Wieczór okrutnych prawd
Premiera Scen z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana w Teatrze Kamienica wypełnia dotkliwą lukę na teatralnym rynku.
Lata permanentnej rewolucji, postdramatyczność zwalniająca twórców przedstawień z precyzyjnej konstrukcji przedstawienia i intelektualnej dyscypliny sprawiły, że przedstawienia oparte o solidną pracę nad tekstem, rolą i zharmonizowaniem całości należą dziś do faktów tak rzadkich, że należałoby je objąć ochroną niczym ginący płochliwy gatunek. W weekend 18-19 stycznia, a więc w czasie, gdy wstukuję w komputer ten tekst, właściwie w tylko w dwóch teatrach grane były przedstawienia, które illo tempore były solą repertuaru, sztukami, na które chadzała klasa średnia, przez reformatorów zwana dziś pogardliwie mieszczaństwem. Naliczyłem zaledwie dwie. W Ateneum któryś już sezon grany był w ten weekend Bóg mordu Yasminy Rezy, a w Teatrze Kamienica odbyła się premiera Scen z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana.
Ten liczący sobie już z górą cztery dekady tekst wciąż fascynuje niejednoznacznością. Jest bezlitosną analizą gasnącego uczucia, wiwisekcją ludzkiej psychiki w chwili, gdy miłość już umarła, pozostawiając tylko pustkę. W początkach lat 70., gdy na ekrany weszła pierwsza wersja Scen… – film oparty na scenariuszu Bergmana był dojmującym opisem rozpadu małżeństwa w ultraliberalnym społeczeństwie. I wzbudził liczne dyskusje. Gdyby spojrzeć na opowiedzianą przez Bergmana historię oczami samej bohaterki, Marianne, prawniczki-specjalistki od rozwodów, to zapewne ona sama powiedziałby, iż trudno orzec o winie jednej tylko ze stron. Bergman bowiem unika w swoim tekście jednoznacznych diagnoz. Bywało jednak tak, że reżyserzy winą za katastrofę związku dwojga pozornie kochających się ludzi arbitralnie obarczali jedną tylko stronę. Tak było na przykład w przedstawieniu Romualda Szejda z warszawskiej Sceny Prezentacje w 1996 roku. Tam winny był tylko Johann, którego nieodżałowany Krzysztof Kolberger zagrał jako „szowinistyczną męską świnię”. Bywało też i tak, że Sceny z życia małżeńskiego grano niesłychanie ostro, bez bawienia się w psychologiczne niuanse – tak było w 2010 roku w zbiorowej kreacji grupy młodych reżyserów, którzy Sceny… pokazali w Och-Teatrze, subtelność tekstu Bergmana „zatupując” modnymi multimediami, ekranami, na których wyświetlano twarze aktorów w monstrualnym zbliżeniu, jakby to miało pomóc w zrozumieniu bohaterów. Do dziś jednak niedoścignionym wzorcem psychologicznej analizy rozpadu związku dwojga ludzi jest radiowe słuchowisko zrealizowane w 1974 roku przez Andrzeja Łapickiego, który zagrał w nim z Zofią Kucówną. Rzecz kongenialnie wobec Bergmanowskiego oryginału pokazująca stopniowe rozchodzenie się dróg dwojga ludzi, narastanie rozdźwięków, rosnącą wzajemną obcość i wrogość. A wszystko bez cienia wulgarności i brutalności. Ta pojawiała się niejako między wypowiadanymi słowami, sugerowana raczej niż pokazywana explicite – zgodnie ze starą zasadą, że to, co w teatrze najważniejsze – najlepiej zasugerować, nie krzyczeć. Bo to, co najboleśniejsze – mówi się najczęściej bardzo spokojnie, niemal „na biało”.
To skromne, kameralne przedstawienie, wystawione na małej scence prywatnego teatru, zasługuje na szacunek. Barbara Sass, pomna tej wciąż aktualnej teatralnej prawdy, pokazała w Teatrze Kamienica bezbłędnie poprowadzoną opowieść o umieraniu związku dwojga ludzi, którzy być ze sobą już nie mogą, ale nie mogą także bez siebie żyć, piekielną mieszankę wzajemnego odpychania i przyciągania. W chwili gdy ich poznajemy, ten związek jest już trupem, wydzielane przez niego toksyny już zaczęły działać. Zrazu w sposób sekretny, ledwo odczuwalny. Johann i Marianne siedzą przed nami z twarzami zwróconymi ku publiczności. Przyklejone uśmiechy na twarzach, zapewnienia o wielkim szczęściu, jakie daje im wspólne bycie. Scena niczym z jakiegoś telewizyjnego kanału lifestyle, z programu „Małżeństwo idealne”. Jeden mały zgrzyt, Johannowi wymyka się drobna uwaga, że Marianna lubi się czasem kłócić, ale to wszystko tuszuje znów śmietankowy uśmiech. Mechanizm słodzenia sobie nawzajem kręci się jeszcze przez chwilę, w następnej scenie z początku wszystko jest jeszcze dobrze, trwają mało znaczące rozmowy o zmęczeniu, o pracy – aż do chwili, gdy dowiadujemy o aborcji, której Marianne dokonała bez porozumienia z mężem. Mechanizm pracuje coraz oporniej, w jego tryby sypie się coraz więcej piachu. Odwołane odwiedziny u rodziców, zarzucony pomysł zagranicznego urlopu… W przedstawieniu Sass Marianne i Johann wciąż jednak starają się udawać, że wszystko jest w porządku, że wciąż ze sobą rozmawiają, a nie wymieniają jedynie informacje. I tylko w dialogu Justyny Sieńczyłło i Piotra Grabowskiego czuje się coraz większy chłód, narasta wzajemna agresja. Jeszcze wstrzymywana, maskowana dobrymi manierami. Grają oni ewidentnie ludzi dobrze wychowanych, jakby nieco niedzisiejszych w epoce, w której niemal nikt nie przejmuje się zachowywaniem jakichkolwiek pozorów. To zresztą sprawia, że psychologiczna walka, jaką muszą stoczyć ze sobą na maleńkiej scenie w Kamienicy, jest trudniejsza i… smaczniejsza dla publiczności (jeśli można w ogóle mówić o smaku tego trującego przecież tekstu).
Tekst Bergmana pokazuje niemożliwą relację między dwojgiem ludzi. Ani im być ze sobą, ani osobno. Czasem łączy ich jeszcze seks – ale przedstawienie Barbary Sass nie daje żadnych złudzeń. Sceny miłosnych zbliżeń przekonują, że i to spoiwo ich związku dawno się skruszyło, uprawiany przez nich seks jest żałośnie ubogi i mechaniczny.
Barbara Sass pokazała w Teatrze Kamienica bezbłędnie poprowadzoną opowieść o umieraniu związku dwojga ludzi.Kluczem do odgadnięcia przyczyn rozpadu tej relacji jest zapewne to, w jakim świetle reżyserka pokazała parę Marianne-Johann. Piotr Grabowski nie gra żadnej chauvinist male pig, to raczej zagubiony przerośnięty chłopiec, który nie dorósł do żadnej społecznej roli. Słuchając go ma się wrażenie, że nie panuje nad sytuacją, w której się znalazł, jest wciąż jakby zdziwiony, przestraszony, wciąż w defensywie. Że to wszystko zwyczajnie go przerasta. Nie budzi jednak politowania – raczej współczucie. Współczesny Piotruś Pan, którego życie nie przygotowało do bycia ani ojcem rodziny, ani mężem, ani nawet kochankiem. Jest w przedstawieniu Barbary Sass stroną zdecydowanie słabszą. Marianne Justyny Sieńczyłło góruje nad nim nawet w chwilach największego upokorzenia. Aktorka nie epatuje rozpaczą czy wybuchami histerii. To, co uderza w tej roli, to wielka wewnętrzna siła tej postaci, pozwalająca jej przetrwać wszystko, co najgorsze. Jest w tej roli kapitalna chwila – być może klucz do jej zrozumienia – Marianne już gotowa do rozwodu, z przygotowanymi do podpisania dokumentami, siedząca wygodnie na wersalce, mówi Johannowi, że właściwie już się od niego uwolniła i że jego wspomnienie nie jest już dla niej większym problemem. W głosie Justyny Sieńczyłło nawet nie ma tryumfu – raczej jakieś okrutne rozbawienie i zdumienie, że ta toksyczna relacja w ogóle mogła zaistnieć.
Kto zatem według Sass jest winien tej międzyludzkiej katastrofie? Dziecinny Johann, zbyt silna Marianne? Z pewnością obarczenie winą jednej ze stron przyniosłoby jakąś ulgę, może moralną naukę: nie postępuj tak jak Johann albo jak Marianne – bo przegrasz walkę o utrzymanie przy swoim boku drugiego człowieka. Reżyserka udziela jednak tym przedstawieniem odpowiedzi najokrutniejszej: nikt nie jest winien. Kruche są ludzkie związki, miłość i przywiązanie jest często grą pozorów. Świat zapełniają samotni ludzie, żyjący u boku kogoś równie samotnego i wewnętrznie potrzaskanego. I nie zatuszują tego śmietankowe uśmiechy, bo – by posłużyć się tytułem jednej ze scenek, w czasie przedstawienia wyświetlonych z projektora – często jest to „zamiatanie śmieci pod dywan”. A one zawsze się spod niego wydostają.
To skromne, kameralne przedstawienie, wystawione na małej scence prywatnego teatru, zasługuje na szacunek. Idąc wbrew wciąż obowiązującym trendom i modom pokazuje, że prawdy w teatrze nie ujawniają i nie wspomagają żadne kamery zaglądające aktorom w twarze, że dla jej wydobycia nie jest potrzebny mikrofon. Że ta prawda rodzi się w chwili, gdy na scenie spotyka się dwoje ludzi, którzy bez żadnych sztucznych podpórek po prostu mają sobie i widzom coś ważnego powiedzenia.
22-1-2014
Teatr Kamienica w Warszawie
Ingmar Bergman
Sceny z życia małżeńskiego
Przekład: Maria Olszańska, Karol Sawicki
Reżyseria: Barbara Sass
Scenografia: Wojciech Stefaniak
Reżyseria światła: Wiesław Zdort
Kostiumy: Ewa Krauze
Muzyka: Michał Lorenc
Obsada: Justyna Sieńczyłło, Piotr Grabowski
Premiera 18.01.2014
jak zwykle bardzo przemyślana recenzja