Rozmowy przy kopaniu piłki
Pierwsza premiera nowego projektu Teatru Polskiego w Poznaniu – Pracowni Inicjatyw Aktorskich – dość nieoczekiwanie stała się spektaklem na wskroś politycznym.
Tym razem warto zacząć od końca, czyli bankietu popremierowego. Widoczna obecność i nieobecność są też ciekawym elementem zdarzenia, jakim jest premierowe spotkanie w teatrze. Na premierze Szczawiu, frytek Zoltána Egressy’ego w reżyserii debiutującego w tej roli Piotra Kaźmierczaka w Teatrze Polskim w Poznaniu (rzeczy o sędziach piłkarskich) było dwóch znanych działaczy piłkarskich (jeden z nich to hungarysta z wykształcenia), a nie było fana futbolu – prezydenta miasta. Zarówno reżyser, jak i tłumaczka podkreślali, że bardzo chcieli, by tekst węgierskiego dramaturga miał swoją polską prapremierę właśnie tu, w Poznaniu (pierwotnie myślano o czasie Mistrzostw Europy w piłce nożnej). Da się to łatwo wytłumaczyć – władze tego miasta są szaleńczo dumne z EURO i nowego stadionu, który co prawda obciążył budżet miasta ponad miarę na ładne kilka lat, ale jest i będzie długo stał jako pomnik konkretnej władzy. Jesteśmy wszak w mieście futbolu, w którym kibice w obecności władz różnego szczebla mogą obrażać inne narody i słownie wysyłać przeciwników „do gazu” oraz łamać prawo, za to dyrektor teatru otrzymuje naganę i jest ścigany za prywatną opinię wyrażoną na portalu społecznościowym. To bardzo dobrze obrazuje rozkład priorytetów w polityce władz Poznania.
Czyżby więc prezydent, dotąd częsty gość premier, tym razem dowiedział się, co będzie grane i zrejterował? Francuski filozof Michel de Certeau w swojej książce Wynaleźć codzienność. Sztuki działania przywoływał figurę żartu jako pewnej procedury codziennej twórczości, która przynależy do sposobu działania nazwanego taktyką. Cytował przy tym teoretyka sztuki wojennej von Clausewitza, który twierdził: „Jak dowcip jest żonglerką idei i wyobrażeń, tak podstęp jest żonglerką działań”. Taktyki są dla de Certeau sposobami działania zwykłych ludzi, odpowiedzią na strategie, przy pomocy których rządzi władza. Taktyka, a więc dowcip i „żonglerka działań”, jest procedurą „słabych” – tych, którzy wprost nie mogą wystąpić przeciw dominującemu porządkowi. Zarówno de Certeau, jak i Clausewitz wydają się bardzo dobrymi przewodnikami po świecie, w jaki wprowadza poznański spektakl.
Pierwsza premiera nowego projektu Teatru Polskiego – Pracowni Inicjatyw Aktorskich – dość nieoczekiwanie stała się spektaklem na wskroś politycznym. Bohaterami są trzej sędziowie: główny (Mariusz Adamski), liniowy I (Piotr Kaźmierczak) i liniowy II (Jakub Papuga). My, widzowie siedzimy razem z nimi w sędziowskiej szatni – przed, w przerwie i po meczu. Otaczamy małą, wysuniętą scenę Malarni z trzech stron. Scenografia jest więcej niż skromna (nikt się nie przyznał do jej autorstwa): szara, kafelkowa podłoga, trzy szare ławeczki, szara szafka z lustrem – tyle, żeby zaznaczyć, gdzie dzieje się akcja. Scenę zamykają trzy prysznice oddzielone przezroczystą kotarą, pod którymi kąpią się pod koniec spektaklu sędziowie (tu pozwolę sobie na cierpką uwagę: na Boga, kto kąpie się pod prysznicem w bokserkach?!). Ta ostatnia scena – najbardziej serio, kiedy przegrany sędzia główny oraz liniowy I (ten, przez którego główny przegrał swoją szansę na lepszy los) zmywają z siebie „brud” całej sytuacji, a na pierwszym planie liniowy II (ten, którego obaj pozostali zawiedli) mówi swój wiersz (jakby mniej grafomański niż wcześniejsze) – jest lirycznym zamknięciem spektaklu, przeniesieniem emocji z zabawy w refleksję. Refleksję nie tylko nad sytuacją ze świata przedstawionego, ale także tą, która jest naszą codziennością, którą w naszym dniu powszednim obserwujemy i w której – często bez przyjemności – uczestniczymy.
Przez cały spektakl raz po raz aktorzy zwracają się wprost do widzów – mówią do konkretnego człowieka czy też chwytają za ręce siedzące w pierwszych rzędach po bokach sceny widzki. Jedynie w scenach, w których padają słowa obnażające niekompetencje sędziowskie i wynikające z nich wypaczenia wyników meczów, patrzą wprost przed siebie – tam, gdzie na wysokości ich wzroku, na premierze, siedzieli działacze piłkarscy. (Czyżby więc prezydent, dotąd częsty gość premier, tym razem dowiedział się, co będzie grane i zrejterował?).
Węgierskie realia dramatu zostały zamienione na polskie: w spektaklowym meczu gra Legia (słychać wyryczany przez kibiców Sen o Warszawie) z Lechem (wrzaski: „Kolejorz! Kolejorz!”). Twórcy nie rozprawiają się jednak przy użyciu zagranicznego tekstu z poważnym problemem, z polskimi kibolami ani nawet z równie poważnym problemem korupcji w polskiej piłce. Nie jest to sceniczna wersja Piłkarskiego pokera Zaorskiego, nie wprowadza się tu żadnych zawiłości przepisów czy specyfiki piłkarskiej (poza żółtymi i czerwonymi kartkami oraz dyskusją, czy „przezroczysty” przecież sędzia dobrze zrobił, posyłając piłkę z powrotem na boisko, zanim na dobre minęła linię boczną). To, że bohaterowie są sędziami piłkarskimi, może być w zasadzie mało istotne (choć, jak stwierdził po premierze działacz-hungarysta, a zarazem były sędzia, taka właśnie jest atmosfera sędziowskiej szatni), równie dobrze bohaterami mogliby tu być pracownicy korporacji czy robotnicy leśni. Przede wszystkim w planie dramaturgicznym spektaklu mamy bowiem do czynienia z trzema facetami; typowymi facetami, którzy są od siebie zależni, których łączy wspólna praca, a może nawet bardziej niż ona – ich wzajemne pretensje i zadawnione urazy. Przez czas, w jakim ich widzimy, są na siebie skazani. Są skazani na współpracę, która jest trudna, by nie rzec niemożliwa, ponieważ każdy z nich przy pomocy tego zadania, jakie ma do wykonania (sędziowanie meczu), chce sobie coś załatwić: uzyskać awans, odegrać się czy też po prostu dotrwać do końca, nie padając na twarz. Jest to sytuacja egzystencjalna, z której można zrobić tragedię, dramat obyczajowy albo farsę. Twórcy poznańskiego spektaklu pokazali ją jednak jako żart – komedię, będącą (być może mimowolnym) komentarzem do naszego poznańskiego tu i teraz.
Widzowie premierowego spektaklu Szczawiu, frytek w wielu momentach dosłownie wyli ze śmiechu (włączając w to autorkę niniejszej recenzji). A jednak mimo mniej więcej zbliżonych proporcji płciowych na widowni bardziej słychać było kobiety. Dlaczego perypetie trzech sędziów piłkarskich bardziej bawiły akurat nas? Może dlatego, że żarty z jednej z największych męskich świętości, piłki nożnej, były formą odreagowania porządku, którego w realnym świecie podważyć nie można – nienaruszalności świętego czasu transmisji meczów? Fajnie sobie popatrzeć, że herosi naszych panów to: albo megaloman (sędzia główny upajający się własną władzą pyta: „Kogo innego w jednej chwili może znienawidzić cały naród?”), albo mydłek-nieudacznik, który zastanawia się: „oplują dziś czy nie oplują”, albo też poeta-grafoman, przebywający cały czas w świecie własnych doznań, którego granice wyznaczają mdłości, kac i żałosna tęsknota za Marianną – kobietą, która odeszła i nie podaje mu już przed meczami frytek ze szczawiem. Innymi słowy, mamy do czynienia z karierowiczem, chwilowo odnoszącym sukcesy (ma szansę na wyższą klasę sędziowską i odbił kobietę liniowemu II), nieudacznikiem-karierowiczem (przez głównego został przesunięty do niższej klasy, ale ma szansę podłożyć mu świnię i się „odwdzięczyć”) i pijakiem-nieudacznikiem (stracił kobietę, szczaw i frytki, może tylko zapijać smutki, pod wpływem czego budzi się w nim Artysta – niestety jedynie grafoman). Są to typy tak uniwersalne, że niemal w dramaturgii archetypiczne.
Od dawna twierdziłam, że siłą poznańskiego Teatru Polskiego są jego aktorzy – równy zespół, który potrafi współpracować na scenie, pokazując – mówiąc językiem piłkarskim – wyrównany, dobry poziom gry. Postacie kreowane przez aktorów są tyleż żałosne, co śmieszne. Lecz są równocześnie bardzo przekonujące. Od dawna twierdziłam, że siłą poznańskiego Teatru Polskiego są jego aktorzy – równy zespół, który potrafi współpracować na scenie, pokazując – mówiąc językiem piłkarskim – wyrównany, dobry poziom gry. Spektakl Szczaw, frytki jest tego przykładem – to w zasadzie popis aktorski, któremu całkowicie podporządkowana jest inscenizacja (nie dzieje się nic poza tym, co jest wypowiedziane i dograne do słów przez aktorów). Jest to taki popis, w którym żaden gest nie jest przesadzony, przeszarżowany, zbyteczny. Śmieszność i komizm pojawiają się jakby mimochodem, nie wydają się celem aktorskich zabiegów. Wszyscy trzej aktorzy grają „serio” – śmiech pojawia się jako reakcja na połączenie ich realistycznej gry z sytuacją sceniczną w kontekście wypowiadanego przez nich tekstu. Na szczególne brawa zasługuje Jakub Papuga, który grając osobnika „skacowanego” i pomagającego sobie kolejnymi „klinami” przez cały spektakl, bardzo łatwo mógłby ześliznąć się w parodiowanie pijaka. Jego sędzia liniowy II znajduje się cały czas w chwiejnej równowadze wyrażanej całym ciałem – wiotkością mięśni, które spinają się jedynie na krótkie momenty pobudzenia bohatera, półprzymkniętymi, zmętniałymi oczami czy stopami, które wydają się żyć własnym życiem, z trudem nawiązującym kontakt z resztą jego jestestwa. Sposób, w jaki Papuga wypowiada słowa: lekko bełkotliwy, ale poważny, otwiera całą gamę możliwości wyrazowych – od śmieszności po autentyczny (choć również śmieszący) liryzm. Papuga w zasadzie „ukradł kolegom scenę”, absolutnie nie forsując się na pierwszy plan. Jego partnerzy – choć każdy w innej tonacji – są równie sprawni. Wszyscy trzej grają jakby na półekspresji, która przypomina precyzyjny spacer po linie, gdzie każdy krok trzeba dobrze wyważyć, by nie spaść, nie popaść ani w zbytni liryzm, ani w łatwą farsowość. Nawet tak kabotyńska scena, w której główny podziwia własne mięśnie i sylwetkę, nie jest wykorzystana do tego, by wywołać łatwy, bo prosty śmiech widzów. Docenić to należy szczególnie w ostatniej, granej na emocjach scenie, w której pretensje, gwałtowność są jakby na miarę kameralnej sali Malarni – nie męczą, lecz stanowią wiarygodny kontrapunkt dla wcześniejszych zachowań.
Powyższy opis dotyczy generalnie scen „realistycznych”, ponieważ w „intermediach” aktorzy serwują nam coś odmiennego – a to jakiś „balet biomechaniczny”, będący połączeniem tradycyjnych, skodyfikowanych gestów sędziowskich z toposami kultury (np. rzeźbą Dyskobol, której kształt przybierają obaj sędziowie liniowi), a to ruchy w zwolnionym tempie naśladującym stop-klatkę, albo też przerysowaną rozgrzewkę sportową, która przybiera kształt układu tanecznego. I tu już, przy ogromnym opanowaniu ciała, które nie gra, tylko działa, pozwalają sobie na wygłup. Lecz tutaj on nie drażni – jest właściwym sposobem na upuszczenie emocji widzów, którzy spokojnie mogą się wyśmiać do woli.
Spektakl ten może być właśnie wyrazem de Certeauwskiej taktyki pozwalającej na podgryzanie porządku, którego, ze względu na jego siłę, zmienić nie można. Porządku, który w Poznaniu zdaje się – jakby wbrew negatywnym wrażeniom, jakie wywołuje – być bardzo mocny. W kraju, w którym kibice urośli do rangi wiodącej siły narodu, wyrażającej jego najwznioślejsze postawy patriotyczne, miło jest móc trochę ponaśmiewać się z tego świata – choćby tylko w ekskluzywnych warunkach teatralnych. Dlatego, szanowne panie, kiedy w następną „piłkarską środę” czy w inne rozgrywki ligowe będziecie się czuły jak intruzki we własnym domu, idźcie na Szczaw, frytki. Dlatego poznaniaku, który czekając na nienadjeżdżający tramwaj, możesz podziwiać monumentalną bryłę stadionu, idź do Teatru Polskiego. Dajcie się wciągnąć w prezentowaną na scenie żonglerkę idei i wyobrażeń. Tyle naszego, co się pośmiejemy.
16-10-2013
galeria zdjęć Szczaw, frytki, reż P. Kaźmierczak, fot. Piotr Bedliński ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Polski w Poznaniu, Scena w Malarni
Zoltàn Egressy
Szczaw, frytki
przekład: Jolanta Jarmołowicz
reżyseria: Piotr Kaźmierczak
obsada: Mariusz Adamski, Piotr Kaźmierczak, Jakub Papuga
premiera: 5.10.2013
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 온라인카지노.COM