Żarty i powaga
Obraz przedstawień, jakie pod szyldem Sceny Młodych przetoczyły się jesienią przez scenę Warszawskiej Opery Kameralnej, wymaga na wstępie szerszego tła. Inicjatywa początkujących artystów różnych dziedzin, matkujących im uczelni i samego teatru nie wzięła się bowiem znikąd. Otóż przedstawienia dramatyczne i operowe należą do programu studiów aktorskich i wokalnych. Uczelnie teatralne od dawna miały festiwal spektakli studenckich; początkowo był ogólnopolskim (w Łodzi), ostatnio jest również międzynarodowym (Warszawa). Wyższe szkoły muzyczne podobne przeglądy organizowały tylko w latach 60. – potem już przygotowywane opery pokazywały tylko u siebie. Dopiero w tym roku bydgoska Opera Nova na swój 20. już wiosenny Festiwal Operowy zaprosiła spektakle studenckie z całego kraju, układając z nich odrębny (i ciekawy) nurt towarzyszący.
Inna formuła tych poczynań zrodziła się pięć lat temu w Warszawie. Przy realizacji Scen z „Buntu żaków”, opery Tadeusza Szeligowskiego, porozumieli się rektorzy i doszło do współpracy: scenografów z Akademii Sztuk Pięknych, reżysera z Akademii Teatralnej oraz śpiewaków i orkiestry z Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina (dziś Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina). Odtąd realizatorskie spotkania młodzieży ze stołecznych uczelni artystycznych weszły w zwyczaj, m.in. w ramach Instytutu Opery, którym w AT kieruje Ryszard Peryt, przy premierach: Dydony i Eneasza Purcella (2010), Pielgrzymów do Grobu Pańskiego Hassego, Koronacji Poppei Monteverdiego (2013). Premiery te odbywały się w Collegium Nobilium, miłym teatrze własnym Akademii Teatralnej. Studenci Uniwersytetu Muzycznego nie mają takiej wygody. Swoje przedstawienia wtłaczają w nieprzystosowaną do działań scenicznych estradę Sali Koncertowej przy ulicy Okólnik; taki choćby był los świetnego Czarodziejskiego fletu Mozarta (2007). Czasami gościny użycza Scena im. Młynarskiego w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej (TW-ON), np. dawniej Jankowi Żeleńskiego (1999) czy ostatnio operze Brittena Sen nocy letniej (2012) bądź Warszawska Opera Kameralna (WOK) – tam grano np. Świat na księżycu Haydna (2003).
Sęk w tym, że wszystkie te utwory wybierali i wyznaczali do nich obsady profesorowie. Więc w pewnym momencie nastąpił „bunt żaków”, czyli dzisiejszej artystycznej studenterii chcącej wystawiać to, co podoba się im, nie profesorom. Znaleźli się świeżo upieczeni dyrygenci zafascynowani operą. Na Wybrzeżu Rafał Kłoczko z kolegami i koleżankami przygotował polską premierę młodzieńczych Willid Pucciniego (2012) – w ambitnym przedsięwzięciu wspomogła go Opera Bałtycka. Reżyserowała to Natalia Kozłowska; oboje potem uzyskali stypendium z puli „Młoda Polska 2013” i w sierpniu br. w Warszawie w Sali Laboratorium CSW (Centrum Sztuki Współczesnej) pokazali sceniczną wersję słynnego cyklu Księżycowy Pierrot Schönberga. Dyrygentka Lilianna Krych również w tym roku zebrała sporą warszawską grupę, też z różnych uczelni, i wystawili razem w starej drukarni PAP na Grochowie, na własne ryzyko, Gwałt na Lukrecji Brittena. Najwidoczniej ruszyła jakaś alternatywna młodzieżowa fala operowa. Obijała się o CSW, i PAP, i TW-ON – znalazła ujście w WOK. Jeszcze w maju w porozumieniu z Uniwersytetem Muzycznym uczelnia zaprezentowała tam Napój miłosny Donizettiego jako spektakl inaugurujący Scenę Młodych.
Nobliwe wnętrze Warszawskiej Opery Kameralnej i pracownicy jej zaplecza dobrze przyjęli młodych artystów. Wypada zatem czekać na następną odsłonę Sceny Młodych. Już wtedy klarował się cały taki nurt. Warszawska Opera Kameralna pod nową dyrekcją Jerzego Lacha szuka dopiero nowej tożsamości i młodzież ma szansę pomóc WOK ją ukształtować. To zresztą zawsze był teatr młodych. Śpiewali w nim ledwo po dyplomach absolwenci wyższych uczelni muzycznych, a twórca WOK, Stefan Sutkowski czasem nawet angażował „hurtem” całe roczniki. Teraz popłynęła w sieć zachęta do nadsyłania na konkurs projektów teatralno-muzycznych, a do Narodowego Centrum Kultury wnioski o dotację. Dotację NCK przyznało, dyrektor Lach wskazał fundację Luna+, dzięki której udało się cały pomysł przeprowadzić przez pułapki finansowej procedury. Przez dwa tygodnie napłynęło 48 projektów (!). Oszołomieni organizatorzy powołali komisję złożoną z kilkorga osób różnych kompetencji i pokoleń; wybrała siedem projektów, w tym różnorakie formy operowe, teatr tańca i spektakl aktorsko-muzyczny. Teatr zapewnił salę ze sceną, obsługę techniczną, promocję, a w jednym przypadku nawet orkiestrę. Grzegorz Hardej, koordynator całości – śpiewak z wykształcenia (kontratenor) z impresaryjnym doświadczeniem, aktualnie pracownik działu marketingu w WOK – mówi, że pozostała czterdziestka poprawia odrzucone projekty, szykuje nowe i czeka niecierpliwie na kolejny termin zgłoszeń.
Wobec tak silnie artykułowanych pragnień artystycznej młodzieży ideę Sceny Młodych, sprawnie i szybko zrealizowaną, WOK bez wątpienia poczytywać może sobie za sukces. Przez dwa miesiące rozmaite nieformalne grupy zagrały czternaście spektakli: każde z siedmiu przedstawień było powtórzone. Młodzież wyrażała w nich na ogół poważny stosunek do świata, choć zdarzyły się też żarty, jak w krótkiej operowej buffie na sopran i baryton Amerykanina Menottiego Telefon czyli miłość we troje (w WOK grano ją przed półwieczem). Teraz wiele straciła w wersji z fortepianem, zamiast instrumentalnego zespołu. Reżysersko ustawiła ją i wyśpiewała rolę Lucy Katarzyna Kowalska-Smoleń, a towarzyszył jej jako Ben Dawid Dubec. Pełne powagi zadanie wyznaczył sobie natomiast kompozytor i dyrygent Marcin Piotr Łopacki. Ten wychowanek Zygmunta Krauzego (nota bene autora pięciu oper) przygotował z wprawioną w wykonawstwo muzyki współczesnej małą orkiestrą Ensemblage i trojgiem śpiewaków prapremierę własnej jednoaktówki Wą do dramatu Mirona Białoszewskiego. W swym operowym debiucie kompozytorskim zrezygnował z akcji scenicznej; w przekazie gier językowych Białoszewskiego postawił na aktorstwo wokalne. Nie zawiodła go utalentowana sopranistka Adriana Ferfecka (Jaktrupblada) i jej partnerzy: tenor Zbigniew Malak (Podejrzewacz się) oraz baryton Piotr Łapiński (Nawracacz na Wą). Jako dekoracja na scenicznym horyzoncie widniał obraz zielonej wątroby, tytułowej Wą.
Jeśli nawet zamierzenia przerosły tu rezultat, nie lekceważyłabym próby przeniesienia „leksykalnej” poezji Białoszewskiego na teren opery w utworze Łopackiego. To z pewnością eksperyment, choć zapis partytury jest tradycyjny i nuty grzecznie lokują się na pięcioliniach. Łopacki zresztą oddany jest muzyce wokalno-instrumentalnej, sporo ma w swym dorobku nowoczesnych w stylu pieśni na chór, głosy solowe i aktorów. I jego Wą była rzeczywistym debiutem i prapremierą, w przeciwieństwie do innych wybranych dla Sceny Młodych projektów. Na przykład niedługi (sześćdziesiąt minut), anglojęzyczny operowy monodram Katarzyny Brochockiej The Young Wife wg powieści Gabrieli Zapolskiej Z pamiętników młodej mężatki, nagrodzony przed rokiem na konkursie w Londynie, miał tego lata premierę w Waszyngtonie. Trzydziestoletnia Brochocka, wykształcona w Akademii Muzycznej we Wrocławiu i na Uniwersytecie w Oklahoma City, aktywnie działa w Polsce i w USA, gdzie jej twórczość (w niej pięć oper!) większe bodaj zdobywa uznanie.
Zaskakiwać może fakt sięgnięcia przez dzisiejszą młodą twórczynię do zeszłowiecznej Zapolskiej i to, że portret głupiutkiej kobietki, zdawałoby się wymarzony dla pastiszu, zanurzyła w muzyce gęstej, postromantycznej, złowieszczej i pełnej patosu. Ów kontrast, bez wątpienia celowy, przekonał amerykańskich krytyków. Jednak ta muzyka, w dodatku z założenia fortepianowa, czyli sprzeczna z naturą opery – polega jednak na splocie głosów ludzi i różnych instrumentów – przeczy również temu, co dzieje się na scenie. Zręczna, nieco telewizyjna w charakterze, bogata w projekcje, rekwizyty, zmienne kostiumy reżyseria Adama Biernackiego i dowcipna scenografia Joanny Jaśko-Sroki balansują na pograniczu groteski. Taką też postać tworzy amerykańska śpiewaczka Courtney Kalbacher. Jeśli nawet muzyka Brochockiej podpowiada, że bohaterka powinna przeżywać śmiertelnie poważne problemy, ta Margaret, świetnie śpiewana, jest zdecydowanie komediowa.
Z kolei Siostrę Angelikę Pucciniego (dzieło o wyłącznie żeńskiej obsadzie ról) przygotowały w ubiegłym roku studentki Uniwersytetu Muzycznego. Reżyserowała zaproszona z Włoch pedagog wokalistyki Maria Gabriella Munari, przenosząc akcję z klasztoru do szpitala obłąkanych. Pomysł to nie nowy, lecz tu się sprawdził, współczesnym dziewczętom niewątpliwie łatwiej grać szalone niż zakonnice. Toteż przedstawienie dobrze jest grane i więcej niż dobrze śpiewane, a tytułową Angelikę Adriany Ferfeckiej, z dramatycznym zabarwieniem jej sopranu, uznać należy za kreację. Kilkakrotnie już w różnych miejscach (m.in. na Festiwalu Bydgoskim) Siostrę Angelikę prezentowano, lecz zawsze z fortepianem. Dopiero tu, na Scenie Młodych, otrzymała orkiestrę, wprawdzie w porównaniu z partyturą nieco skondensowaną, ale jednak Sinfoniettę WOK. Dzięki temu ten Puccini już nie tylko śpiewem młodych głosów, także ogólnym brzmieniem zbliżył się jeszcze bardziej do emocjonalnej prawdy zawartej w jego muzyce.
Multimedialny spektakl TV Lab w reżyserii pomysłodawcy Wojciecha Farugi, laureat I nagrody Nurtu OFF 33. ubiegłorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, okazał się profesjonalny pod każdym względem. Piątka aktorów z mikroportami, pod nazwą Grupa Dochodzeniowa, wybornie też śpiewa. Kwintet fortepianowy, który wybornie gra, przetwarza sygnał dawnego dziennika telewizyjnego, kompiluje wątki niegdysiejszych przebojów, a nawet migawek z oper. Aranżer tego materiału, Konrad Wantrych występuje we własnej roli pianisty. Zza kulis wyłaniają się wciąż kamerzyści, charakteryzatorki, oświetleniowcy, garderobiani, fryzjerzy, prezenterzy. TV Lab odbija bowiem zamęt w studiach telewizyjnych PRL przy pracy nad popularnymi wówczas programami z udziałem najsławniejszych ich kapryśnych gwiazd. Wszystko razem składa się na brawurowo wykonywany i bardzo inteligentny (poza jednym zbędnym dowcipem o fekaliach) kabaret. Młodzi jego twórcy chcieli, by była to dla nich podróż w czasie i przestrzeni do podziemia poprzedniej epoki, ale dla mego pokolenia ułożyli kapitalne wspomnienie z lat młodości. Przemknęła przecież Irena Dziedzic i Violetta Villas. Uroczy Krecik przemknął też. W jednej ze swych piosenek głosili potrzebę fantazji i żartu w życiu – z nawiązką potrzebę tę wypełnili.
Inaczej absolwenci i studenci Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu: w swych przedstawieniach skłaniali widzów do refleksji nad egzystencjalnym wymiarem życia. Ich występ świadczył o znakomitym wręcz przygotowaniu warsztatowym: mieli bezbłędne ruchy, czujne, ekspresyjne ciała, fizyczną wytrzymałość, potrafili być bezsłownymi aktorami. Ten nowy kierunek studiów powołano we współpracy ze Śląskim Teatrem Tańca jako Wydział Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie (2007), ale z siedzibą w Bytomiu, przy tamtejszej Szkole Baletowej. Autorzy obu pokazywanych w Warszawie spektakli, Kamil Wawrzuta (Profanum) i Maciej Beczek (Ex Ego) podkreślili zespołowość pracy choreograficznej. I rzeczywiście, czuło się, że rezultat w strefie scenicznego ruchu, jak i przekazywanych nim znaczeń, osiągnięty został we wspólnym procesie tworzenia. Piątka tancerzy w Profanum wyrażać miała stosunek człowieka do sacrum, komponowano sytuacyjne skojarzenia z obrzędami liturgii niezbyt, moim zdaniem, czytelne. Najmocniejszy był finał: oni szli w naszą, widzów, stronę, dwóch wpadło w otchłań (czyli kanał orkiestrowy), lecz odnaleźli się. I szli do nas wciąż.
Wyżej wszakże stawiałabym Ex Ego. Bardzo prosty, z kroków i gestów złożony układ na kwartet tancerzy dawał się czytać jako rodzenie się życia wobec zagrożeń, nieśmiałe kształtowanie się wzajemnych relacji, próby zbliżeń i odtrącanie, wyróżnianie i skrywanie osobowości, upór dążeń, narastanie agresji. Wyróżniała się fenomenalnie sprężysta, zapamiętała w tańcu (w obu spektaklach) Natalia Dinges. Ona także w kulminacyjnej sekwencji centralnej toczyła długą, dziką walkę z partnerem. Tutaj także był dobry finał. Po przeważających w całości ostrych, jakby automatycznych odruchach, na scenie zostawała para. Ciała dziewczyny i chłopaka miękły, a twarze łagodniały. I spod sklepienia teatru odzywał się głos: „Podaj mi dłoń. Podaj mi swoje ciało. Inaczej zdechniemy”.
Przykro tylko, że choć w obu przedstawieniach rytm i ton nadawała swoista muzyka, tzn. pulsujące chrzęsty, stuki, brzęk gitary, ćwierkanie ptasząt, śpiew chóru, i in., panowie Wawrzuta i Beczek zgodnie zlekceważyli ten istotny element sztuki tańca, nie podając żadnej informacji o podkładzie dźwiękowym. A przecież ktoś to dobierał, zgrywał, zestrajał, samplował, to pomagało tancerzom w uzyskiwaniu odpowiednich nastrojów. Ideałem by było, gdyby od razu, w zaraniu pomysłu, choreograf spotykał się z kompozytorem i powstawał spektakl jednocześnie z utworem. Do zgłaszania tego rodzaju wspólnych projektów zachęca Instytut Muzyki i Tańca. I kilka już się zdarzyło.
Nobliwe wnętrze Warszawskiej Opery Kameralnej i pracownicy jej zaplecza dobrze przyjęli młodych artystów. Wypada zatem czekać na następną odsłonę Sceny Młodych.
11-12-2013
Scena Młodych Warszawskiej Opery Kameralnej, 27.09 – 23.11.2013.