Taniec z gwiazdą
Hymn narodowy smakuje słodko-gorzko niczym wyjęty z popiołu gorący ziemniak, syci miąższem, lecz parzy dłonie i wargi zwęgloną skorupą.
Spektakl Przemysława Wojcieszka i Emilii Piech już ma swoją historię wyklętą. Zapis kilku scen i rozmowy z twórcami o spektaklu strąciły z anteny Pegaza. Fakt ów oznacza ni mniej, ni więcej, jak to, iż życie publiczne w Polsce naprawdę zaczyna być snem wariata. I nie chodzi tylko o artystów. Oto wysferzone media i gardzący służbą politycy szarpią na oślep biografie każdego z nas. Czy chcemy zatem, czy nie, musimy wychodzić na ulice. To bodaj najważniejsza dziś scena, która może dźwignąć pytania o prawdę i wolność. Wiem, pełna ułomności, nie jedyna, lecz istotna.
1.
Wojcieszek zazwyczaj nie ma złudzeń. Przygląda się nam od lat. Dlatego zdumiewa, iż zagrał swój Hymn narodowy w teatralnej sali. Zamknął nas na scenie Teatru Modrzejewskiej jak w akwarium, jakby się zląkł, iż wystawieni na wieczorną ulicę, w przestrzeń przypadkową i nieoswojoną, wstąpimy do piekła polskiej nienawiści. Jakbyśmy – tam – byli pozbawieni rozumu i jakby to było nasze jedyne piekło. Postawił tezę, że teatr i my w teatrze jesteśmy światem osobnym, nie spróbował – w dniach szczególnych – przekroczyć granic instytucji, gmachu, obojętne jak nazwiecie tę enklawę piękna i prawdy.
Zdecydował, byśmy na Hymnie… nadal bawili się w przestrzeni emocjonalnego luksusu. W Made in Poland postąpił ostrzej. A wydaje się, że w chwili gdy Polska balansuje na cienkiej linii odgradzającej śmieszność i tragedię, chciałoby się nowej Nocy listopadowej Wajdy. Porywu, nie groteskowej zabawy. Tymczasem Wojcieszek swoich artystów schował pod podłogą sceny, za żelazną kurtyną, zagnał niczym istoty człekokształtne w zoologu do klatek-rusztowań, przepoczwarzył w upiory, sformatował w muppety, czym nieco wyhamował energię pozascenicznych okoliczności.
Dobrze, że reżyser pozostawił bohaterom osobne losy i prywatne motywacje, więc nawet jako sprawnie prowadzone kukiełki mają do opowiedzenia swoje historie.
2.
Siedzimy na scenie, na dwóch spiętrzonych ku teatralnej machinie trybunach. Widzimy dwa światy. Podziemie, do którego schodzą upiory politycznego bytu, i kraty rusztowań, zamykające proscenium i zascenium. Wiemy, że gdzieś są liche przejścia do naszego obok-świata. Ot, nieopodal krzesełka, na którym nerwowo gryzie obsadkę długopisu Jacek Głomb, czy przez drzwi na widownię zaślepioną stalową kurtyną, zaryglowane skoblem. Jesteśmy w teatrze i ponad teatrem. Dominuje czerń sufitu i ścian. Kilka mroczących światłem lamp zwisa nad sceną niczym resztki jawy.
Niewielki, podziurawiony zejściami prostokąt sceny. Drewniane schody. Nie dla nas, lecz dla upiorów właśnie. Stąd wychodzić będą jak z pudła telewizora i tu będą znikać, jakby chowały się w kryptach wieszczów. Całość przecina gęsta magma spękanych styropianowych płyt niczym wysuszona na wiór gleba. Styropian jest wszędzie: pod stopami aktorów, na kostiumach, we włosach, skruszony w drobiny unosi się nad nami niczym śnieg, w kilku scenach staje się wodą obmywającą twarze bohaterów. Pęta stopy bohaterów, chwieje ciałami w scenach krzykliwego, namiętnego protestu. W jakiejś mierze zmusza do przypadkowych ruchów, wytrąca z równowagi, by aktorzy nie czuli się pewnie. Przypadek scenografki? Zamysł, by nic nie było trwałe i przewidywalne?
Styropian: docieplana Polska i pokruszony mit.
3.
A zatem jako widzowie dostajemy fory, mamy osobny czas i powód do oglądania losów Rzeczypospolitej z dystansu. Bo jest i dystans fabularny. Oto Hymn narodowy zda się spektaklem na brechtowskie dwa pas: polityczne i romansowy, szekspirowski smuteczek kabaretowy. Może to i bardziej apaszowskie tango niż salonowy walc dyktuje rytm zdarzeń scenicznych. Uczestniczymy w pełnym emocji turnieju „kodziarzy” i „pisiorów”, potrzebujących guru czy też marionetki, która byłaby broszką ich rewolucji. To pierwsza wyłuskiwana z kłębowiska politycznych liczmanów obu zwaśnionych stron gorzka teza – wszystkie autorytety są dziś do wynajęcia.
Oprócz sugestii, że gdzieś na dnie inteligenckiej duszy wciąż tli się iskra przyzwoitości, Wojcieszek i Piech utwierdzają nas w przekonaniu, iż nie ma polityki wielkiej i małej, że tak charakterystyczne dla ostatniej dekady spychanie efektów decyzji politycznych w przestrzeń medialnego dyskursu skutkuje ekspansją iluzji wiedzy, bezpieczeństwa, wspólnoty. Państwo nie jest tratwą elit płynących wśród samotnych ofiar systemu. Państwo to my. Uliczne manifestacje, nowe twarze polityki na wyciągnięcie ręki – oto teraźniejszość.
Brechtowski rozmach ma rozgrywka pomiędzy charakterystycznymi figurami na społecznej szachownicy. Pomysł znakomity, by gorączkę politycznych dni nicować nie na mitycznych salonach, lecz w opowiedzianych przestrzeniach lokalnych Bielawy, Kowar, Legnicy. To z tamtych miasteczek Zbigniew (wycofany, statyczny Bogdan Grzeszczak) wyciąga klisze dobrej pamięci, choć przez lata osiadły na nich paprochy kapitalizmu. Tętniące życiem fabryki zbankrutowały, tak jak zbankrutowała legenda wspólnoty ludzi pracy. A przecież – posłużmy się metaforą kina – z jednej jesteśmy taśmy filmowej, choć z tak różnych archiwów. Czują to obie strony waśni o rząd dusz.
Polityczni przeciwnicy budzą w sobie rodzinne sentymenty. Wszak i jedni, i drudzy są dziećmi strajkujących w 1980 roku robotnic Bielbawu czy fabryki dywanów w Kowarach. Pamiętają czas szczenięcej fascynacji rewolucją. Chcą ją wzniecić na nowo. Tylko – jak pisał stary Marks – historia powtarza się jako farsa. Powtórzenie czasu apokalipsy, która strąciła w chwilowy niebyt reżim, musi zatem być spektaklem kabotyńskim – przekonuje Zbigniew, człowiek z kryształu, choć alkoholik, fan błękitnych trunków, rumu i jałowcówki, prawdziwy trybun ludowy, porywający niegdyś do strajku tysiące pracownic, potem porzucony przez kumpli ze styropianu. Wypchnięty w niebyt za mówienie prawdy i żądanie prawdy.
4.
W Hymnie… Wojcieszek nie oszczędza nikogo. Obie grupy są diabła warte. Prawica i lewica. Być może-PiS i być może-KOD. Przestrzeń publiczną traktują niczym kibole. Wściekłość ekspresji ciała, przepychanki, pochodnie, bijatyki, wywrzeszczane hasła, niewyszukane obelgi, groźby karalne i uszkodzenia ciała. Spory katalog występków i – w finale – przestępstw. To, że Piotr (mało plastyczna interpretacja Bartosza Bulandy) wydobywa w końcu nóż, jest trudne do wartościowania. Z jednej strony poczucie bezradności geja w świecie nie w porę, z drugiej idiotyczna, antypedalska nagonka Krystyny P. (kapitalna, hardkorowa rola Małgorzaty Urbańskiej) i PiS-owców, więc histeria, ale i kwestia przypadku – może jak w West Side Story. Kiedy śmierć nikogo nie oczyszcza, lecz na wszystkich nakłada zmazę.
5.
Fabuła jest niezbyt skomplikowana. Zbigniew wspomina przeszłość. Alicja, 20-latka, zakochuje się w nim. PiS-owcy chcą rewolucji społecznej. KOD-owcy chcą rewolucji non violence. Politycy się wysferzają i szaleją na parkiecie niczym gwiazdy tabloidów. Nad wszystkimi krążą upiory przeszłości i styropianowy pył. Wojcieszek pokazuje moment spontanicznych gier wojennych, które mogą stać się przyczyną katastrofy. Kiedy polityczne potwory już maszerują z pochodniami, lecz jeszcze nie tłuką kryształowych szyb.
Pora zatem na romans. Trochę cytat z Człowieka z marmuru. Wszystko dzieje się nad głowami pary bohaterów - Zbigniewa i Alicji (Emilia Piech). Dawny opozycjonista – wolny od teorii spisków i gilotyny teczek IPN – zakochuje się z wzajemnością. Wznosi mozolnie swój maleńki świat, okupiony codzienną ofiarą wódy, trwa właściwie nie wiedzieć po co. Świeża miłość go reanimuje. Tak chciał reżyser – by bardzo intymne splatało się w piękną całość z narodowym. Niestety, ani Grzeszczak, ani Piech nie poradzili sobie z postaciami. Trudno uwierzyć w jakiekolwiek wypowiadane przez nich słowo. Trudno pojąć nie-gesty, monotonne obłapiania, udawane pocałunki. Odniosłem wrażenie, że oboje w życiu nie spotkali kochanków poza sceną.
6.
Role kapitalne to Rafał Cieluch jako polityczny działacz bez skrupułów, ale równocześnie niemal Konrad-Gustaw z Dziadów. Człowiek pełen wiary, lecz i wątpliwości. Nie wystarcza mu prymitywna prawda. Chciałby dotrzeć i do warstw podskórnych – swoich i pozostałych postaci. Cudem wieczoru jest Paweł Palcat – kapitalnie prowadzi rolę Antoniego M., onanisty inspirowanego przez nagrania z kokpitu tupolewa. Palcat pokazał coś więcej niż potworność i szaleństwo – zagrał wcielonego demona. Jego kreacja naprawdę składa dłonie do gromkich braw. „Niech mnie ktoś przytuli” – powiada z kolei Jarosław K., także w osobie Palcata. Ale czy można przytulić potwora?
Ciekawie realizuje swą postać Albert Pyśk, fan italo disco i szybkostrzelny cytant – bo jak go inaczej określić – Romana Dmowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Brawurowo grała i bawiła widzów Małgorzata Urbańska – jej fantom Krystyny P. z wachlarzem i kanapką w torebce stawia polskiej polityce traumatyczną diagnozę. Oazowa pieśń profetki Jestem królem bawi do łez. Zaiste to błyskotliwa rola.
Podziwiałem także kabaretowy duet Ireny i Mariana – Anity Poddębniak i Pawła Wolaka. Ich scenka na temat objaśniania zawiłości programu 500+ powinna być wyświetlana przed każdym posiedzeniem rządu. Podobnie jak żarty z magnetycznych teorii popromiennych Antoniego M. oraz z polskiego antysemityzmu. To krótkie flesze wypowiedzi zrzucające z krzesła. Referenci ministra kultury powinni spektakl w Legnicy nosić na pendrive’ach i oglądać każdego poranka, zanim przytną dotacje dla teatrów.
7.
Hymn narodowy nie jest scenicznym arcydziełem, ale obok Garnituru prezydenta to jedna z najciekawszych propozycji rozmowy z artystami o Polsce. Oczywiście jeśli jeszcze chcecie rozmawiać o Polsce i oglądać niezakłamanych artystów.
15-04-2016
Teatr Modrzejewskiej w Legnicy
Przemysław Wojcieszek
współpraca Emilia Piech
Hymn narodowy
reżyseria: Przemysław Wojcieszek
scenografia: Małgorzata Bulanda
muzyka: Filip Zawada
światła: Zofia Goraj
obsada: Bartosz Bulanda, Rafał Cieluch, Magda Drab, Albert Pyśk, Paweł Palcat, Małgorzata Urbańska, Paweł Wolak, Anita Poddębniak, Ewa Galusińska, Mateusz Krzyk, Robert Gulaczyk, Emilia Piech, Bogdan Grzeszczak
premiera: 2.04.2016
spektakl słaby. Ogląda się go jak tanią,polityczną propagandę. Nic dziwnego,że wystawiany jest w teatrze ,którego dyrektor sympatyzuje z PO i nieudolnie startował z list tej partii do parlamentu. Poziom żartu z polityków wyjątkowo żałosny,wulgarny i wyeksploatowany podczas ostatniej kampanii wyborczej przez polityków PO. Niezła gra kilku z występujących aktorów niestety nie podniesie tego widowiska z poziomu dna.
"Oto wysferzone media i gardzący służbą politycy szarpią na oślep biografie każdego z nas. Czy chcemy zatem, czy nie, musimy wychodzić na ulice. To bodaj najważniejsza dziś scena, która może dźwignąć pytania o prawdę i wolność. Wiem, pełna ułomności, nie jedyna, lecz istotna."- ludy! Machejek ożył! Autor powyższego bełkotu jest profesorem i wykładowcą. tak, to jest sen wariata.
Jak można napisać, że spektakl niby tak samo godzi w prawicę jak lewicę a zaraz potem nazwać postaci inspirowane politykami PiSu demonami i potworami? Opisywać sceny krytykujące tylko i wyłącznie obecny rząd? Całą recenzję zacząć od osobistego politycznego stwierdzenia, że w obecnej sytuacji "musimy wychodzić na ulice"? I przy tym ani razu nie odnieść się do żadnego polityka opozycji, do żadnej krytyki działań PO, Nowoczesnej itd? Wiarygodniej byłoby napisać wprost: to krytyka rządów PiS, paszkwil na Kaczyńskiego, Macierewicza, Pawłowicz i ich "cytantów". I to w niezbyt wyszukanym wydaniu. Osobiście nie dziwię się, że Pegaz nie został wyemitowany. Uzasadnienie Kurskiego dlaczego tak się stało jest zasadne.
jeśli "nie oszczędza nikogo" to znaczy, że robi za Leppera i pewnie chciałby tak (tiepier ja) skończyć. Ale za sznurek pociąga kto inny