AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

ZWROT. Wypełniając ciszę. Część pierwsza.

Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
fot. Karol Budrewicz  

3 dni, 5 scen, 17 teatrów, 123 artystów. Off i tylko off. Spektakle muzyczne, lalkowe, ruchowe, dramatyczne. Przedstawienia, które poszukują, bawią, drażnią, zmuszają do refleksji i… wypełniają widownię po brzegi. Da się? Da się! Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT. Edycja pierwsza, udana, więc z pewnością nie ostatnia.

Chociaż spektakl Angry man – wariacje w obronie gniewu w tej postaci, w której zobaczyliśmy go pierwszego festiwalowego dnia w Studio Na Grobli, nie jest jeszcze dziełem ukończonym, twórcy nie krępują się jednak instruować widzów, jak mają się zachowywać w trakcie pokazu. Siedzę więc na krześle ustawionym gdzieś pośrodku sceny i ściskam w dłoni długie papierowe wstążki z imperatywami. Jedną dostałem jeszcze przed wejściem i odruchowo przeczytałem: „Kiedy jakaś kobieta zwróci się do Ciebie z pytaniem – zlekceważ ją”. Przeczytałem raz jeszcze i zacząłem niepewnie rozglądać się po oczekujących obok widzach. Następną dostałem przy wejściu do sali. Zerknąłem na nią, dopiero zająwszy wybrane miejsce. „Zrób zdjęcie mężczyźnie, który mówi: «jestem taki sam jak ty». Możesz użyć lampy błyskowej”. Nie zdążyłem jednak zastanowić się nad tym, czy mam teraz wygrzebać z kieszeni grzecznie wyciszony smartfon, gdy jedna z aktorek podała mi kolejną białą tasiemkę: „Jeśli widzisz blisko siebie nieruchomo leżące ciało: obrysuj je”. Muszę się przyznać, że chociaż dostałem piękną niebieską kredkę, nie udało mi się spełnić tego wymogu. Nie to, żebym nie chciał, tylko zawsze mnie ktoś wyprzedzał. Poza tym ciągle wierciłem głową, próbując ogarnąć wszystko, co działo się dookoła, więc przejście od uważnego obserwatora do czynnego uczestnika wydarzeń cały czas mi szwankowało.

Niczego jednak nie żałuję. Szczególnie tej swojej natężonej uważności. Potrzebowałem kilka chwil, żeby oswoić się z sytuacją, tempem i głośną muzyką. Ubrani w białe koszule i czarne spodnie aktorzy przemieszczali się w przestrzeni szybko i zdecydowanie. Nie zawsze wiadomo było, na kogo należy zwracać uwagę. Za najodpowiedniejszą kandydatkę uznałem jedną z aktorek. Była ubrana inaczej niż pozostali i wykonywała dość skomplikowaną choreografię. Wstawała, upadała, cierpiała, tarzała się po podłodze, powoli skupiając na sobie agresję pozostałych, którzy już zdążyli ubrać czarne kominiarki i wyglądali teraz na (anty)terrorystów. Jeden z nich, siedząc na krześle, zaczął wygłaszać głupawe, obraźliwe dowcipy w języku angielskim, potęgując nastrój nienawiści. Bowiem Angry man…, jak sugeruje tytuł, to przedstawienie-nastrój, przedstawienie-emocja. Owym nastrojem, gdybym miał go wydestylować z tego, co zobaczyłem, byłaby nie tyle nawet złość (anger), co nieustanne poczucie zagrożenia, które ową złość wywołuje. Jednym z dłuższych fragmentów urywkowej narracji, w której słowo przechodzi w ruch, a ruch w słowo, stała się litania jednego z aktorów odczytującego do mikrofonu listę rzeczy i osób, których nienawidzi. „Ja czuję się oszukany… czuję żal do siebie… ja chcę spać… jestem zmęczony… nikt mnie nie słucha”. W tych bardzo prywatnych, na swój sposób zabawnych nawet wyznaniach wybrzmiewa znacznie ogólniejsze przesłanie – diagnoza współczesności jako czasu szczególnej niepewności, załamania się optymizmu dziejowego i nowego głębokiego kryzysu wiary w postęp i Fukuyamowski Koniec Historii. Można by streścić to wszystko w jednej formułce: „Przeszłość już nie jest taka jak niegdyś”. Cóż, wielce intrygująca teza jak na spektakl otwierający festiwal. Szczególnie, że – jak mógłby ktoś dodać – przeszłość samego offu też już nie jest taka jak niegdyś. Przekonać się o tym można było w trakcie dwóch towarzyszących imprezie paneli dyskusyjnych: „Da się! Off a samorządy” oraz „Co począć z taką legendą? O offie we Wrocławiu”.

Gdybym zaczął poszukiwać analogii i podobieństw, w tym wypadku pod względem stawianych diagnoz i ogólnej atmosfery, pokazowi pracy Studia Matejka najbliżej by było do… monodramu Iwony Koneckiej z Teatru Realistycznego. Jej Atrapa i Utopia to intrygujące połączenie teatru jednego aktora, stand-upu, recitalu i popularnego w ostatnich czasach wykładu performatywnego. Ale nie tylko. Iwona Konecka najprawdopodobniej też wzięła sobie do serca radę Alfreda Hitchcocka, który twierdził, że „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Występ artystki poprzedza więc ni mniej, ni więcej, jak tylko nagranie wybuchu bomby atomowej. Widzimy infernalny grzyb z dymu, pyłu i ognia. Drzewa kołyszące się niczym trawa. Słyszymy kultowe Wind of Change zespołu Scorpions, któremu, zabawnie fałszując, wtóruje Konecka. Z napięciem jednak było różnie – mniej więcej jak na grafiku cen ropy naftowej w ostatnich dziesięcioleciach. Za pomocą skoków, podskoków i spadków aktorka próbowała szczerze, zabawnie i bez patosu opowiedzieć o „górach i dolinach” we własnej biografii. Matura, pierwsza miłość, Skierniewice, studia, teatr, kręte drogi kariery niezależnej artystki i tak dalej.

Wątki wielkiej polityki w przedstawieniu, która, jak mawiał Brecht, zajmie się tobą, jeżeli nie zrobisz tego pierwszy, można by streścić w scenie filologicznej zabawy aktorki ze słynnym sloganem Margaret Thatcher „There is no alternative”. Jak to w teatrze – there is or there isn’t? Być może w świecie polityki jesteśmy skazani na dominację globalnego kapitalizmu skłonnego do wyzyskiwania słabych i nieodpornych, lecz z pewnością nie w świecie poezji. Kiedy na widowni zapachnie benzyną i Coca-Colą, dosłownym i symbolicznym paliwem opresyjnego systemu, przebrana za Świętego Mikołaja aktorka rozda każdemu kartki z wierszami. Przeczytanie na głos wybranych fragmentów stanie się dla widzów pożądanym katharsis w pierwotnym znaczeniu tego terminu, czyli oczyszczeniem z trwogi i litości. W tym wypadku, o ile się nie mylę, darującym nawet niejaką nadzieję-alternatywę.

Bawienie się w wynajdywanie wspólnych wątków nie jest rzeczą łatwą w wypadku festiwali, które mają formułę przeglądu, a taką właśnie wybrano dla ZWROT-u. Założeniem organizatorów było pokazanie całej różnorodności dolnośląskiego offu, a nie dobór spektakli względem jakiegoś przyjętego z góry klucza. Całkiem słuszna strategia dla pierwszej edycji, którą z powodzeniem udało się w pełni zrealizować. Każdy, kto obejrzał chociażby połowę z siedemnastu zaproponowanych spektakli, z pewnością się przekonał, iż dzieje się dużo i różnie. Każdy, jak to się mówi, mógł i może znaleźć coś dla siebie. I niech tak będzie. Niech publiczność Dam i huzarów Teatru Sztampa różni się od, daj my na to, publiczności Stacji 6 Teatru S-Tworzywo. Pierwsza propozycja według dramatu Aleksandra Fredry (autora, wydawałoby się, najmniej kojarzonego z teatralnym offem) to klasyczna, z założenia staroświecka farsa, lekka „komedya” obyczajowa o damsko-męskich rozgrywkach w dość umownym osiemnastowiecznym opakowaniu, której nikt nie zamierzał na siłę uwspółcześniać. Skoro huzarzy – niech będą huzarzy, tylko że w oryginalnych dżinsowych dolmanach od Anny Kokocińskiej i minimalistycznej, czarno-białej, niekiedy wprost powycinanej z kartonu, scenografii. Przedstawienie zagrane zostało dość nierówno, lecz szczerze, z zapałem i widoczną aktorską frajdą, czego nie mogła nie docenić zadowolona publiczność.

Natomiast tworzywem Stacji 6, spektaklu niemal w całości pozbawionego zarówno warstwy słownej, jak i tradycyjnie rozumianej narracji, stał się ruch, gest i mimika szóstki bezimiennych, lecz ponumerowanych aktorów w upaćkanych farbą strojach. „Partnerowało” artystom sześć różnego rozmiaru skrzynek, z których tworzono coraz to nowe konstrukcje. Widz Stacji 6 miał tymczasem swobodę w uzupełnieniu oglądanego spektaklu własnymi sensami i skojarzeniami. Wśród motywów, które przychodziły mi do głowy, były podporządkowanie i uległość, samotność, przemoc, ofiarność i oczywiście miłość. Podobną strategią, nazwijmy to, „ciszy do wypełnienia”, posłużyli się twórcy dwóch innych spektakli. Zrobili to każdy na swój sposób, więc mieliśmy okazję do przeprowadzenia własnych małych badań porównawczych.

Alicja w krainie kwantów
teatru ProtoCIAŁO też wykorzystuje ruch, lecz zamiast precyzyjnej partytury polega na improwizacji, dokładniej, improwizacji tanecznej. Zespół jest dzieckiem Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Powstał, aby zrealizować jedno z licznych przedsięwzięć tej imprezy. Wyszło jednak tak, że projekt, mający dyskutować ze sztywnością takich pojęć jak: pełno- i niepełnosprawność, ale też młodość-starość, postanowił kontynuować swoją działalność, prowadząc warsztaty artystyczno-integracyjne śmiało wykorzystujące przestrzeń miejską. W tym wypadku siódemkę artystów (w tym reżyserkę Żaklinę Małolepszą) zobaczyliśmy na pustej, pozbawionej jakiejkolwiek scenografii scenie. Jedynie za plecami artystów, na wielkim ekranie, wyświetlane były krótkie, pouczające, dające do myślenia, zabawne sentencje o naukowej proweniencji („Każdy nasz oddech zawiera co najmniej jeden atom pochodzący z płuc Einsteina, Juliusza Cezara, Marylin Monroe, a nawet ostatniego z tyranozaurów” – zapewniała jedna z nich). Wyświetlane maksymy były nie tyle ilustrowane, co przeżywane, przepuszczane przez ciała aktorów. Stawały się tematem-melodią ich tańca i ruchów. Złapanym przez krzesła widzom pozostawał natomiast czas na kontemplację tego, co dzieje się na scenie i ekranie. Chociaż jako autor tekstu do spektaklu zaznaczony został Marcus Chown, jeżeli komuś zechciałoby się kontynuować zaproponowaną przygodę w nieco innym formacie, gorąco polecam książkę Roberta Gilmore’a o tym samym, co przedstawienie, tytule. 

Wyraźne inspiracje literackie miał bodajże jeden z najbardziej poetyckich spektakli festiwalu: Witaj w moim domu. Medytacja o kobiecie z wydm w wykonaniu Karoliny Brzęk i Tomáša Wortnera z Fundacji Zarzewie. Współpraca aktorów z reżyserem przedstawienia Przemysławem Błaszczakiem, odpowiedzialną za dramaturgię Anną Dudą oraz zajmującym się oprawą muzyczną i realizacją dźwięku Damianem Borowcem sięga projektu BodyConstitution zorganizowanego przez Instytut im. Jerzego Grotowskiego. Dokładniej, prowadzonego w jego ramach Studia Dwóch Ścieżek.

Podejrzewam, że widzów tego przedstawienia śmiało dałoby się podzielić na dwie grupy: tych, co czytali i pamiętają dzieło japońskiego pisarza Kōbō Abe oraz tych, którym nazwisko to nie jest znane. Mam też nadzieję, że po pokazie powstała trzecia grupa – składająca się z osób, które postanowiły zapoznać się z wartym uwagi tytułem. Witaj… to, jak podpowiada tytuł, godzinna medytacja z elementami tańca współczesnego szczególnie wrażliwa na język ciała i, jak przyznają jej twórcy, „przebiegająca poza fabularnym i logicznym ciągiem wydarzeń”. Historia bezimiennych Jej i Jego na usłanej piaskiem scenie. Odwieczna opowieść o współzależności, pragnieniu i nienawiści pełna owej potężnej, tajemniczej „ciszy do wypełnienia”.

20-10-2017

galeria zdjęć Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017 Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017 Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017 Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017 ZOBACZ WIĘCEJ
 

Festiwal Dolnośląskich Teatrów Offowych ZWROT, Wrocław 15 – 17 września 2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: