AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Siła dziewczyn z Kalambura

Olga Szelc, fot. Joanna Stoga  

Gdy rozmawiałam z moimi bohaterkami, dotarło do mnie, że kiedy kobieta, matka i żona, chce wyjść poza tę swoją związaną z rodzinnymi relacjami rolę, musi zbudować sieć wsparcia, zwykle złożoną także z kobiet. O tym jest też ta książka – jak dziewczyny z Kalambura radziły sobie z życiem codziennym w niełatwych przecież czasach.


Magda Piekarska: Jak to jest być dzieckiem dwojga Kalamburowców?

Olga Szelc: Nic w tym szczególnego – mama wspominała teatr z sympatią, była w nim krótko, zagrała w dwóch przedstawieniach: Zabawie z piosenką i Pod drzwiami. Trafiła tam jako studentka, narzeczona ojca, który był już we wrocławskim Kalamburze. Mówił potem, że mama była wprawdzie piękną kobietą, ale grać na scenie nie potrafiła. Cóż, nie jestem tego w stanie zweryfikować. Na pewno mama wspominała z sympatią środowisko Kalambura, a i dziewczyny z teatru pamiętały ją po latach. Halina Litwiniec wspominała na przykład, że nosiła po mamie sukienkę ciążową. Kalamburowcem pełną gębą był za to ojciec, ale że rodzice się rozwiedli, a ja nie miałam z nim codziennego kontaktu, słyszałam od niego przede wszystkim barwne anegdoty. A mama niestety zmarła w 2003 roku i wciąż mam poczucie, że nie wszystko zdążyła mi opowiedzieć.

Ale na początku była kobieca perspektywa?

Tak, ta ze strony mamy, ale też cioci Kruszyny, mojej niepisanej matki chrzestnej. Jolanta Radzicka kierowała sekretariatem w Kalamburze, miała charakterystyczny zachrypnięty głos i była bardzo twórcza. Zajmowała się rękodziełem, jeszcze będąc na emeryturze, wystawiała swoje prace – piękne tkane obrazy. Zawsze była fantastycznie, artystycznie ubrana, nosiła kolorowe suknie i kapelusze. Taka ekscentryczna ciocia, a w dodatku jedyna osoba, której mama pozwalała palić papierosy w naszym domu – pozostałych goniła na balkon. Dopiero później uświadomiłam sobie, że to był fenomen Kalambura, teatru, który łączył ze sobą bardzo różne kobiety. Starałam się tego nie idealizować w książce, przecież nie zawsze i nie wszystkie się mocno przyjaźniły, co nie przeszkadzało im stworzyć wspólnoty. Jak powiedziała Ewa Dałkowska – owszem, były różnice, ale one znikały na hasło Kalambur. Tego im zazdroszczę: najstarsi Kalamburowcy mają dziś po 80 lat, a wciąż trzymają się razem. To jest żywa wspólnota.

Zapamiętałaś z dzieciństwa i czasu dorastania żywy teatr czy raczej jego legendę?

To, co wtedy słyszałam, to była raczej opowieść o legendzie. Owszem, Kalambur istniał jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy byłam nastolatką, ale wtedy inne rzeczy mnie interesowały. Bywałam na przedstawieniach, wiedziałam, że jest to ważne, kulturotwórcze miejsce, a do Kawiarni pod Kalamburem mama czasem zabierała mnie na kawę. Słyszałam o wystawach, spotkaniach, jakie się tam odbywały, a kalamburowe wydawnictwa krążyły po moim liceum jako rodzaj bibuły, takich rarytasów do czytania.

W książce My, kobiety z Teatru Kalambur. Herstorie postanowiłaś oddać głos kobietom związanym z tą wrocławską sceną. Trochę na przekór legendzie, która dotąd była snuta z męskiej perspektywy?

Trochę tak. Wiele takich mitów to są męskie opowieści, i nie dotyczy to tylko przestrzeni twórczych. Ta kobieca perspektywa gdzieś umyka, choć owszem, jest opowiadana, ale nie oficjalnie, publicznie. Raczej w domach, córkom, synom, wnukom. I zanika, bo rzadko ktoś ją zapisuje, przez co nie jest traktowana poważnie, ot, takie babskie wspominki. Nie mam nic przeciwko męskiej narracji i rozumiem, że kilka dekad wcześniej wychodzenie mężczyzn do pierwszych rzędów było czymś naturalnym, że kobiety ustępowały im miejsca. Zresztą moje rozmówczynie same przyznają, że pracę męską uważały wówczas za ważniejszą. Dopiero teraz budzą się w nich wątpliwości. Wtedy jednak przymiotnik „przebojowa” równał się „bezczelna”, podobnie jak „wygadana”, „asertywna”. Te najbardziej przebojowe dostawały więc łatkę kobiet, które rozpychają się łokciami, choć przecież chciały zająć należne sobie miejsca. Kiedy przegląda się dawne wydawnictwa kalamburowe, znajduje się w nich raczej wypowiedzi mężczyzn, związanych z teatrem artystów. I choć opowiadali o koleżankach z szacunkiem, to one – w większości – milczały.

Co sprawiło, że postanowiłaś sprawdzić, co kryje się za tym milczeniem?

Popchnęła mnie do tego inna książka – Błaźnice, kobiety kontrkultury teatralnej w Polsce autorstwa Katarzyny Kułakowskiej, naukowa, teatrologiczna publikacja, w której znajdziemy zapis doświadczenia uczestniczek tego ruchu: Ewy Benesz, Anny Zubrzycki, Jolanty Krukowskiej, Ewy Wójciak i Erdmute Sobaszek. Pomyślałam: „Jak fajnie, że one się wypowiedziały, może kobiety z Kalambura też by mogły?”. Okazało się, że Mira Ciechowska-Nikodemska, która opiekuje się kalamburowym archiwum, rozmawiała już o tym pomyśle z Haliną Litwiniec. Obie uznały, że przydałoby się coś takiego zrobić, ale brakowało autorki, więc pomysł trafił na półkę. Kiedy przyszłam z propozycją książki, powiedziały: „super, rób”. I cieszę się bardzo z tej akceptacji i wsparcia Miry – bez niej zagubiłabym się milion razy.

Co odkryłaś podczas wywiadów z kobietami Kalambura?

Że można być twórczą na wiele różnych sposobów, że nie należy się poddawać i warto zawsze szukać własnej drogi, nawet jeśli płaci się za to wysoką cenę. Krystyna Kawczak, jedna z tych „niepokornych”, kiedy zrozumiała, że we Wrocławiu się nie zrealizuje, wyjechała do Berlina z jedną walizką. Nikt jej tam nie znał, a już za chwilę organizowała wielki festiwal. Albo Krystyna Paraszkiewicz-Pater – delikatna i wrażliwa poetka, aktorka, która wykonuje niesamowitą pracę z dzieciakami, z osobami z niepełnosprawnościami, angażuje się w społeczne projekty. Czy Jola Chełmicka, która była wolontariuszką w hospicjum, czytała tam osobom chorym książki. Bo choć wiele zaczęło się i wydarzyło w teatrze Kalambur, to ten etap nie zdeterminował całego ich życia – one są wciąż aktywne, wciąż zaangażowane. Dla mnie wszystkie są przykładem.

A ten patriarchalny rys?

Wiele z nich ma refleksję, że nie wszystko było tak, jak być powinno. Z drugiej strony większość ma w sobie ogromną zdolność wybaczania, dostrzegania pozytywów. Ale opowiadały też o sytuacjach, które znakomicie ilustrują ówczesny układ sił. Mówiły na przykład o tym, jak przychodziły po podwyżkę i dostawały odmowę. I słyszały, że to chłopakom trzeba dać, bo oni sobie nie poradzą. „Masz przecież męża dyrektora” – usłyszała jedna z nich. Zdarzały się awantury, jakieś kłótnie na próbach i wtedy ostatnie zdanie zwykle należało do mężczyzn. Rada teatru też była męska, reżyserowali w większości mężczyźni – w całej historii Kalambura doliczyłam się czterech spektakli wyreżyserowanych przez kobiety.

Kiedy książka się ukazała, napisała do mnie młoda dziewczyna z podziękowaniem – że docenia te opowieści, że są dla niej ważne, bo pokazują, jak z pokolenia na pokolenie sytuacja kobiet zmienia się na lepsze, bo kolejne generacje wiedzą już, gdzie przebiegają granice, na co nie można pozwolić i jak powiedzieć „nie”. My wszystkie uczymy się od matek, babek, wyciągamy wnioski z ich doświadczeń – dlatego są tak cenne. Co do jednego wszystkie moje rozmówczynie są zgodne – w Kalamburze nie było przemocy, żadnych niezdrowych sytuacji, jakie zdarzają się w różnych teatrach.

Kiedy kobiety Kalambura poczuły swoją siłę?

Duże znaczenie miały tu – tak sądzę – Międzynarodowe Festiwale Teatru Otwartego. Organizacyjnie ogarniały to kobiety – biurem festiwalowym zarządzała Krystyna Stoga, często pracując w nocy; Krystyna Kawczak przygotowywała biuletyn festiwalowy, kierowała wolontariuszami, jak się ich wówczas nazywało „ochotnikami”; Halina Litwiniec zajmowała się przyjmowaniem gości festiwalowych, a był to nie lada wyczyn w kryzysowych czasach; Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska tłumaczyła na francuski i angielski, często na żywo, w czasie konferencji prasowych. I wszystkie się w tych rolach znakomicie sprawdzały. Z jednej strony, to cecha offu – kiedy trzeba zakasać rękawy, okazuje się, że wszyscy myją podłogi, wieszają kurtyny, malują ściany. I Kalamburowcy zachowali te cechy w teatrze zawodowym. Ale te festiwale wymagały też czegoś więcej, miały bardziej skomplikowaną logistykę – i tu kobiety pokazały swoją siłę.

To one też, wbrew męskiej narracji, dały tej legendzie takie długie życie. Kiedy Kalambur przestał istnieć w 1994 roku, działała już kawiarnia zarządzana przez Halinę Litwiniec, która stworzyła z tego miejsca instytucję kultury. I to dziewczyny – Halina, Mira, Krystyna Kawczak i Krystyna Stoga – organizowały spotkania, benefisy, rocznice, spinały wydawnictwa albumowe. Tu warto wspomnieć także Elżbietę Lisowską-Kopeć, która redagowała książki, albumy kalamburowe i jej siostrę Dorotę Lisowską, która pracowała w wydawnictwie kalamburowym, współorganizowała spotkania autorskie. Mogłabym długo wymieniać aktywności, jakich się kobiety z Kalambura podejmowały, bo każda z moich rozmówczyń dołożyła wiele pracy i pasji w to, aby teatr i kawiarnia stały się miejscami legendarnymi. Stały się więc strażniczkami pamięci, archiwistkami, dokumentalistkami.

Zaskoczyły cię te spotkania?

Do wszystkich się przygotowywałam i wszystkie mnie zaskoczyły – czasem gotowością do opowiedzenia swoich historii, z których zwierzały się po raz pierwszy w życiu. Często też otwarciem na osobiste wątki, co jest o tyle ważne, że tworzy tło dla zawodowej roli. Mówiły o dzieciach zabieranych na próby, o codziennych wyzwaniach – wieczorem spektakl, a tu maluch z gorączką. Często w takich sytuacjach pomagały koleżanki z Kalambura.

Chciałam o tym rozmawiać, choć mężczyzn zwykle się nie pyta, jak się wysypiają z niemowlęciem w domu i jakim cudem znajdują w takiej sytuacji przestrzeń na twórczość. Dla kobiet, zwłaszcza w tamtej epoce, łączenie tych dwóch dziedzin życia było czymś oczywistym, tak jak to, że to na nie spadają rodzinne, domowe obowiązki. Dlatego kobieca opowieść to też opowieść o zapleczu – o dzieciach, ciąży, porodzie, opiece nad rodzicami. I wszystkich związanych z tym wyzwaniach. Na przykład Halina Litwiniec sześć miesięcy po porodzie pojawiła się w obsadzie Pielęgniarek. Zdarzało się, że dziewczyny miały małe dzieci, a szykował się długi wyjazd na zagraniczny festiwal i zaczynała się cała logistyka związana z kombinowaniem opieki.

Gdy rozmawiałam z moimi bohaterkami, dotarło do mnie, że kiedy kobieta, matka i żona, chce wyjść poza tę swoją związaną z rodzinnymi relacjami rolę, musi zbudować sieć wsparcia, zwykle złożoną także z kobiet. Dziś mówi się o tym, że każdej kobiecie do wychowania dziecka potrzebna jest wioska wsparcia. O tym jest też ta książka – jak one wszystkie radziły sobie z życiem codziennym w niełatwych przecież czasach.

Kolejna czytelniczka napisała do mnie: „pani książka dopełnia opowieść o Kalamburze”. Znała wcześniejsze wydawnictwa, a teraz miała wrażenie, jakby ukazała się brakująca połowa dziejów teatrów. I o to mi chodziło – żeby opowiedzieć tę przemilczaną w publicznym dyskursie część historii. W książce jest siedemnaście wywiadów, kobiet w Kalamburze było rzecz jasna dużo więcej i gdyby chcieć przepytać wszystkie, można by tymi wywiadami całą półkę zapełnić. Odkrywam zaledwie kawałeczek, zostawiając pole do popisu dla kolejnych autorów, bo temat ma wiele aspektów do zgłębienia.

Twoja książka to też taki powrót do przeszłości, do tego fantastycznego Wrocławia, który na przekór politycznej rzeczywistości kipiał od artystycznych inicjatyw. Odkryłaś, jakie było to „kiedyś”?

Gdybym mogła odbyć taką podróż w czasie, chciałabym wziąć udział we wszystkich edycjach Międzynarodowego Festiwalu Teatru Otwartego, obejrzeć legendarnych Szewców wyreżyserowanych przez Włodzimierza Hermana, W rytmie słońca – spektakl stworzony z tekstów Urszuli Kozioł, zobaczyć dawny Pałacyk, zajrzeć do Piwnicy pod Edulem, usłyszeć jak tam śpiewają, wystawiają kabarety literackie. A tak zostają mi mgliste powidoki – mam może trzy lata, mama zabiera mnie na festiwal, wyławiam z pamięci płonące koła i wielkie lalki. Dziś wiem, że najprawdopodobniej był to spektakl teatru Bread and Puppet. Jakie to wrażenie musiało na mnie zrobić, że zapisało się w pamięci dziecka – magia!

Ale pracując nad tą książką, zrozumiałam też, że każde pokolenie ma swoją opowieść, że ja też pewnie za 20-30 lat będę opowiadała wnukom o moim Wrocławiu i o festiwalach, w których dziś możemy uczestniczyć. Na pewno ciekawie było zanurzyć się w ten świat – dotknąć klimatu powojennego Wrocławia, poznać miejsca, ludzi, społeczność, tę, która ukształtowała między innymi moją mamę. Poczuć energię studentów, którzy wówczas bardzo rozruszali miasto, wnieśli dużo świeżości, otworzyli je na nowe idee.

Ale tamten Wrocław i ten współczesny bardzo trudno porównywać – uwarunkowania ekonomiczne, polityczne, społeczne są zupełnie inne. To „se ne vrati” i nie ma sensu wzdychać sentymentalnie, że kiedyś to były czasy. Tamte pokolenia, ukształtowane przez doświadczenie wojny, miały niesamowity apetyt na życie, we wszystkich jego sferach. Lena Kaletowa mówi w mojej książce: „myśmy się po prostu dobrze bawili”. I taka była prawda: bawili się, nie oglądając się na zarobek, na zawodową pozycję, bez kalkulacji, czy taka zabawa się opłaci, czy się na jej fali wypłynie, czy też nie. Chcieli wpuścić piękno do świata podnoszącego się ze zgliszczy.

Nasze pokolenia startowały z zupełnie innego punktu – i całe szczęście. Co nie znaczy, że dziś nie ma we Wrocławiu świetnych offowych teatrów – są, rozwijają się i zderzają z zupełnie innymi wyzwaniami niż przed laty. Dlatego tych dwóch rzeczywistości nie da się ze sobą porównać, dla każdej z nich takie zestawienie byłoby niesprawiedliwe. Można natomiast próbować zarazić się entuzjazmem i siłą dziewczyn z Kalambura.

20-09-2023

Olga Szelc – dziennikarka, redaktorka, recenzentka. Jej opowiadania znalazły się w dwóch antologiach: U nas za stodołą oraz Nadodrzańskie opowieści grozy. Współpracowała przy tworzeniu książki społecznej Pod wspólnym parasolem według projektu Krystyny Paraszkiewicz-Pater oraz jako redaktorka z grupą wrocławskich przyrodników i aktywistów przy powstawaniu albumu Park Grabiszyński. Miejska puszcza. Współpracowała także ze Stowarzyszeniem Świat Nadziei, które we Wrocławiu prowadzi Galerię ArtBrut i Pracownię Aktywizacji Społeczno-Kulturalnej. Autorka książki My, kobiety z Teatru Kalambur. Herstorie. Publikuje recenzje i wywiady z pisarkami i pisarzami m.in. w Iceland News Polska, na Wrocławskim Portalu oraz na blogu Książki pod Ręką. Jest radną osiedla Stare Miasto i członkinią Stowarzyszenia Dolnośląski Kongres Kobiet.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany saad
    saad 2024-04-24   17:12:14
    Cytuj

    That'sthe rationale advertising and marketing for you to proper studying before writing. Also, it is attainable to write down superior writing because of this. game bài đổi thưởng

  • Użytkownik niezalogowany saad shahid
    saad shahid 2024-04-23   17:48:23
    Cytuj

    That's it's better that you ought to best suited examination in advance of making. It is easy to make improved upload that way. 오산 출장마사지 고고

  • Użytkownik niezalogowany Muhammad Anas
    Muhammad Anas 2024-04-01   18:01:34
    Cytuj

    When i likewise had written a page using a identical theme can get the item on generate whatever you imagine. Leroy's Florist