Ty-dziecko albo jak ryby zyskują głos
Teatr Pleciuga, grający na co dzień dla dzieci, z okazji ich święta postanowił sprawić im jeszcze większą niespodziankę i Dzień Dziecka rozciągnął do całego tygodnia.
Teatralny Ty-dzień Dziecka to impreza przypominająca festiwal (może będzie miała swoją kontynuację?), na której prezentują się teatry dla dzieci z nieczęsto widywanych w Polsce stron: Islandii, Danii, Norwegii, Finlandii, Szwecji. Polskę w tym przeglądzie reprezentował gospodarz i właśnie od ostatniej premiery Pleciugi w tym sezonie rozpoczęła się impreza.
Szczeciński teatr jest chyba jednym z niewielu w Polsce, który tak długo opierał się dramaturgii Maliny Prześlugi. Może to i dobrze, ponieważ prapremiera Wodnej opowieści w reżyserii Roberta Drobniucha bardzo różni się od tego, co można nazwać „tradycyjnym wystawieniem dramatu Prześlugi”. Jej teksty są znakomicie skonstruowane i pełne smaczków językowych. Te ich inscenizacje, które widziałam, szły za tym, co napisała Prześluga, były – z reguły bardzo udanymi – próbami oddania ducha jej literatury, polegały w dużej mierze na wygrywaniu tego, co było w warstwie słownej. Drobniuch poszedł inną drogą, słowo i fabuła ustępują tu miejsca narracji plastycznej, dla której kwestie wypowiadane przez aktorów są dopełnieniem. Powoduje to, że tekst funkcjonuje w spektaklu trochę na zasadzie ready made, choć równocześnie inscenizacja umieszcza akcję w tym samym środowisku, w jakim umieściła ją dramaturżka. To skojarzenie z awangardową praktyką artystyczną wywoływał nie tylko sposób istnienia tekstu w przedstawieniu, ale także inne elementy obecne na scenie. Przede wszystkim warto dostrzec w nim warstwę dźwiękowo-muzyczną spektaklu, na którą składają się jazzujące aranżacje fragmentów różnych polskich hitów dopasowane do wodnych klimatów, raczej nie kojarzące się z piosenkami w spektaklach dla dzieci. Poza tym spora część warstwy dźwiękowej tworzona była przy pomocy wody, która chlupotała, szumiała, bulgotała, deformowała głosy aktorów.
Historia Wodnej opowieści w całości rozgrywa się pod wodą i scenografia ogranicza się do oddania kolorytu podwodnego świata, w związku z czym największą rolę w budowaniu scenicznych obrazów grało światło, pięknie zmiękczające postacie. Scena dzięki temu wyglądała rzeczywiście jak podwodny świat – z jego miękkimi konturami, refleksami słońca rozpraszanymi przez fale. Wrażenie to wzmacniały lalki użyte w spektaklu, zbudowane z półprzezroczystych albo migotliwie błyszczących foli. Na przykład Tosia i Franek, kiedy jeszcze byli podobni do siebie, przedstawieni byli za pomocą rybio-kijankowych postaci znajdujących się na długich tyczkach. Dzięki temu nawet bez szczególnej ingerencji animatorów lalki te znajdowały się w permanentnym ruchu – całkiem jak ryby, które nigdy do końca nie zastygają w bezruchu. Intensywnie istniejącymi w tym obrazie obiektami scenograficznymi były przezroczyste misy wypełnione wodą. To w nich, czy raczej od nich, rozpoczyna się ta miłosna historia, którą inscenizacja przenosi w rejony bliższe poezji niż typowej love story. Humor i dowcip, tak charakterystyczne dla inscenizacji tekstów Prześlugi, w tym spektaklu schodzą na zdecydowanie dalszy plan, ustępując klimatowi niedopowiedzenia, liryczności.
Takimi poetyckimi kwestiami są pierwsze słowa zachwycenia, jakie wypowiadają do siebie główni bohaterowie: kijanka Tosia (Paulina Lenart) i rybka Franek (Rafał Hajdukiewicz). Ich uczucie jest kwintesencją miłości od pierwszego wejrzenia – każde z nich zobaczyło to drugie jako pierwsze stworzenie w życiu i przyrzekli sobie, że się nigdy nie opuszczą. Od tego momentu narracja spektaklowa to nie tyle prowadzenie jakiejś linearnej opowieści, co prezentacja epizodów, które powoli pozwalają młodym widzom zdać sobie sprawę z tego, że ta pierwsza miłość napotka duże trudności. Dlatego na zmianę z powtarzaną kilkakrotnie zabawą w wyścigi pojawiają się – ukazane głównie przez obrazy i działania aktorów – epizody pokazujące, że Franek po prostu rośnie, a Tosia „dojrzewa”, wyrastają jej nogi i z podobnej rybie kijanki zamienia się w żabę. Tę oczywistą dla „dorosłych” postaci nadchodzącą przemianę dwoje zakochanych po prostu ignoruje. Tym bardziej, że owa inna, związana z doświadczeniami życiowymi perspektywa na miłość mogłaby zachwiać ich pewnością, że to, czego doświadczają, jest niezniszczalne. Pstrąg (Marta Łągiewka) wybrał samotne życie niż niewolę i pewną śmierć, lecz wśród bliskich, a małżeństwo Szczupaków (Mariola Fajak-Słonimska, Mirosław Kucharski) na zmianę albo narzeka na drugą połowę, albo oddaje się konwencjonalnej czułostkowości. Mając takie wzory, dwie tak odmienne od siebie istoty, jak żaba i ryba, mogłyby zwątpić w siłę uczucia. Lecz im się udaje przetrwać razem, a pomocy udziela im sfrustrowany robak na przynętę wędkarską (Maciej Sikorski). Kiedy przemiana się dokona, Tosia musi opuścić podwodny świat – inaczej by się udusiła. Jednak wzajemna determinacja młodych zakochanych sprawi, że mimo iż stali się tak różni od siebie, nie przestali darzyć się uczuciem. Opuszczenie przez Tosię do tej pory wspólnego z Frankiem środowiska życia zaznaczone jest jej przejściem za półprzezroczystą zasłonę znajdującą się w głębi sceny. W ten sposób dokonuje się odwrócenie perspektywy: tył staje się górą, a my, widzowie, całkiem jak spod wody obserwujemy rozmywające się i wyostrzające kontury pływającej żabką Tosi.
Ten spektakl mówiący naprawdę w bardzo piękny sposób o pierwszej i silnej miłości jest bardzo spójny estetycznie, a jednocześnie bardzo skromny. Grany równocześnie w żywym planie, jak i przy pomocy różnych animantów, pozwala postaciom płynnie przechodzić od ich lalkowej do ludzkiej postaci. Zmiany przestrzeni przedstawiane były głównie zmianami światła, jego natężenia i koloru, uzupełnione pojedynczymi elementami, które zjeżdżały z sufitu: a to dwoma pasami płótna, a to kulą zbudowaną ze świecących lampek. Ta oszczędność i prostota powodowały, że jednak na plan pierwszy wypływało (nomen omen) piękne przesłanie tekstu Prześlugi: dla prawdziwej miłości żadne różnice (nawet gatunkowe) nie są przeszkodą.
Dzieci potrafią zakochiwać się równie mocno jak dorośli (bo niby dlaczego miałoby być inaczej?). Mają – podobnie jak ryby – i głos, i uczucia. To wspaniale, że teatr potrafi z nimi o tym uczuciu porozmawiać w sposób nieinfantylizujący go.
Umieszczenie premiery Drobniucha w kontekście spektakli z innych krajów prowokuje do porównań rodzimego teatru dla dzieci z tym z zagranicy. Oczywiście takie porównanie jest siłą rzeczy oparte na dość skromnym materiale, niemniej pozwala zauważyć to, czym rodzimy teatr dla dzieci można by jeszcze wzbogacić: przede wszystkim teatrem tańca adresowanym bezpośrednio do nich, gdzie ruch jest formą prowadzenia opowieści. Wydawać by się mogło, że taka pozajęzykowa komunikacja akurat w tym rodzaju teatru mogłaby się dobrze sprawdzić (nie mówiąc już o tym, jak wzrosłaby siła eksportowa takich przedstawień). Choć jak pokazał przykład Głupoli Teatteri Mukamas (Finlandia), nawet opowieść ze słowami, kiedy jest wyraziście poprowadzona, też ma szansę dotrzeć do młodych widzów. Występująca w roli „lektora” aktorka Pleciugi pozwalała zrozumieć „co mówią słowami” postacie, ale równocześnie swoją „przezroczystą” obecnością nie zaburzała przedstawianego świata o tytułowej dwójce. Dowodem na to, że jej obecność nie przeszkadzała odbierać bezpośrednio wydarzeń na scenie, były reakcje dzieci na działania postaci, bez czekania na tłumaczenie słów. Tak przy okazji: każdej z zagranicznych grup towarzyszył opiekun – aktor z Pleciugi. Sprawiało to bardzo sympatyczne wrażenie: raz, że dzieci w świat innego teatru wprowadzały osoby już im znane i oswojone, a dwa, że dzięki temu widać było zaangażowanie miejscowych aktorów w imprezę, którą organizowała ich instytucja.
Wracając do tematu tańca współczesnego w teatrze: przykładem, jak dobrze działa tego rodzaju forma ekspresji jako sposób komunikacji, mogą być reakcje widzów na Florę i faunę Dance Theatre Hurjaruuth (Finlandia), Puszkę! Opowieść o przyjaźni ZebraDans (Szwecja) czy Verę i wodę Bibi og Blaka (Islandia). Te dwa ostatnie spektakle były bardzo prostymi opowieściami, gdzie narracja – bardzo czytelna – prowadzona była przy pomocy technik tańca współczesnego.
Vera… to historia o poznawaniu świata dookoła (jak zapowiedziała reżyser, to spektakl o pogodzie na Islandii) zbudowana wokół wody w różnych stanach skupienia. Szczególnie ciekawym elementem były bryłki lodu w różnych odcieniach niebieskiego zwisające z wielkiego parasola, które w czasie spektaklu topniały, pokrywając scenę warstwą wody. To umożliwiło tancerce wykonywanie pięknych ślizgów, a także wywoływało podziw dla jej zdolności utrzymania równowagi. Bardzo podobało mi się też, w jaki sposób pokazano na początku przedstawienia, że bohaterka jest małą dziewczynką. Otóż tancerka weszła na scenę w przykucnięciu, mając kończyny schowane pod sięgającą podłogi peleryną. Na wyprostowanych nogach stanęła, kiedy już można się było oswoić z tym, że mamy do czynienia z dzieckiem. Puszka… została zbudowana przy użyciu jeszcze prostszych środków: jedynym elementem scenograficznym był tytułowy przedmiot, który stanowił oś relacji między obiema bohaterkami. Relacja ta, przechodząca od przyjaźni po ciekawość, zazdrość, konflikt, jego rozwiązanie i odbudowę przyjaźni, oddana była wyłącznie tańcem obu aktorek. Ich ruch był tak czytelny, że zarówno sama opowieść, jak i jej wymowa były zrozumiałe dla widzów w różnym stopniu młodości. Flora i fauna była natomiast opowieścią o wymowie ekologicznej zbudowaną w takim samym stopniu tańcem (bardziej abstrakcyjnym niż w obu poprzednich przypadkach), jak i projekcjami komputerowymi, dla których ekranem była podłoga. Niewątpliwie był to ciekawy spektakl, lecz równie dobrze można by go uznać za przygotowany z myślą o dorosłym widzu. Elementem niewątpliwie „dziecięcym” było zaproszenie pod koniec przedstawienia młodych zebranych na widowni do odtańczenia razem z tancerką czegoś na kształt eco-disco.
Natomiast jeśliby porównywać dwa spektakle dla najmłodszych widzów zaprezentowane podczas Ty-[go]dnia Dziecka, to zdecydowanie ciekawiej i lepiej wypadło A kuku! Pleciugi niż islandzki Dzień pod pierzynką Handbendi Bruduleikhus. Ten drugi, mimo iż przeznaczony był dla najnajów od „0 do 18 miesięcy”, opierał się głównie na prezentacji rozmaitych działań przez aktorkę, która co jakiś czas podsuwała dzieciom do dotknięcia rozmaite przedmioty albo próbowała widzów animować, zachęcając do wykonywania jej poleceń, ale bardzo konsekwentnie trzymała ich z dala od terenu gry. Swoją drogą jestem pełna podziwu dla islandzkich niemowląt, skoro tak małe potrafią chwycić i utrzymać dzwonek oraz na znak dany przez aktorkę odpowiednio nim zamachać. Natomiast spektakl Pleciugi, między innymi dzięki swojej prostocie i czasowi trwania, znakomicie nadawał się dla małych widzów. Właściwa „akcja”, podczas której postacie męska i żeńska posegregowały zgodnie z ich kształtem gąbczaste kubiki, które leżały na scenie, a potem zbudowały z nich krokodyla (czasem się przy tym „myląc”), trwała nie więcej niż 20 minut. Pozostałe 15 minut to już zabawa z krokodylem i wokół niego bardzo sprawnie animowana przez dwoje aktorów.
Teatralny Ty-dzień Dziecka pokazał, że polski teatr dla dzieci ma jeszcze trochę obszarów do zagospodarowania, na których działają już z powodzeniem północni Europejczycy, ale równocześnie dowiódł, że jeśli chodzi o teatr (także ten dla najmłodszych) dzieją się u nas równie ciekawe i dobre rzeczy.
21-06-2017
galeria zdjęć Teatralny Ty-dzień Dziecka w Teatrze Lalek Pleciuga ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Lalek Pleciuga
Teatralny Ty-dzień Dziecka 27.05-03.06.2017