AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Smutne ptaki trzeciej płci

Lucas Avendaño, performans Requiem for an Alcaraván, XIII Brave Festival „Widzialni/Niewidzialni”, Wrocław 13–22 lipca 2018
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
 

Lucas Avendaño pojawia się w świetle otwartych na oścież drzwi ubrany w coś, co nam, europejczykom, jednoznacznie kojarzy się z suknią ślubną. Na głowie ma długi biały welon, który okrywa twarz i nagi tors artysty. W rękach trzyma piękny, delikatny bukiet białych róż. Porusza się bardzo powoli. Właściwie jakby płynie. Przypomina w tym momencie lalkę.

Chwilowo nie jest właścicielem własnego ciała, tylko jakby medium dobrze znanej nam formy. Obiektem pożądania, a jednocześnie lustrem naszych projekcji. Głośniki tymczasem grzmią emocjonalnym marszem, wypełniając ogołoconą przestrzeń Sceny na Świebodzkim dźwiękiem szybkim, radosnym, świątecznym, a jednocześnie agresywnym, trwożnym, niebezpiecznym.

Avendaño podchodzi do pierwszych rzędów widowni i oddaje kwiaty jednej z pilnie przyglądających się mu dziewczyn. Jest w tym geście niepokojąca dwuznaczność. Z jednej strony wygląda to na akt szczerego obdarowywania, z drugiej na rytuał wyzwolenia, zdjęcia maski, jakby artysta był już przesycony tą rolą, która ma pozostać tylko rolą, scenariuszem, który łatwo mu rozegrać na scenie, lecz niełatwo urzeczywistnić we własnym życiu. Dlaczego? Otóż performer zaproszony na tegoroczną, trzynastą już edycję festiwalu Brave pochodzi z Oaxaca, regionu w Meksyku, w którym wśród Indian z plemienia Zapoteków żywa jest jeszcze tradycja muxe (musze), czyli „trzeciej płci”. Jak tłumaczą organizatorzy: „Tacy chłopcy odgrywają role dodatkowych córek swoich matek, wspierając je w obowiązkach domowych i przyjmując role społeczne, emocjonalne i seksualne przypisywane zwyczajowo kobietom. […] Muxe gotują, haftują, noszą sukienki, malują się i zaplatają warkocze”. Jednak tradycja owa nie zapewnia im już ani wewnętrznego, ani zewnętrznego bezpieczeństwa. Często więc „zmagają się z odrzuceniem przez ojców, niemożnością założenia własnej rodziny i znalezienia odpowiedniej pracy, co często kończy się prostytucją i nadużywaniem narkotyków”. Z tym wszystkim boryka się również Avendaño, chociaż rzecz jasna każda historia przemocy, dyskryminacji i ucisku zawsze jest inna i wyjątkowa.

Fragmenty historii Avendaño stanowią rozrzuconą po spektaklu-performansie mozaikę urywkowych wspomnień, bardzo emocjonalnych, lecz pozbawionych jednocześnie wyrazistej dramaturgii prezentacji cierpienia. To ukazywane za pomocą kilku zaledwie zdań wierzchołki licznych gór lodowych, które oddziałują na widza na zasadzie wyobrażenia i przeczucia tych potężnych masywów przeżyć ukrytych pod taflą niedopowiedzeń i milczenia. Obrazki z dzieciństwa i młodości, które, nie chcąc zamienić się w kolekcje pożółkłych pocztówek z przeszłości, wciąż bolą i wciąż wymagają powrotu, ponownego ich przeżycia.

W spektaklu Requiem for an Alcaraván warstwa językowa, tłumaczona za pomocą napisów z hiszpańskiego i angielskiego (Avendaño posługuje się dwoma tymi językami) na polski, nie jest warstwą najważniejszą. Słowa po raz pierwszy zabrzmią ze sceny gdzieś po upływie jednej trzeciej występu. Zabrzmią, należy powiedzieć, dość niespodziewanie, co jedynie spotęguje moc ich oddziaływania.

Jedynym elementem scenografii, który natychmiast przykuwa naszą uwagę, jest umieszczony pośrodku sceny czarny podest, na którym stoi krzesło wyglądające niczym tron lub honorowe miejsce zarezerwowane dla szczególnego gościa. Oddawszy kwiaty, zajmuje go sam Avendaño. Powoli podnosi welon, odsłaniając barwnie umalowaną twarz. Na szyi ma duży złoty medalion. Ciało jego ma piękną śniadą karnację. Wyprostowane do góry ręce uwidoczniają żebra. Na kolanach artysty pojawia się potężna misa wypełniona płatkami kwiatów róży. Trzymając w rękach pąk, powoli obiera go, jakby grał w jakąś grę. Wkłada pąk do ust, nadgryza tak, jakby chciał wyssać, posiąść jego esencję. Jednak i w tym znajduje jedynie chwilową ulgę. Wstaje, podchodzi bliżej do widzów, trzymając w rękach misę, i „wylewa” jej zawartość sobie na głowę. Wygląda to wszystko na kolejny prywatny rytuał, magiczną sztuczkę, mającą darować wykonawcy młodość i piękno.

Requiem for an Alcaraván pełen jest tej dialektyki (prze/nie)nasycenia. Większość zachowań i gestów szybko zaczyna się ocierać o przesadę. We wszystkim jest zawarte „jeszcze”, „więcej”, „głośniej”, „mocniej”, „dłużej”. Najbardziej – dosłownie i w przenośni – jaskrawym przejawem tej tendencji są kolory. Jakby artysta obawiał się umiaru. Jakby w jego królestwie działała słynna zasada z Krainy Czarów i należało biec ile sił, żeby pozostać na miejscu. Lecz jeszcze potężniejsze w tym mikrokosmosie, jak się wydaje, jest trzecie prawo dynamiki, głoszące, że każdemu działaniu towarzyszy równie mocne przeciwdziałanie. Im większe więc jest pragnienie Avendaño, im większy wysiłek wkłada w jego spełnienie, tym większe rodzi się w nim niespełnienie. Artysta, w kolejnych scenach ogrywając to napięcie, najczęściej urywa sekwencje właśnie w momencie uruchomienia się sił przeciwdziałających. Najczęściej po prostu gaśnie światło i Lucas wybiega, skrywając się za boczną zasłoną. W kilka sekund zmienia strój, żeby zademonstrować kolejny tradycyjny ubiór zapoteckich kobiet, i wybiega do nas odnowiony, gotowy zacząć od początku, pełen wiary, że tym razem się uda. Nie może się nie udać. Ta dialektyka świetnie się wpisuje w ramy hasła towarzyszącego tegorocznej edycji festiwalu: „Widzialni/Niewidzialni”. Avendaño jest właśnie takim widzialnym i niewidzialnym. Na przemian narcystycznie skupia na sobie uwagę i spojrzenia, a zarazem nie potrafi wytrzymać ich nasilenia. Widzialny jest, jako że trudno nie zauważyć takiej postaci na ulicy. Niewidzialny, bowiem wymazywany przez większość z krajobrazu jako element niezrozumiały, niepożądany, wręcz wrogi, bo przecież kwestionujący uważany za „oczywisty” i „naturalny” podział płciowy. Widzialny wreszcie jako przedstawiciel i śmiały, odważny kontynuator tradycji. Niewidzialny, bowiem tradycja ta obumiera pod presją zglobalizowanej „normalności”. 

Następujące po sobie etiudy prezentowane przez Avendaño to wędrówka „przez kolejne etapy w życiu kobiety oraz związane z nimi tradycyjne obrządki i czynności, takie jak zaślubiny i żałoba, rytuały opieki i uzdrawiania oraz Przeistoczenie”. Podróż tę artysta postanowił wzbogacić w liczne elementy interakcji z publicznością. W jednej z pierwszych scen, na przykład, zawiązawszy na twarzy welon tak, aby ograniczyć sobie zdolność widzenia, kroczy wśród rzędów widzów, delikatnie dotykając ich dłońmi. Wybiera jednego z nich, mężczyznę, i pod rękę wyprowadza na scenę. Ubrani na biało pod spadającymi z sufitu płatkami sztucznego śniegu tańczą pierwszy taniec poślubny. Powolny, sentymentalny walc. Robią to uroczyście. Jednocześnie jakby tylko dla siebie, ale także i dla wszystkich nas.

Inny widz będzie usadzony na podeście z butelką piwa. Stanie się powiernikiem, słuchaczem miłosnych rozterek Avendaño (Right now want talking), który tańczy i opowiada o tym, jak mówiono mu, że „zasługuje na kogoś, kto będzie go kochał”. Jak to często bywa, wyglądają na zakładników sytuacji. Niełatwo im odnaleźć się na scenie, nie znając nawet szkicu scenariusza. Skąd by ktoś wiedział, idąc do teatru, że przyjdzie mu trzymać wyższy od niego zielony krzyż z kolorowymi wstążkami?

Radosny nastój zdecydowanie przełamuje taniec przypominający ruchy ptaka. Przestrzeń gry zalewa czerwone światło. W tym momencie Avendaño wciela się w legendarnego tytułowego alcaravána. Artysta upada jak postrzelony. Próbuje się podnieść. Umiera!? Światło zmienia się na niebieskie. Avendaño podnosi się, wstaje. Żyje!? Zmartwychwstał!?

Ostatnia zmiana kostiumu. Od ślubnej bieli doszliśmy do żałobnej czerni. „Ojcze zmiłuj się nad nami!”. Artysta, powróciwszy na swój tron, melorecytuje słowa litanii. Zwraca się do Boga Ojca i do Najświętszej Marii Panny, próbując znaleźć ukojenie (zrozumienie? wybaczenie?) w blasku ich majestatu. Nie wiem, czy go znajduje. Kiedy odchodzi ze sceny, po raz pierwszy z tak bliska widzę jego zmęczoną twarz. Oczy ma zaczerwienione i wilgotne. W tej chwili, w tym momencie zdjął wreszcie z siebie maski performera i mówi nam na pożegnanie: Buenos noches. Good night. Thank you!. A potem był ten gest wdzięczności. Dla mnie najpiękniejszy ze wszystkich tego wieczoru. Pauza. I ręka dotyka serca, żeby symboliczne podzielić się jego zawartością z każdym z nas. 

26-09-2018

Lucas Avendaño, performans Requiem for an Alcaraván, XIII Brave Festival „Widzialni/Niewidzialni”, Wrocław 13–22 lipca 2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: