AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wodewil w krainie Mordoru

Krakowiacy i Górale, reż. Barbara Wiśniewska, Opera Wrocławska we współpracy z Operą Lwowską
Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
Scena z opery Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale
Teatr Wojska Polskiego w Łodzi w 1946 roku
pod dyrekcją Leona Schillera  

W niedzielę 1 marca 1794 roku w stołecznym Teatrze Narodowym wystawiono pierwszą polską operę zatytułowaną intrygująco Cud, czyli Krakowiaki i Górale (tytuł Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale pojawi się później). Tekst sztuki, nazywanej potem często „operą narodowego pojednania”, napisał Wojciech Bogusławski, „ojciec sceny narodowej”. Muzykę skomponował Jan Stefani, skrzypek królewskiej orkiestry teatralnej Stanisława Augusta.

Były to czasy osobliwe. Dwa lata nie minęły od zawiązania przez polskich magnatów haniebnego spisku w Targowicy. Kraj oddali carycy Katarzynie, a reformy Sejmu Czteroletniego i Konstytucję 3 maja obwołali symbolami „zdrady narodowej”. Dwa rozbiory Polski już się dokonały. We Francji Robespierre eskalował rewolucyjny terror. W Krakowie Kościuszko przygotowywał się do insurekcji. Już wkrótce wielu targowickich zdrajców miało zawisnąć na szubienicy. Polski nic jednak nie uratowało przed trzecim i ostatecznym rozbiorem. 

W miłosnych perypetiach Krakowiaków i Górali współcześni dopatrywali się wręcz nawoływania do powstania. Leopold Sierpiński, jeden z uczestników warszawskiej konspiracji, po aresztowaniu załamał się i zeznał, że Bogusławski był członkiem sprzysiężenia i „w myśl wskazówek tegoż” ułożył sztukę. Krakowiaków i Górali przyjęto w Warszawie z takim entuzjazmem, że już po trzech dniach władze miasta, przerażone patriotyczną wymową pieśni, zakazały dalszego grania opery. Antoni Trębicki, jeden z widzów, zanotował w pamiętniku, że na premierze sam Bogusławski, grający jednego z Górali, zwrócił się w kierunku loży zajmowanej przez targowickiego zdrajcę i, wygrażając mu palcem, wesoło zaśpiewał:

„Bo, jak się nie uda,
Cnota weźmie górę,
To nie będą żadne cuda,
Że ty weźmiesz w skórę”.

Podobno wszyscy pękali ze śmiechu, nawet sam zdrajca i moskiewscy generałowie. Kiedy jednak miesiąc później wybuchło w Warszawie powstanie, już w pierwszą noc carskie wojska zaatakowały kamienicę zamieszkaną przez Bogusławskiego i jego aktorów.

Dwa wieki później inscenizacja Cudu mniemanego, czyli Krakowiaków i Górali w Operze Wrocławskiej odbyła się w chwili dla Polski niemal równie osobliwej. Opera pojednania wystawiona została w Dzień Niepodległości, w sobotę 11 listopada. Tego dnia na polskich ulicach bojówkarze w kominiarkach bili kobiety i wrzeszczeli, że „chcą Boga”. Rozświetlona racami Polska przypominała Mordor. Ciemne moce spektakularnie proklamowały światu religię nienawiści i kult białego mężczyzny, ukrytego w kominiarce niczym w islamskiej burce. Wciąż jacyś Krakowiacy i Górale biorą się w Polsce za łby.

Wodewil Bogusławskiego zawiera przenikliwą i gorzką diagnozę. Krakowiacy i Górale sami nigdy się nie pogodzą. Do narodowego pojednania może doprowadzić tylko biedny student, a zatem mało dziś u nas popularny osobnik, który czyta książki ze zrozumieniem. Student godzi zwaśnionych, ale nie przy okrągłym stole i nie w wyniku żmudnych negocjacji, lecz poprzez elektrokucję. Żeby Polacy się pojednali, trzeba ich wszystkich porazić mocno prądem. Tak właśnie czyni uczony student w operze. „Stawia elektrykę”, czyli podłącza do prądu pole bitwy Krakowiaków z Góralami. Muszą na chwilę utracić przytomność, by zechcieli podać sobie ręce. Naród polski, straumatyzowany i doświadczony wielkimi cierpieniami, nie potrafi solidaryzować się sam ze sobą, kiedy brakuje zewnętrznej „elektryki”.

Sprawy narodowe i niepodległościowe, choć doniosłe, są jednak w operze drugorzędne wobec zaskakująco złożonych i wciąż aktualnych wątków miłosnych. Rzecz dzieje się „w Mogile, o milę pod Krakowem”. Stach kocha córkę młynarza, Basię. Ona kocha jego. Ale młynarzowa Dorota, macocha Basi, też Stasia kocha, a jeszcze bardziej pożąda. Namawia więc męża, młynarza Bartłomieja, by oddał rękę córki góralowi o imieniu Bryndus. Bartłomiej się zgadza. Górale przybywają po narzeczoną. Ta się jednak upiera, że kocha tylko Stacha, ale jej mama też na onego pożądliwie wciąż zerka. Może nawet jeszcze bardziej niż na początku opery, bo Stachu nie chce się z nią całować. Dochodzi do walki o kobietę. Górale atakują Mogiłę niemal jak Grecy Troję. Nie zdobywają jednak wioski, bo student ich „elektryzuje”. W finale wszyscy odzyskują przytomność, wychwalają zgodę i „biorą się do tańca”.

Wrocławska inscenizacja bardzo egzotycznie nawiązuje do tych sławnych, miłosno-niepodległościowych wątków. Krakowiacy występują co prawda w biało-czerwonych barwach narodowych, ale jakoś dziwacznie. Basia, córka młynarzów, ma na sobie czerwoną sukienkę dziwki z westernu. Odsłania erotycznie fragmenty ciała i całą nogę. Jej macocha, młynarzowa, przypomina arystokratkę z międzywojnia. Ma na głowie turban i migocący diadem. Górale to Wikingowie, a Jakub Michalski w roli głównego narzeczonego, czyli Bryndasa, wygląda jak piękny i męski Rollo, brat Ragnara Lodbroka w serialu telewizyjnym Vikings. Trudno pojąć, dlaczego właściwie Basia go nie chce. Ja bym się nie zastanawiał. W dodatku Michalski to jedyny artysta, którego teksty można zrozumieć. Stach tymczasem jest bardzo zniewieściały i zwykle nie wiadomo, co mówi czy śpiewa nosowym głosem. Temu bym nie ufał.

Student natomiast wygląda jak Dyl Sowizdrzał. Żadnej książki przy sobie oczywiście nie ma. Za to jest bardzo kolorowy, odrobinę głupkowaty i rozerotyzowany. Dobiera się do Basi, córki młynarzowej. Sens tego pomysłu pozostanie na zawsze tajemnicą reżyserki. Z kolei Miechodmuch, kościelny organista, utracił całe poczucie humor oryginału i przynudzał, sepleniąc pod nosem. Znikła zamierzona przez Bogusławskiego satyra z nadużyć plebanii.

Scenografia pochodzi wprost z mrocznego filmu fantasy. Kojarzy się z Puszczą Białowieską po apokalipsie. Przetrwały jedynie wykrzywione konary o kształtach ludzkich figur, pozostawione jako alibi przez bogobojnego ministra i leśników.

Finał przedstawienia zadziwia chyba najbardziej. Wesoła akcja Krakowiaków i Górali zostaje nagle zawieszona, z głośników rozlegają się mało zrozumiałe teksty z greckiej tragedii, a na scenę wkraczają białe widma. Kwadrans trzeba czekać na ostatnią pieśń chóru z Krakowiaków i Górali. Białe postaci to mary panien młodych. Tym odważnym zabiegiem reżyserka postanowiła zapewne wypowiedzieć się przeciwko przemocy małżeńskiej. Wcześniej bowiem młynarz Bartłomiej powalił na ziemię swoją żonę, czyli młynarzową Dorotę, bo ją podejrzewał o zdradę. W zachowanym tekście sztuki Bartłomiej nie nokautuje żony. To twórczy wkład reżyserki.

Przemoc wobec kobiet stanowi w Polsce wielki problem. Podobnie jak nasze spory narodowe. Krakowiacy i Górale to znakomity materiał do podjęcia takich tematów w XXI wieku. Okazję jednak zmarnowano. Autorom inscenizacji zabrakło wyobraźni i talentu. Artystom dykcji (lub mikroportów). Hanna Sosnowska w roli roznegliżowanej Basi i Joanna Talarkiewicz jako ziejąca erotyzmem młynarzowa mają piękne głosy i anielsko chwilami śpiewają. Co z tego, skoro nie dochodzą. Musiałem czytać angielskie napisy.

Wojciech Bogusławski w Cudzie mniemanym wprowadził na scenę wykształconego studenta i maszynę elektryczną, bo chciał pokazać, że nauka nie tylko skutecznie zwalcza ciemnotę i zabobon, ale też sprzyja narodowemu pojednaniu. Dwa wieki później wielu polityków wciąż jeszcze nie odrobiło tej lekcji, a i nie wszyscy reżyserzy potrafią czytać ze zrozumieniem.

22-11-2017

Opera Wrocławska we współpracy z Operą Lwowską
Wojciech Bogusławski
Krakowiacy i Górale
muzyka: Jan Stefani
dyrygent: Adam Banaszak
reżyseria: Barbara Wiśniewska
scenografia: Vasyl Savchenko, Barbara Wiśniewska
choreografia, ruch sceniczny: Anatoliy Ivanov
reżyseria świateł: Grzegorz Barszczewski
kostiumy: Mateusz Stępniak
kompilacja tekstów: Grzegorz Staszak
obsada: Maciej Krzysztyniak, Edward Kulczyk, Jadwiga Postrożna, Joanna Talarkiewicz, Karolina Filus (gościnnie), Hanna Sosnowska, Łukasz Rosiak, Jędrzej Tomczyk (gościnnie), Aleksander Zuchowicz, Andrzej Pieczonka, Magdalena Marchewka, Leszek Holec (gościnnie), Jakub Michalski, Jacek Lech, Peter Edrei, Bolesław Słowiński, Mirosław Gotfryd, Michał Janicki (gościnnie), Łukasz Klimczak (gościnnie), Marek Klimczak, Mieczysław Chodaczek

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany Wrocławski Plastyk
    Wrocławski Plastyk 2020-12-10   10:43:49
    Cytuj

    Brak mi słów... Pod względem plastycznym tragedia - klęska. Scenografia niespójna z wizją reżyserską i kostiumografią o ile jakaś istniała... Wszystko się gryzie, nie wspominając o problemach technicznych... Szkoda czasu i pieniędzy na tą wątpliwą "sztukę". Zgadzam się z przedmówcami - kiedyś Opera Wrocławska robiła wspaniałe spektakle, a teraz to wstyd zaprosić rodzinę czy znajomych - w każdym bądź razie nie na "Krakowiaków i Górali"...

  • Użytkownik niezalogowany Wroclawianin
    Wroclawianin 2019-05-15   23:05:31
    Cytuj

    Opera Wroclawska dawala nam wiele powodow do dumy w ostatnich latach. Dorownywala swoimi produkcjami tym na swiatowym poziomie. Zapraszalismy przyjaciol z odleglych miast na jej produkcje. I tu nagle niewypal na duza skale. Prezentacja Krakowiakow i Gorali obraza poczucie estetyki. Irytuje od pierwszej sceny calkowitym brakiem wizji i harmonii. Fatalne kostiumy z bolaca oczy kolorystyka przywodzaca na mysl sceny z filmu pornograficznego. Mezczyzni ubrani w przedpotopowe kostiumy z glebi puszcz kontrastujacy z postaciami kobiecymi ubranymi w stroje prostytutek. Dlaczego??? Pozbawione sensu proby uaktualnienia postaci w kostiumach pseudohistorycznych ze sprzetem fotograficznym. Nieczytelne intencje rezysera, scenografa, projektanta kostiumow, choreografa. Kazdy z nich mowiacy innym jezykiem najwyrazniej nie znajdujac porozumienia co staje sie najbardziej widoczne w chaosie scen zbiorowych. Modle sie by ta inscenizacja szybko zniknela z zapowiedzi repertuarowych i nie wprowadzala zamieszania w odczuciach ludzi niewiele wiedzacych o polskiej kulturze. Szkoda utalentowanej mlodziezy na scenie i doskonalej orkiestry pod swietna batuta. Szczesliwi, ze nie widza co sie dzieje na scenie.

  • Użytkownik niezalogowany bunkier
    bunkier 2018-11-14   16:05:21
    Cytuj

    Byłem rok później na tym spektaklu. I mam podobne przemyślenia odnośnie odważnego przeniesienia akcentów. W rzeczywistści oczekiwałem też jakiejś sztuki, która łączy. A tu bicie kobiet, #metoo i problem społecznej roli kobiet. Takie prawo twórców. Twórcy faktycznie sprawiali wrażenie niewrażliwych na krytykę i postanowili nic nie robić z techniczną oprawą, dalej byli niesłyszalni, nie wszscy ale w zdecydowanej większości. Bardzo mocno było czuć niesparoawnie intensywności muzyki ze śpiewem aktorów. Może to problem zbyt głośnej orkiestry? Całość sprawiała wrażenie przedstawienia przygotowanego przez grupę znajomych, bardzo dobrze się bawiących razem ze sobą, jednak nie dali tej szansy widowni. Artur, rząd V miejsce 14.

  • Użytkownik niezalogowany Canis
    Canis 2017-11-23   16:22:54
    Cytuj

    Bełkot. Idioci byli zawsze, choćby ona targowica.