w Akademii Teatralnej im. Zelwerowicza, publikuje w miesięczniku "Teatr".
A A A
 

Na warszawskim Ursynowie, w jednym z dzielnicowych domów kultury, działa Teatr Wolandejski. Przedsięwzięcie skupia grono ludzi, którzy nie wyrośli z teatru młodzieżowego, przeszli etap teatru studenckiego, a teraz, wciąż młodzi, ale już dorośli, uprawiający różne zawody, nadal się spotykają i bawią w teatr.

Hobby, nieszkodliwy bzik, pasja – proszę sobie wybrać. Instytucja teatru amatorskiego ma długą i ładną tradycję, a Ursynów, na którym dorasta drugie i trzecie pokolenie powojennej inteligencji, licząc od epoki pogierkowskiej, wydaje się doskonałą wylęgarnią podobnych inicjatyw.

W repertuarze mają kilka tytułów, między innymi Błękitny zamek na motywach powieści Lucy Maud Montgomery. Niewielka sala mieści trzydziestoosobową widownię, jest jakieś elementarne wyposażenie akustyczne i reflektory. Scenografia i kostiumy są wypadkową pomysłowości i zasobów miejscowych oraz prywatnych. Publiczność płaci za bilety, kwoty są wszakże niewielkie i właściwie należy je traktować jako zrzutkę do kapelusza na pokrycie kosztów własnych. Zabawa w teatr bez wątpienia sprawia frajdę jej aktywnym uczestnikom, także i widzom – sądząc po reakcji.

Najchętniej skończyłabym w tym miejscu, jednak przywołana do porządku przez redakcję portalu brnę, brnę z oporami. Po prostu uważam, że komentowanie cudzego sposobu spędzania wolnego czasu, na własne ryzyko i za własne pieniądze, jest czymś zwyczajnie niestosownym. Dopóki myślę o Błękitnym zamku Teatru Wolandejskiego jako o przedstawieniu teatru amatorów, nic mi nie przeszkadza i nie żałuję dwóch godzin niedzielnego wieczoru. W tym stosunku nie ma cienia protekcjonalizmu, jest właściwa miara rzeczy. Jednak zostałam pouczona, że Teatr Wolandejski jest teatrem offowym (istotnie, taka deklaracja padła z ust Piotra Kulczyckiego, szefa przedsięwzięcia, w wywiadzie udzielonym Ewie Uniejewskiej). Zabawa w teatr bez wątpienia sprawia frajdę jej aktywnym uczestnikom, także i widzom – sądząc po reakcji. Teatr offowy bywa zwany także teatrem niezależnym – teatr amatorski jest z natury teatrem niezależnym, być może bardziej niż wszystkie inne, więc właściwie o co mi chodzi? (Nie miejsce tu na rozważania definicyjne, zwłaszcza, że oprócz semantyki, nakładających się porządków i rozmaitych kryteriów, sporo zależy od intuicji, doświadczenia i przekonań definiującego. Np. teatr szkolny jest bez wątpienia teatrem amatorskim, ale – zważywszy afiliację – czy istotnie niezależnym? Z drugiej strony teatr wielkich artystów jest teatrem niezależnym, choć bywa uprawiany w instytucjonalnych ramach; podobnie widzę całkiem sporo niuansów różniących „off” od „niezależny”, ale to inna historia.) Spróbuję najkrócej i najjaśniej: otóż dla mnie relacja z teatrem amatorskim polega na wzajemnym braku oczekiwań. Amatorstwo zakłada uprawianie czegoś przede wszystkim z myślą o sobie, dla siebie (ewentualne błogosławieństwa spływające na innych są skutkami ubocznymi). Z czego wynika, że mogę się przyłączyć do zabawy (jako uczestnik lub obserwator), ale nie mam prawa jej komentować. Z „off” sprawa jest zupełnie inna, „off” już dawno przestało odwoływać wyłącznie do topografii (lokalizacji), „off” jest wobec czegoś, nie ma co udawać, głównie wobec mniej lub bardziej zinstytucjonalizowanego mainstreamu. A to ma swoje konsekwencje. Jeśli skoczek amator upiera się wystąpić na igrzyskach olimpijskich (od dawna będących areną dla zawodowców), musi liczyć się z tym, że zgodnie z regułami zostanie sklasyfikowany na ostatnim miejscu i nie zmienią tego faktu ani doping i sympatia widowni, ani czułe serca sędziów.

Błękitny zamek to niewybitna, sympatyczna powieść z kilkoma przebłyskami talentu i psychologicznej przenikliwości, które przypominają, że Lucy Maud Montgomery jest autorką evergreenowego cyklu o Ani Shirley. W nie tak odległych czasach literatura tej klasy pełniła rolę, którą, niestety, już na dobre przechwyciły harlequiny, barbarycartlandy czy nancyrobertsy (z nieodwracalnie katastrofalnymi skutkami dla potocznej wyobraźni i literackiego smaku). Książeczka do łyknięcia w jeden wieczór, w pociągu, przed egzaminem, na złamane serce, na debet, na mobbing, na spleeny dojrzewania, przekwitania i starości. Błękitny zamek jest wariacją na temat Kopciuszka w rodzajowym entourage’u kanadyjskiej prowincji lat dwudziestych ubiegłego wieku. Kopciuszek ma na imię Joanna i wykazuje się większą niż archetyp samodzielnością. Zamiast złej macochy występuje kołtuńska matka, zwielokrotniona w ciotkach, wujach i kuzynkach. Rolę dobrej wróżki rozdzielono między lekarza (pomyliwszy pacjentki i diagnozy, popchnął Joannę do buntu) i miejscowego outsidera-pijaczynę (zatrudniając pannę, zagwarantował materialne podstawy jej emancypacyjnego gestu). Książę z pozoru jest zwykłym facetem, jednak okazuje się nie tylko czułym kochankiem i (jak to w bajce) synem milionera, ale przede wszystkim wziętym pisarzem (w epoce L. M. Montgomery Kopciuszkom nie wystarczały już zamek, kareta i małżeństwo).

Błękitny zamek jest wariacją na temat Kopciuszka w rodzajowym entourage’u kanadyjskiej prowincji lat dwudziestych ubiegłego wieku.W Teatrze Wolandejskim powieść zaadaptowała i wyreżyserowała Barbara Ciastoń. Pierwowzór jest narracją jednowątkową, przez wspomnianą archetypiczność schematu scenariuszowo stosunkowo łatwą do ogarnięcia. Reżyserka niby utrzymała historyczną i geograficzną rodzajowość oryginału, dokonując wszakże kilku uwspółcześnień; ten anachroniczny koktajl ma, zdaje się, sugerować uniwersalność opowiastki. Temu też pewnie służy dziwaczny pomysł podwojenia Joanny, granej przez równocześnie obecne na scenie, noszące się jak dzisiejsze dziewczyny dwie młode damy. Ofiarą twórczej inwencji realizatorki w największym stopniu padła postać Edwarda. Wybranek Joanny nie dość, że ma polskie korzenie, to jeszcze okazuje się Paulem Coelho. Rozumiem dowcip, rzecz w tym, że nawet dowcipy mają konsekwencje: ta literacka fascynacja kompromituje bohaterkę i to wbrew intencjom autorki, gorzej – wbrew logice. Gdyby całą historię sparafrazowano i zrealizowano w konwencji „w oparach absurdu” byłoby może nieźle i całkiem zabawnie, ale tego rodzaju pojedynczy wtręt słabo się tłumaczy. Jest wstydliwą próbą ukrycia przez realizatorkę niejakiej skłonności do sentymentalizmu, niezbyt skuteczną, bo w przedstawieniu – zwłaszcza w kwestiach Joanny – tu i ówdzie pobrzmiewa ton serio.

Aktorstwo i rozwiązania sceniczne odsyłają do czasów, gdy przy okazji rozmaitych uroczystości oglądano produkcje szkolnego kółka teatralnego. Na scenie najfajniejsze dziewczyny i chłopaki, ech, niektórzy wybierają się na teatrologię. Bilet na Błękitny zamek w Teatrze Wolandejskiem jest kartą wstępu do wehikułu czasu. Mają Państwo ochotę na sentymentalną podróż? Nie ma co się zastanawiać, lepszej i tańszej oferty nie znajdziecie.

28-05-2014

galeria zdjęć Błękitny zamek, reż. Barbara Ciastoń, Teatr Wolandejski w Warszawie Błękitny zamek, reż. Barbara Ciastoń, Teatr Wolandejski w Warszawie Błękitny zamek, reż. Barbara Ciastoń, Teatr Wolandejski w Warszawie Błękitny zamek, reż. Barbara Ciastoń, Teatr Wolandejski w Warszawie ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Wolandejski w Warszawie (Dom Kultury Stokłosy)
Błękitny zamek
na motywach powieści Lucy Maud Montgomery pod tym samym tytułem
scenariusz i reżyseria: Barbara Ciastoń
obsada: Agata Maczkowska, Marta Łącka/Agata Darnowska, Tymon Kokoszka, Bartek Burtea, Andrzej Kacperski, Łukasz Napiórkowski, Joanna Pocica oraz głosy z offu: Barbara Ciastoń, Stanisław Kubiak, Piotr Kulczycki, Marta Werbanowska
premiera: 01.02.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: