AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Teatr to kłamstwo

Wieczór w teatrze, reż. Adam Opatowicz, Teatr Polski w Szczecinie
Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Fot. Włodzimierz Piątek  

Niektórzy dodają przy tym, iż jest to kłamstwo jakby lepsze, bo „szlachetne”, w dobrej sprawie. Jednak kłamstwo to kłamstwo, więc lepiej zacząć pracować nad tym by teatr, jak mawiał pewien Wielki polskiego teatru, był „miejscem prawdy”, a przynajmniej, jak rozsądnie dodawał, teatr powinien być takim miejscem. Rozmaite pokolenia twórców rzucały się do wymyślania takich zabiegów, które pozwoliłyby zburzyć iluzję teatralną traktowaną jako główna przyczyna teatralnego kłamstwa. Zburzenie iluzji powinno, jak wierzono, razem z realnością, wpuścić do teatru prawdę.

Oto aktorzy mieli już nie grać, lecz a to czynić wobec widza, a to zwracać się wprost do niego, a to zapraszać go do teatralnego działania. W okresie Wielkiej Awangardy popularne stało się takie zaburzanie sytuacji teatralnej, by widz – uczestnicząc w sytuacji przez artystów przygotowanej – nie miał pewności, czy to, w czym bierze udział, jest realne, czy może to jeszcze „teatr”. Tak uprawiali teatr dadaiści, ślady takiego myślenia widać w Dziś wieczór improwizujemy Pirandella z 1930 roku czy Sztuce bez tytułu Federico Garcii Lorki z 1936. Tak gdzieś do połowy ubiegłego wieku zabiegi mające pokazać, że oto coś dzieje się naprawdę, stały się jednym z głównych środków do przekonywania widza, że w spektaklu nie ma do czynienia z fikcją, lecz z prawdziwym życiem.

Co to wszystko ma jednak wspólnego z Wieczorem w teatrze Lorki, który można zobaczyć w Teatrze Polskim w Szczecinie? Otóż właśnie bardzo dużo, ponieważ reżyser Adam Opatowicz zdaje się podzielać to przekonanie sprzed kilkudziesięciu lat, że udawanie, iż akcja sceniczna to fragment rzeczywistości, nadal jest skutecznym chwytem. Na Wieczór w teatrze składają się dramaty Lorki – Krwawe gody, stanowiące główną oś akcji, oraz O dziewczynce, która podlewa bazylię i księciu Pytalskim, przeplecione Sztuką bez tytułu i uzupełnione jego kilkoma wierszami. Dodanie tego ostatniego dramatu przywołuje w szczecińskim spektaklu kontekst gry z widzem w realne-nierealne. Jedną z pierwszych postaci, z którymi mamy do czynienia, jest Autor (Marcin Zarzeczny), który przekonuje explicite, wprost ze sceny, nas widzów, że oto tak naprawdę nie jesteśmy w teatrze, choć myślimy, że jesteśmy. Autor stara się być ironicznie drwiący, ale jego słowa na początku XXI wieku brzmią jak deklaracje postaci teatralnej, a nie realnego autora. Mimo to jego przemowa wywołuje sprzeciw „widza” siedzącego przy scenie (Adam Zych). Ten jeden moment, w którym dawny chwyt „realności” miałby szansę choć przez chwilę zagrać na naszej niepewności, czy to szczere reakcje prawdziwego widza, czy zagrane przez podstawioną osobę, zostaje zaprzepaszczony inscenizacją. Bo oto ledwo odzywa się głos na widowni, źródło owego głosu zostaje wydobyte jaskrawym, precyzyjnym, punktowym światłem. Nie ma już wątpliwości – mamy do czynienia z piętrowym oszustwem, na dodatek starym i zgranym do cna. Nie jest to już element awangardy teatralnej, a wygłup. W ten sposób protest widza, jego wtargnięcie w rzeczywistość przedstawioną, które miało w zamyśle autora być elementem walki o nowy, prawdziwszy teatr, zamienia się w gag, na który reakcją nie jest oburzenie na widowni, a radosny śmiech.

Jasne, że czasem jeszcze taki chwyt może okazać się furtką zapraszającą twardą rzeczywistość, o czym przekonali się np. aktorzy w Romancy Jacka Chmielnika w Teatrze Nowym w Poznaniu, kiedy nieświadomy niczego widz-żołnierz (autentyczny), postanowił wyprowadzić przeszkadzającego widza-aktora. W Szczecinie jednak nikt chyba nie dałby się nabrać na taką interwencję, ponieważ od razu, także dzięki aktorskiemu zachowaniu i zbyt strojnym kostiumom, mieliśmy pewność, że „oburzeni” to aktorzy. Ich działanie odebrane zostało jako bliskie swojskim, kabaretowym wygłupom, dlatego kiedy po przerwie Widz pojawia się znów, szukając swojej żony, która zagubiła się w meandrach teatralnej realności-nierzeczywistości, widzowie traktują to jak practical joke. Mężczyźnie, który chodzi po widowni, odpytując, czy ktoś ją widział, udzielają rozmaitych „zabawnych” odpowiedzi: albo że poszła na siusiu, albo że jej tu nigdy nie było, albo że wyszła z kochankiem (ta opcja cieszyła się największą popularnością) i generalnie jego odgrywane co prawda zmartwienie dawało powód do wesołości. Kiedy żona (Adrianna Góralska) odnajdzie się pod koniec drugiego aktu w rzeczywistości Krwawych godów i będzie konwersować z porzuconym Narzeczonym (Jakub Sokołowski), wesołość wśród widzów wzbudzi trafność ich wcześniejszych podejrzeń. Okazało się, jak dobrze znają życie i wiedzą, że jak baba znika, to poszła do chłopa. Nie ma refleksji, jest radość, że komuś rogi przyprawiono.

Teatr Polski w Szczecinie bardzo dobrze rozpoznał potrzeby chodzących do niego ludzi – wie, że popularność zapewnić może dostarczenie rozrywki i zabawy. Toteż takie w większości są jego spektakle, bez względu na to, jaki tekst zostaje zainscenizowany. Dlatego Krwawe gody nie są w tej interpretacji poetycką opowieścią o nieuchronnym fatum prowadzącym do tragedii, a zamieniają się w południowoamerykańską telenowelę pełną dramatycznych zwrotów akcji, miłości, cierpienia i tajemniczych relacji. Nie zmienia tego nawet zniwelowanie ewentualnego suspensu poprzez umieszczenie na początku akcji pieśni zapowiadającej tragiczny finał. Na dodatek potraktowanie wydarzeń z Krwawych godów kluczem aktorstwa psychologicznego (chwilami nie najlepszego) jeszcze to wrażenie wzmocniło. Postać Narzeczonej zagrana jest przez Sylwię Różycką tak, że bardziej przypomina ona kobietę lekkich obyczajów niż taką, dla której nieszczęśliwa miłość jest wiszącym nad nią nieubłaganym i niezależnym od niej fatum. Zbierając to wszystko razem, okazuje się, że realność Wieczoru w teatrze, zapraszana na scenę postaciami Widzów i Autora, przybrała formę widowiska z kultury popularnej – rodem z telewizyjnych programów typu mockumentary. Niestety zamienia to spektakl w dość płaską i banalną historię o nich dwóch i jednej onej, zdradzie małżeńskiej i sąsiedzkiej nienawiści.

To byłabym jeszcze w stanie zaakceptować, ale elementy wykonania tego spektaklu powodowały, że oglądało się go dość trudno. Przede wszystkim przez nagłośnienie, które zamordowało śpiewane pieśni. Warstwa muzyczna była w nich tak głośna, że nie słychać było słów śpiewanych przez aktorów, co szczególnie bolesne było w początkowym Nokturnie martwego młodzieńca. Dodatkowym efektem komicznym były odgłosy zbierane przez mikroporty: równie dobrze co słowa słychać było ciężkie oddechy aktorów, a scenie pocałunku towarzyszyły odgłosy mlaskania, co swoją drogą też ukazywało inny wymiar realności teatralnej.

Hiszpańskość całości zaznaczona była dość sztampowo kilkoma układami tanecznymi autorstwa Janusza Józefowicza. Schematycznością raziły także kostiumy postaci, których głównym zadaniem było podkreślanie, że w spektaklu mamy do czynienia z czymś, co mieści się w stereotypowym wyobrażeniu kultury Półwyspu Iberyjskiego. Takim elementem miała być pewnie również scenografia, na którą składały się ażurowe, trochę przypominające okiennice czarne drzwi. Jednak ich ustawienie na scenie obok siebie, w dwóch szeregach po prawej i lewej stronie dawało efekt, jak przypuszczam, niezamierzenie komiczny. Głównym skojarzeniem, jakie budziły takie płaszczyzny, był obraz korytarza biurowego, a przez to przechodzący przez takie drzwi aktorzy wyglądali jakby wychodzili z szaf. Jedynym, który bronił jakości teatralnej tego przedstawienia, był Jacek Polaczek grający Ojca – skupiony, naturalny, w dobrym aktorskim stylu (reszta postaci raczej grana była w stylu amatorskiej potoczności zachowań), przemycający jakieś reszki poezji i pozwalający wierzyć, że w całej inscenizacji nie chodzi o stworzenie scenicznej mutacji Consueli czy innej Milagros. Cała reszta spektaklu świadczyła raczej o tym iż „realność” w tym przedstawieniu rozumiana jest raczej w stylu Samego życia czy innych Trudnych spraw. Rozumiem, że teatry mogą się wyraziście sprofilować i przygotowywać spektakle dla określonej kategorii widzów. Do Polskiego w Szczecinie raczej chodzą ci, którzy oczekują od teatru rozrywki i miłego – nomen omen – wieczoru w teatrze. Samo w sobie nie jest to niczym złym, ale po co używać do tego poezji Lorki?

26-02-2016

 

Teatr Polski w Szczecinie
Federico Garcia Lorca
Wieczór w teatrze
scenariusz i reżyseria: Adam Opatowicz
scenografia: Katarzyna Banucha
muzyka: Jan Kanty Pawluśkiewicz
choreografia: Janusz Józefowicz
kierownictwo muzyczne, aranżacje: Krzysztof Baranowski
przygotowanie wokalne: Anna Reńska
obsada: Marcin Zarzeczny, Sylwia Różycka, Jakub Sokołowski, Małgorzata Chryc-Filary, Sławomir Kołakowski, Adrianna Góralska, Adam Zych, Olga Adamska, Dariusz Majchrzak, Katarzyna Bieschke-Wabich, Lidia Jeziorska, Małgorzata Iwańska, Marta Uszko, Mirosław Kupiec, Piotr Bumaj, Marta Uszko, Filip Cembala, Jacek Polaczek, Katarzyna Sadowska, Dorota Chrulska, Wiesław Orłowski, Zbigniew Filary, Tomasz Ostach, Michał Rybak, Adam Szarżanowicz oraz Krzysztof Baranowski i Roman Rydz (akordeony)
premiera: 30.01.2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: