AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Najważniejszy jest Widz

 

Anna Tytkowska: W pana mówieniu o teatrze nie pojawiają się obiegowe pojęcia obecne we współczesnym życiu teatralnym i okołoteatralnym, jak: teatr progresywny, artystyczny, komercyjny, mieszczański. Wydaje się, że pan posiada własną wizję teatru, dość konsekwentną i spójną, i nie ma potrzeby używania obiegowych etykiet.

Robert Talarczyk: To pani może osądzić, albo widzowie, albo krytycy. Ja wiem, jaki teatr mnie interesuje, jaki lubię i jaki powinienem proponować jako dyrektor takiej instytucji, jak Teatr Śląski, w tym względzie także – rzecz jasna – biorąc pod uwagę swoje preferencje i gust. A jeśli idzie o teatr, który ja tworzę, to jest teatr bardzo określony. To oczywiście teatr, który sam jako widz akceptuję i potrafię się z nim spierać, zachwycać, wzruszać. Nie lubię teatru, który jest mi obojętny jako widzowi. I takiego teatru jako reżyser czy dyrektor nie proponuję. Nie bardzo też wiem, co to jest teatr artystyczny i co to jest teatr komercyjny? Czy Skazany na bluesa to spektakl artystyczny czy komercyjny? Bilety na to przedstawienie są drogie i sprzedają się jak świeże bułeczki, a jednocześnie nie jest ono konwencjonalnym musicalem, tylko raczej „antymusicalem”. Angażując pewne atrybuty musicalu – ktoś śpiewa, gra, a nawet tańczy – jest opowieścią mocno dramatyczną.

Cechą wyróżniającą pana decyzje reżyserskie jest unikanie teatru gotowego, tj. ufundowanego na dramaturgii. Po latach pracy w można powiedzieć, że jest pan mistrzem adaptacji teatralnych literatury narracyjnej.

Jestem zakorzeniony w literaturze, w powieści. Bliska jest mi też kultura filmowa. Z jednej strony jestem człowiekiem obrazu, a z drugiej – narracji, która odsyła do obrazów i jest zapisem tych obrazów. Z kolei literatura dramatyczna jest notacją emocji ujętych w słowa, w dialogi. Mam ten problem z dramaturgią, że nie do końca widzę te obrazy, które są przez autorów w nią wpisane. Być może to jest jakieś kalectwo, dlatego uciekam w adaptacje, choć – rzecz jasna – nie zawsze. Adaptacja daje szansę stworzenia własnej, często mocno osobistej opowieści zainspirowanej emocją zapamiętaną z pierwszej lektury powieści. Ceną za to jest niemożliwość powrotu do pierwotnego obcowania z książką. Dokonując adaptacji powieści, ja ją „rozbebeszam”, „rozprawiczam” w sposób tak brutalny, że mój powrót do niej w roli czytelnika jest już niemożliwy. To jest ten smutny aspekt moich adaptacji teatralnych, że magia zaadaptowanej literatury już na mnie nie działa. Tak było w przypadku Ptaśka, który był moim debiutem adaptatorskim i reżyserskim w 1998 roku, Szwejka, Mistrza i Małgorzaty, Mojego drzewka pomarańczowego – kultowej powieść z lat mojej młodości, na Piątej stronie świata Kazimierza Kutza skończywszy.

Jest pan człowiekiem literatury i filmu, ale ciągnie pana także w stronę teatru muzycznego.

Tak, bo często za pomocą jednego fragmentu muzycznego, jednej piosenki, można wyrazić więcej niż w trakcie kilkugodzinnego spektaklu teatralnego. Teraz trochę wyolbrzymiam, ale chcę podkreślić obecność kondensacji emocjonalno-artystycznej na przykład w jakimś fragmencie muzycznym czy w piosence. W trzech minutach mikroświata przedstawionego w niej może zawrzeć się wszystko.

Zainteresowania i teatralne doświadczenia literacko-filmowo-muzyczne pozwalają bardzo szczęśliwie budować panu jako dyrektorowi Teatru Śląskiego teatr „rozszerzony”, przyciągający nie tylko miłośników klasyki czy dramatu współczesnego, ale także, czy może przede wszystkim, publiczność zainteresowaną powieścią czy konwencją filmową przefiltrowaną przez scenę, jak w przypadku Cinema! wyreżyserowanego przez Beppe Navello, czy wreszcie określonymi formami muzycznymi.

Tak, choć niekiedy niesie to za sobą pewne ryzyko artystyczne. Tak było w przypadku Krzyku według Jacka Kaczmarskiego, zrealizowanego w 2004 roku w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Śpiewano w nim piosenki Kaczmarskiego z udziałem dużej orkiestry, w dziwnych, przedziwnych i chwilami dla mnie genialnych aranżacjach Hadriana Filipa Tabęckiego, w niezwykle drapieżnych aktorskich interpretacjach, w monochromatycznej scenografii Elżbiety Terlikowskiej, ale przede wszystkim w choreografii Katarzyny Aleksander-Kmieć. Za tę choreografię nagrodzono ją Złotą Maską. Wszystkich tych elementów, które pozornie nie przystają do twórczości Kaczmarskiego, użyto do stworzenia teatralnej machiny opowiadającej o twórczości Kaczmarskiego. Spektakl został uznany przez krytyków i publiczność za wielki sukces artystyczny, natomiast ortodoksyjna grupa fanów pieśniarza po prostu nas zmiażdżyła na swoich stronach i forach. Myślę sobie, że ze Skazanym na bluesa może być podobnie. Jestem ciekawy, na ile widzowie, którzy przyjdą na to przedstawienie, będą elastyczni, na ile uwiedzie ich magia tej opowieści, którą zaadaptował na scenę Arkadiusz Jakubik, na ile Tomek Kowalski będzie dla nich wokalistą, który ma charyzmę. Jestem zaciekawiony, na ile te wszystkie elementy będą w stanie sprawić, że widzowie nie będą odnosić się do rzeczywistości scenicznej jak do koncertu Dżemu i Riedla, ale jak do autonomicznej opowieści inspirowanej ich twórczością. Liczę, że nastąpi ciekawe zderzenie obrazu Riedla zatrzymanego w pamięci widzów – lub też świadomie lub podświadomie skonstruowanego przez nich – z naszą propozycją artystyczną. Dla ortodoksyjnych fanów wokalisty Dżemu może ona wydać się bolesna. Po tym, co dzieje się na próbach, wydaje się, że duża część publiczności może wyjść ze spektaklu poruszona. Inne ryzyko związane z uprawianiem takiego teatru „rozszerzonego” łączy się z tym, że ta część publiczności, która oczekuje klasycznego repertuaru, tj. klasycznych opowieści w klasycznych kostiumach, ode mnie na razie go nie otrzymuje. Mam świadomość, że część tych widzów może czuć się zawiedziona.

I jako dyrektor Teatru Śląskiego, i jako reżyser uprawia pan także swoisty „teatr miejsca”, wychodzący od śląskich mitologii i historii.

Interesuje mnie miejsce, w którym żyjemy, i krzyżowanie się różnych wpływów kulturowych, różne śląskie i okołośląskie historie. Mam tu na myśli również historie tych, którzy przybyli tutaj ze Wschodu, zapuścili tu swoje korzenie i chcą o tym opowiadać. Chcą mówić o tym, jak tutaj się znaleźli, jak to miejsce wpływało na ich biografie, świadomość, mentalność, jak się tutaj zadomawiali, mając własny historyczno-mitologiczny świat kilka tysięcy kilometrów stąd, jak na przykład Wojciech Kilar. Fantastyczne jest to spotkanie tych, którzy byli tutaj od zawsze i tych, którzy tutaj przyjechali. Śląsk to jest miejsce z korzeniami, a przecież w Polsce jest mnóstwo miejsc wykorzenionych. Nie chodzi o to, abyśmy opowiadali śląskie bery, bojki czy inne opowiastki, idzie o coś znacznie głębszego. Tak jak w przypadku Piątej strony świata, w której odnajdują się ludzie niezależnie od tego, czy są ze Śląska, Kaszub, Mazowsza czy Małopolski. Byliśmy w różnych miejscach z tym przedstawieniem i doświadczaliśmy tego, że jest to opowieść uniwersalna, jak z Marqueza czy Hrabala. Ci, którzy zaczytują się w literaturze iberoamerykańskiej czy czeskiej, w Piątej stronie świata odnajdują swoje potrzeby emocjonalne, estetyczne, intelektualne. Będąc w miejscu o bardzo mocnych korzeniach, można opowiadać, idąc w górę, bardzo uniwersalne historie. I taką mam ideę. Warunek jest tylko jeden: to wszystko musi być opowiadane emocjonalnie. Każdy, kto opowiada taką czy inną historię, musi to robić z prawdziwymi emocjami. Tak jak na przykład w przypadku Arka Jakubika, który robiąc spektakl o Riedlu, wokaliście naszej młodości, i o piosenkach, na których się wychowaliśmy, zaczął równocześnie określać stosunek do własnego śląskiego miejsca urodzenia i dzieciństwa po latach niemieszkania na Śląsku. To jest fantastyczne, że ludzie, przychodząc na moje czy nasze spektakle, zaczynają się zastanawiać: skąd pochodzę, jaka jest moja tożsamość, jakie są moje kulturowe geny, co zasila mój kulturowy krwiobieg? W tej Europie, która jest dzisiaj z jednej strony Europą zjednoczoną, a z drugiej poszukującą swojej tożsamości regionalnej, to jest bardzo ważne i cenne.

Czy ten „teatr miejsca”, który pan uprawia w Teatrze Śląskim, jest kontynuacją doświadczeń wyniesionych z Teatru Polskiego w Bielsku-Białej?

I tak, i nie. Myśmy tam uprawiali tę lokalność, która jest mi bliska. Choć było też dużo spektakli aktualnych doraźnie, publicystycznie, reagujących w miarę szybko na to, co dzieje się za oknami czy na ekranie telewizora, jak np. Bitwa o Nangar Khel czy Żyd. Dziś bardziej ciekawi mnie pewien proces wywołany przez jakieś zdarzenie, zajmują mnie wydarzenia widziane z dystansu, ze swoimi konsekwencjami, analogiami, wpływami na życie szarego człowieka. Już nie interesuje mnie doraźność, a raczej synteza, metafora.

W realizacji idei owego „teatru miejsca” sprzyjają panu okoliczności zewnętrzne, np. moda na śląskość, coraz bardziej też podchwytywana przez tutejsze przemysły kreatywne.

Proszę pamiętać, że ja jestem Ślązakiem, że mieszkam tutaj od 46 lat, że tutaj są moje korzenie. Stąd też Śląsk w sensie artystycznym interesuje mnie od dłuższego czasu i próbuję opowiedzieć o nim w swój osobisty sposób. Śląsk jest rzeczywiście modny i jest o nim głośno także przez różne gorące i dyskusyjne wydarzenia, jak np. deklaracje narodowościowe podczas Narodowego Spisu Powszechnego czy dyskusję wokół programu Muzeum Śląskiego, ale mam wrażenie, że tę modę przewidziałem, zanim nastąpiła, czego dowodem jest Cholonek, który miał swoją premierę 10 lat temu. Mam chyba taki dar od Pana Boga, że umiem „wąchać czas”, jak to mawiał Zbigniew Cybulski za Dunikowskim. Wyczuwam to, co aktualne, co będzie aktualne i co można jednocześnie zamienić na interesujące propozycje artystyczne: tak było z Cholonkiem, Żydem, Piątą stroną świata. Niektórzy nazywają to koniunkturalizmem, inni intuicją, ale mnie się wydaje, że jest to jednak intuicja (śmiech). W związku z tym udaje mi się z widzem prowadzić dialog, a przede wszystkim, mówiąc wprost, tego widza mam, tzn. publiczność przychodzi na moje albo nasze spektakle i chce w nich uczestniczyć, pokłócić się na ich temat, polemizować z twórcami. Ja mu przedstawiam historie, które sam chciałbym zobaczyć albo o nich pogadać, albo sam nie jestem pewien ich wartości i chciałbym je skonfrontować z opinią publiczną. Śląsk jest w tej chwili dla mnie najważniejszym tematem, ale nie jedynym. Robimy aktualnie spektakl o Riedlu, w ramach cyklu „Śląsk święty/Śląsk przeklęty”, w którym Śląsk jest obecny, ale nie jest jedyny. Robimy Rebelię według prozy Mariusza Sieniewicza, przedstawienie o eliminacji starości z życia publicznego. Dziś starość jest niemodna, nieobecna w dyskusjach medialnych i prywatnych, zastępuje się ją przysłowiowym botoksem. Za chwilę będziemy robić spektakl o Cybulskim – W popielniczce diament według Jakuba Roszkowskiego. W ramach projektu KatoDebiut spektakl Elling, a potem prapremierę najnowszej sztuki Zelenki Dubbing Street. A w kolejce adaptacje Morfiny i Czarnego ogrodu. Sporo pracy przed nami…

Pielęgnując ideę teatru czerpiącego ze śląskich tematów, nie odmawia pan sobie i widzom dynamizacji życia teatralnego przez artystyczną wymianę międzynarodową, jak w przypadku polsko-włoskiego przedstawienia Cinema! Czy w planach teatru są kolejne spotkania z zagranicznymi twórcami?

Aktualnie teatr występuje z Cinema! w turyńskim Teatro Astra, gdzie ma zakontraktowanych 11 przedstawień. Planujemy kolejną koprodukcję. Premiera jest planowana za rok w marcu w Turynie, a następnie w Katowicach. W kwietniu tego roku przyjedzie do Śląskiego praskie Divadlo Komedie z Naszą klasą Tadeusza Słobodzianka. Ciekawy jestem, jak Czesi ze swoim spojrzeniem na świat, dystansem, uciekaniem od tragicznych problemów pokażą Naszą klasę. Z kolei my wybieramy się z Piątą stroną świata lub Cinema! do Pragi w czerwcu.

Jeszcze na koniec jedno pytanie związane ze śląskim życiem teatralnym. Jest pan pomysłodawcą Forum Dyrektorów Teatrów Województwa Śląskiego. Czy mógłby pan przybliżyć jego ideę?

Współautorką idei Forum jest Łucja Ginko. Istnieje Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów. Idąc tym tropem, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zaprosić do wspólnego działania teatry województwa śląskiego. Zwłaszcza że były już takie próby czynione w trakcie Kongresu Kultury Województwa Śląskiego. Idzie o to, żeby od czasu do czasu dyrektorzy śląskich scen spotykali się i rozmawiali o wspólnych problemach, pomimo dzielących ich różnic. Jest to też próba stworzenia warunków do funkcjonowania jako grupa, np. do wspólnego ustalania repertuarów, dni premier, żebyśmy jak najwięcej publiczności mogli zapraszać w określonych dniach w określone miejsca, nie walczyć ze sobą, a sobie pomagać. Są takie czasy, że wspólne działanie może przynieść więcej niż bezsensowna konkurencja. Forum przewodniczy Łucja Ginko. Odbyło się na razie pierwsze spotkanie, a drugie odbędzie się najprawdopodobniej 7 kwietnia. Na dowód tego, że nie tylko gadamy, może służyć wspólny internetowy plakat, który za chwilę zostanie udostępniony. W jednym miejscu będzie można dotrzeć do informacji o bieżącym repertuarze wszystkich teatrów. Chcemy zatem działać kolektywnie w sensie medialnym, ale także mając w perspektywie wspólne działania projektowo-grantowe czy też w zakresie sponsoringu. Czasy są trudne.

21-03-2014

Robert Talarczyk – reżyser, aktor, scenarzysta, dramaturg, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach. W latach 2005-2013 dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: