Siła tkwi w zespole
Oczywiście możemy nie doceniać trudu teatrów muzycznych, zwłaszcza jeśli na co dzień obcujemy z innymi gatunkami teatralnymi. Z całą mocą chcę jednak podkreślić, że teatr muzyczny jest chyba najtrudniejszym gatunkiem teatralnym. Wszechstronność, jakiej wymaga się tu od wykonawców, jest doprawdy ogromna. Na przykład w Orfeuszu w piekle aktorzy muszą świetnie tańczyć i równolegle równie świetnie śpiewać, mając przy tym szereg zadań aktorskich. Rozmowa z Przemysławem Kieliszewskim, nowym dyrektorem Teatru Muzycznego w Poznaniu.
Wojciech Kowalczyk: Niedawno w Teatrze Muzycznym odbyła się pierwsza premiera od czasu, kiedy zostałeś dyrektorem – Orfeusz w piekle Jacquesa Offenbacha. Czy jako dyrektor jesteś z niej zadowolony?
Przemysław Kieliszewski: Jestem bardzo zadowolony, że udało nam się zmobilizować zespół do ogromnego wysiłku, ponieważ była to premiera długo przez nas przygotowywana i trudna do zrealizowania. Niezwykle trudno było pokazać na naszej małej scenie bogactwo piekła i nieba, a także zmieścić na niej balet i liczny chór, który zresztą też tańczy [choreografia: Marek Zajączkowski – W.K.]. Jestem bardzo zadowolony, że scena naszego teatru wypełniła się musicalowym ruchem. Myślę, że publiczność doceniła właśnie to, iż realizacja klasycznej operetki zahaczyła o konwencję musicalową. Jestem też bardzo zadowolony ze scenografii, którą zrobił Piotr Tetlak. Co do świetnych kostiumów autorstwa Ewy Tetlak, to było ich tak dużo, że mogły przytłoczyć swoją różnorodnością i być może dla niektórych mogły nie „wybrzmieć” do końca. Fakt, że było ich tak wiele, wynikał z przyjęcia pewnej konwencji – przechylenia inscenizacji w kierunku przesytu. Bo jak dziś możemy wyobrażać sobie niebo i piekło?
Myślę, że spektakl dobrze broni się również muzycznie. Marek Moś to dziś jeden z wybitniejszych polskich muzyków, który co prawda specjalizuje się w nieco innych gatunkach muzycznych, ale jego doświadczenia w ostatnim czasie z Krzysztofem Pendereckim czy łączenie stylów Radiohead i właśnie Pendereckiego – wszystko to pozwoliło mu na decyzję, żeby dyrygować operetką, którą zresztą lubi. I to z dużą korzyścią dla tego spektaklu. Również większość solistów sprostała wymaganiom publiczności, choć oparliśmy się niemal całkowicie na naszym zespole.
To, co zrobił reżyser – Artur Hofman, może się jednym podobać, a innym nie. Na przykład nasycenie spektaklu erotyzmem. Dzisiaj jesteśmy zewsząd atakowani erotyką, również w mediach, dlatego ci, którzy się na to oburzają, mogą poczuć się uczestnikami tego spektaklu – są wyśmiani przez twórców za hipokryzję.
Musimy pamiętać, że od samego początku w Orfeuszu w piekle Offenbacha występował kankan, czyli taniec, który uznawany był za mocno erotyczny. Dzisiaj może już nikogo nie bulwersuje, ale na początku zapewne spowodował oblanie rumieńcem niejednego oblicza. Powiedz jeszcze, czy jesteś również zadowolony z tej premiery po prostu jako widz? W dodatku widz, który obyty jest ze scenami teatrów muzycznych.
Mnie się ten spektakl podoba. Jest dowcipny, przepełniony piękną muzyką. Teraz już wiem, że gdyby udało nam się skrócić pierwszy akt o pięć minut, to spektakl by na tym zyskał, ale to też kwestia szacunku wobec oryginału. Drugi akt mknie już wartko. W podtekście twojego pytania tkwi kolejne: „Czy widzowi, który jest nieprzygotowany na takie właśnie widowisko, może się ono również podobać?”. Niestety „przeciętny widz”, z którego śmieje się chór, nie ma w głowie skojarzeń z mitologii, nie ma też nawyku przeczytania libretta przed spektaklem. Dlatego nie jest w stanie wyłapać wszystkich śmiesznych i mądrych gagów. A my nie chcieliśmy rezygnować z pewnych rozwiązań tylko dlatego, że jesteśmy ograniczeni małą sceną. Wykorzystaliśmy np. taki, a nie inny pojazd dla Charona i ryzykowaliśmy tym, że wjeżdżając na scenę, może on zahaczyć o kurtynę. Można wtedy pomyśleć: „Nie dali rady”, ale trzeba pamiętać, że Teatr Muzyczny w Poznaniu, póki co, jest w nieco prowizorycznym stanie. Kiedy np. chór, tańcząc, wędruje na front sceny i boję się, że zaraz spadnie do orkiestronu, to wtedy myślę sobie: „Wiadomo, chciałoby się już mieć większą scenę, która byłaby dobrą przestrzenią do tego, żeby pomieścić wszystkie wizje artystyczne”.
Sądzę jednak, że w naszym małym teatrze piękne z kolei jest to, że tylko tutaj niemal każdy niuans dialogu czy gestu jest doskonale widoczny nawet z ostatniego rzędu. Mam nadzieję, że nasza publiczność jest wrażliwa na takie drobiazgi. Przedwczoraj graliśmy Skrzypka na dachu. Pamiętam Skrzypka…, którego kilka lat temu oglądałem w poznańskiej Operze. To są dwa różne spektakle, chociażby dlatego, że w Muzycznym istnieje pewna kameralność, co wymusza pieczołowitość aktorską ze strony śpiewaków i dlatego spektakl w tym miejscu staje się bliski widzowi.
Jaka jest dziś, Twoim zdaniem, największa trudność, z jaką trzeba się zmierzyć, gdy chce się w teatrze muzycznym zrobić dobry spektakl?
Byłem niedawno na świetnej realizacji Chłopów Władysława Reymonta w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni. To zmierzenie się z polską literaturą, która wydaje się nieudramatyzowana, uważam za arcydzieło. Może problemem są dobre libretta? Kiedy snuję marzenia o podobnym pomyśle – o wykorzystaniu innego dzieła z obszaru polskiej literatury, który to pomysł chciałbym zrealizować w ciągu dwóch lat w naszym teatrze, to od razu zastanawiam się, kto najlepiej byłby w stanie zaadaptować to na scenę i napisać do takiego spektaklu dobre piosenki. Problemem może być właśnie to, że kiedy nie chcemy kopiować przedstawień z Brodwayu czy West Endu, to do realizacji nowych, autorskich pomysłów trzeba zaangażować naprawdę wybitnych twórców.
Chcemy, by artystycznie Teatr Muzyczny w Poznaniu się wznosił, musimy więc korzystać ze współpracy z najwybitniejszymi. Oczywiście możemy nie doceniać trudu teatrów muzycznych, zwłaszcza jeśli na co dzień obcujemy z innymi gatunkami teatralnymi. Z całą mocą chcę jednak podkreślić, że teatr muzyczny jest chyba najtrudniejszym gatunkiem teatralnym. Wszechstronność, jakiej wymaga się tu od wykonawców, jest doprawdy ogromna. Na przykład w Orfeuszu w piekle aktorzy muszą świetnie tańczyć i równolegle równie świetnie śpiewać, mając przy tym szereg zadań aktorskich. Są to często ludzie po szkołach muzycznych, po wydziałach wokalnych, ale wymaga się od nich świetnej gry aktorskiej. Przykładowo Jowisz [Wiesław Paprzycki – W.K.] jest wykształconym wokalistą, który aktorskie szlify zdobywał w różnych miejscach, m.in. w Teatrze Muzycznym w Gdyni. To wcale nie jest proste, powiedzmy, krzyczeć na scenie, a za moment pięknie śpiewać. Te głosy są mocniej eksploatowane niż w teatrze dramatycznym czy nawet w operze.
Trudnością jest również znalezienie realizatorów, którzy udźwignęliby trud tej wszechstronności. Dla mnie Artur Hofman, który zrobił u nas w teatrze m.in. Skrzypka na dachu, Phantoma i teraz Orfeusza w piekle, jest człowiekiem, który dotknął tej materii na tyle mocno, że jego spektakle są bardzo dobre, a momentami wybitne. Dlatego uważam, że teatr muzyczny jest świetną szkołą dla początkujących śpiewaków. Kluczem do dobrego spektaklu w teatrze muzycznym jest stworzenie wszechstronnego zespołu wykonawców, którzy łączą w sobie wszystkie wspomniane cechy i talenty.
Jakie jeszcze widzisz trudności?
Jeśli spojrzymy na teatry muzyczne, to zauważymy, że dzisiaj króluje w nich musical i w dodatku musical tzw. drugiej generacji. W poznańskim Teatrze Muzycznym gramy musicale pierwszej generacji, czyli Skrzypka na dachu, Phantoma, Człowieka z La Manchy, a to dopuszcza możliwość zaśpiewania partii klasycznie wykształconymi głosami. W tej chwili, na takiej scenie, za takie pieniądze nie jesteśmy jeszcze w stanie realizować musicali drugiej generacji, jak kilka innych teatrów w Polsce, ale wierzę w to – jestem wręcz święcie przekonany – że Poznań tego potrzebuje. W tej chwili Wrocław, Gdynia, Warszawa czy nawet Łódź i Gliwice mają świetne teatry muzyczne, a w Poznaniu zatrzymaliśmy się w pewnym punkcie i ze względów infrastrukturalnych na razie nie jesteśmy w stanie dać naszej publiczności więcej. I to właśnie jest wyzwanie.
Skoro już zacząłeś o tym mówić, to muszę Cię zapytać, co jest najtrudniejszego w byciu dyrektorem teatru? Jak wygląda to z twojej perspektywy – osoby, która debiutuje w tej roli?
Z mojej perspektywy wygląda to tak, że do tej pory w mojej karierze menedżerskiej sam wybierałem sobie ludzi, z którymi chciałem pracować. Tutaj było inaczej – to ja wchodziłem w zespół. Oczywiście jest tu pewien dylemat. Bo jeśli dyrektor teatru przychodziłby do niego ze swoim zespołem, to mierzenie się z artystycznymi marzeniami mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Tutaj moje marzenia przykrawam do tego, co zastałem w teatrze.
Myślę, że w takich trudnych czasach menedżer, który ma otwartą głowę, a uszy wrażliwe na sprawy artystyczne i nie jest tylko liczącym słupki ekonomistą, chyba lepiej sprawdza się w tej funkcji, ale pod warunkiem, że nie odrywa się od rzeczywistości artystycznej. W żadnym wypadku się na to nie obrażam i nie gniewam. Uważam, że chyba udało nam się (i to mimo, podkreślam, słabych zarobków) pokazać temu zespołowi pewną drogę; skoro tutaj pracujemy, warto skupić się na jakości tego, co robimy. Nie ma sensu produkować niedoskonałych, chałturniczych rzeczy. Jeśli dzisiaj zapraszam do współpracy tak wybitnego muzyka, jakim jest José Maria Florêncio [doradca ds. artystycznych oraz pierwszy gościnny dyrygent teatru – W.K.], to nie tylko po to, żeby utrwalać klasyczny repertuar, ale dlatego, że jego autorytet jest w stanie zmobilizować do nowych wyzwań wszystkie osoby, które nie w każdym punkcie stanowią zespół wybitnych muzyków. Dla mnie symptomatyczny jest fakt, że w Stanach Zjednoczonych mamy do czynienia z wybitnymi orkiestrami, a indywidualnie ci muzycy już tak wybitni nie są. I gdyby postawić absolwentów szkół muzycznych w Stanach i w Polsce, to indywidualnie mamy lepszych muzyków, ale nie mamy patentu na to, żeby systemowo tworzyć takie dzieła, które będą wybitnym, zespołowym dokonaniem. Florêncio pokazał i udowodnił, że z zespołów wydawałoby się przeciętnych można stworzyć zespoły wybitne, jak ten Opery Bałtyckiej w Gdańsku, które mogą z powodzeniem być pokazywane w BBC czy w MEZZO i swymi wykonaniami dorównywać zagranicznym produkcjom. Biorąc pod uwagę wszystkie ograniczenia, z którymi musimy borykać się jako zespół, być może najtrudniejszą rzeczą dla mnie jest, aby pomimo tych wszystkich „skrzeczących” elementów rzeczywistości wytrwać w powziętym na początku postanowieniu – żeby nie odpuścić sobie jakości. A to musi często oznaczać bezkompromisowość.
A gdybyś nie musiał borykać się z ograniczeniami, to kogo chciałbyś jeszcze zaprosić do twojego zespołu i z kim chciałbyś jeszcze współpracować?
Mimo wszystko uważam, że cenną rzeczą jest właśnie to, iż istnieją jeszcze teatry, które mają stały zespół. Nie doceniałem tego na początku, a to ma jednak wielkie znaczenie. Nie chcę mówić tutaj o jakiejś „rodzinie teatralnej”, bo nie chcę nadużyć słów, a poza tym to przede wszystkim profesjonalne relacje. Wydaje się jednak, że wartość zespołu jako grupy ludzi, którzy dopasowują się do siebie, którzy mogą na siebie liczyć, jest nie do przecenienia. Najbardziej w zespole solistów, którzy mają przyciągać widzów, którzy mają mieć swoich fanów – tu jest potrzebna większa elastyczność, wymienność, ale również w gronie solistów stworzenie zgranego zespołu jest możliwe.
Myślę, że w każdym zespole teatralnym potrzebne są osoby-filary, na których opiera się spektakl, ponieważ publiczność od zawsze kochała gwiazdy. Czasami rola wymaga tego, aby specjalnie kogoś do niej dobrać. Na wiosnę będziemy wznawiać Krainę uśmiechu i do roli Su-Czonga nie mamy w zespole tenora, który mógłby ją udźwignąć. Pozyskaliśmy więc jednego z najwybitniejszych polskich tenorów. Tak musi być. Chcemy, by artystycznie Teatr Muzyczny w Poznaniu się wznosił, musimy więc korzystać ze współpracy z najwybitniejszymi. Właśnie wznawiamy Barona cygańskiego Johanna Straussa i, oczywiście, moglibyśmy robić to tylko i wyłącznie naszymi głosami, ale tam, gdzie są pewne braki, chcemy pokazać, że budujemy jakość w oparciu o to, co najlepsze. To wymusi też podnoszenie poziomu w samym zespole.
Czy uważasz, że dzisiaj lepiej jest, kiedy dyrektorem teatru lub innej instytucji kulturalnej jest osoba ze świata biznesu czy jednak lepiej, kiedy jest to osoba związana ze środowiskiem artystycznym, w tym wypadku z teatrem?
Mam wykształcenie muzyczne. Jako dziesięciolatek debiutowałem na scenie teatralnej w spektaklu Dookoła karuzeli Krzysztofa Deszczyńskiego i Krzysztofa Jaślara, co na jakiś czas zakopałem gdzieś w sobie. Razem z Kasią Klich, jako śpiewające i grające obok dorosłych aktorów dzieci, braliśmy udział w tym objazdowym spektaklu. Chciałem być zawodowym śpiewakiem, jednak za namową ojca zarzuciłem ten pomysł mimo miejsca w Akademii Muzycznej. Wtedy poszedłem na prawo, ale jednocześnie od osiemnastego roku życia prowadziłem agencję koncertowo-impresaryjną, dlatego trudno jest mi powiedzieć, czy przychodzę do teatru ze świata biznesu. Zawsze byłem blisko świata artystycznego, tylko raczej bliżej muzyki niż teatru. Wiem, że muszę i chcę wspierać się osobami kompetentnymi w tym zakresie. Nie wiem, czy mój poprzednik [Daniel Kustosik – W.K.] był w stanie jako aktor być lepszym dyrektorem. Nie chcę oceniać jego prób reżyserskich w Teatrze Muzycznym, ale faktem jest, że nie był reżyserem z krwi i kości. Pytanie, czy reżyser byłby lepszym dyrektorem niż śpiewający aktor? Zapewne w jakimś obszarze tak.
Jestem przyzwyczajony do pracy w zespole, gdzie dyrektor oczywiście podejmuje decyzje (i nie jest to model demokratyczny, bo demokracja w teatrze się nie sprawdza), ale jest to dyrektor słuchający innych. W tym sezonie Artur Hofman zgodził się być konsultantem i sprawować opiekę reżyserską nie tylko nad swoimi spektaklami, ale w ogóle mieć pewien nadzór nad rzeczami, które do tej pory w Teatrze Muzycznym „się potykały”. Na przykład brakowało reżysera na próbach wznowieniowych. Nie mogę i nie chcę sobie na to pozwolić, a sam nie jestem w stanie tego nadzorować. Jeśli widzę, że jest źle, to zwracam się o pomoc do reżysera – albo do tego, który robił dany spektakl, albo do tego, który był dla niego wsparciem i asystentem.
W tym momencie w Teatrze Muzycznym nie ma takiej funkcji, jak dyrektor artystyczny, ale od września mamy kierownika muzycznego – młodego, ambitnego Adama Banaszaka, poznaniaka. Mamy również ogromne wsparcie w osobie José Florêncio, który pracował z sukcesami w wielu teatrach operowych. Operetka może nie jest jego pierwszą miłością, ale będzie teraz robił dużą realizację musicalową poza Poznaniem i jest bardzo zainteresowany, żeby wspierać nas i w tym obszarze. To jest postać wybitna, której nie boję się oddać pewnego pola, bo uważam, że będzie to z korzyścią dla Teatru. Nie chciałbym jednak także wchodzić w szufladkę, że jestem tylko menedżerem, który nie ma pojęcia o świecie muzycznym. Myślę, że moja edukacja dała mi to, iż potrafię podejmować pewne decyzje samodzielnie, ale lubię działać zespołowo.
Dzisiaj teatr publiczny, którego budżet będzie obcięty w przyszłym roku, nie ma prostego zadania. Zespół, przed którym stawia się nowe wymagania, oczekuje w zamian jakiejś gratyfikacji. Na pewno nikt nie byłby zadowolony, że wymaga się od niego więcej, a płaci się mu za to mniej niż przedtem. Myślę, że w takich trudnych czasach menedżer, który ma otwartą głowę, a uszy wrażliwe na sprawy artystyczne i nie jest tylko liczącym słupki ekonomistą, chyba lepiej sprawdza się w tej funkcji, ale pod warunkiem, że nie odrywa się od rzeczywistości artystycznej. Mam nadzieję, że jestem i będę takim właśnie menedżerem.
Jak zapewne wiesz, miałem przyjemność oglądać Orfeusza w piekle w towarzystwie Marvina Carlsona – człowieka, który na teatrze i performansie zna się jak mało kto na świecie. Nie znając języka polskiego, Carlson wyłapał w tym spektaklu drobne, współczesne aluzje polityczne. Jaką rolę ma, Twoim zdaniem, pełnić teatr muzyczny, czyli chyba najbardziej skomercjalizowana forma teatru? Czy funkcją tą może być komentarz do aktualnych wydarzeń społecznych i politycznych? I czy jeśli tak, to czy chciałbyś, aby Teatr Muzyczny w Poznaniu również pełnił taką funkcję?
Myślę, że jednak trudno jest mówić o komentarzu politycznym, skoro tylko w jednym momencie, w ramach dowcipu, pojawiło się imię premiera.
Ale były też odniesienia do pani minister sportu – Joanny Muchy, pojawiła się też postać Opinii Publicznej.
Postać Muchy, w którą zamienia się Jowisz, jest w libretcie od 155 lat. Natomiast wydało nam się ciekawe, że w oryginale Offenbacha pojawia się też Opinia Publiczna. Oznacza to, że autorzy libretta i sam Offenbach, bojąc się reakcji Napoleona III i współczesnego sobie francuskiego rządu, zasłaniali się tym, co myśli społeczeństwo. Libretto wydaje się dzięki temu bardzo ciekawe i nie musi być specjalnie uwspółcześnione. My oczywiście postaci Opinii Publicznej nadaliśmy taki wygląd, który może przywoływać na myśli takie dziennikarki, jak Monika Olejnik czy Nina Terentiew…
Mnie ona bardzo przypominała Elżbietę Jaworowicz.
Ten spektakl prześmiewa hipokryzję władzy, również hipokryzję czwartej władzy, ale nie mamy ambicji, aby zabierać głos w ważnych politycznych lub społecznych kwestiach.… czy właśnie Elżbietę Jaworowicz. Naszą ambicją jest jednak, by przede wszystkim bawić widza. Jesteśmy głównie teatrem rozrywki i to nie może być postrzegane jako powód do wstydu. Nie mam nic przeciwko temu, żeby bawić ludzi na dobrym poziomie. Akurat tak się złożyło, że w tym konkretnym tytule i w tym konkretnym libretcie, przełożonym kilkadziesiąt lat temu przez Stanisława Dygata i Janusza Minkiewicza, które nie zostało w jakimś w dużym stopniu przerobione i zbyt mocno uwspółcześnione, pojawia się postać Muchy. To, że jest jednocześnie nazwiskiem pani minister sportu… Trudno – się mówi. Należy pamiętać też, że postać Jowisza była bardzo czytelną aluzją do Napoleona III, czyli najważniejszej postaci politycznej w ówczesnej Francji. A dzisiaj w Polsce to premier jest najważniejszą osobą. Dlatego Jowisz odkrywa swoje imię Donald, Donek… Moim zdaniem to żaden komentarz polityczny, raczej zabawa. Stawialiśmy sobie pytanie: kto jest dzisiaj celebrytą, kto jest dzisiaj medialnym bogiem? No i tak się składa, że poza wokalistami i aktorami są to również politycy. Patrzą na sondaże, na to, gdzie plasują się w tych wynikach, co myśli o nich Opinia Publiczna, a to jest tak naprawdę zachowanie celebryty.
Czy dzisiaj Charles de Gaulle albo Józef Piłsudski czy jacyś inni znamienici politycy swoich epok również byliby na czele swoich państw? Może tak, ale musieliby uprawiać PR i wchodzić we wszystkie medialne uwarunkowania. Ten spektakl prześmiewa hipokryzję władzy, również hipokryzję czwartej władzy, ale nie mamy ambicji, aby zabierać głos w ważnych politycznych lub społecznych kwestiach. Myślę, że to może dziać się jakoś „przy okazji”, ale dla nas najważniejsze jest dać widzowi wzruszenie i radość – i to jest naszą ambicją.
Chciałbym zapytać Cię również o Twoją strategię repertuarową w Teatrze Muzycznym. Czy nadal chcesz, żeby przeważały tu wznowienia premier sprzed lat, które wystawiane były w tym Teatrze, lub gościnne występy, głównie zespołów z Warszawy, reklamowane nazwiskami aktorów znanych z wszelkiej maści polskich seriali? Czy może jednak chciałbyś wprowadzić do tego, co już jest jakąś nową jakość?
Trzeba pamiętać, że mam przed sobą trzy sezony artystyczne. Gdyby to było możliwe finansowo, chciałbym w ciągu tych trzech lat wymienić cały repertuar. Stać nas jednak właściwie tylko na jedną dużą premierę w sezonie, a jeśli ma być ich więcej, to wtedy muszą to być widowiska na znacznie mniejszą skalę. Tym, co będzie nas przesuwać w sferę wymarzoną, będą duże premiery musicalowe. Mamy już zaplanowane dwie takie premiery, a trzecia będzie oparta o polski tytuł i to będzie całkowita nowość. Będzie specjalnie dla nas pisana muzyka, libretto itd. Będzie to coś całkowicie nowego i, mam nadzieję, bardzo dobrego.
Chciałoby się wymienić cały repertuar, ponieważ zespół opierający się na starym repertuarze nie jest w stanie się zmieniać, a ja – w oparciu o większość z tych ludzi – chcę ten zespół przemienić, rozwinąć, ulepszyć. Robię to w określonych realiach oraz w warunkach finansowych, lokalowych, z tym a nie innym zespołem. Stąd też wznowienia. Skoro nie stać nas na uszycie nowych kostiumów i zrobienie nowej scenografii, robimy wznowienie muzyczne, czyli nadajemy nową jakość staremu spektaklowi.
Należy też pamiętać o tym, że inny zespół potrzebny jest do operetki, a inny do musicalu. Mamy pomysł, żeby zrobić coś musicalowego najwyższej jakości, co odsłoni się w drugiej części obecnego sezonu i na początku następnego. Jeśli uda nam się zrobić musical drugiej generacji, to na pewno w dużej mierze w oparciu o gościnnych artystów pozyskanych z castingu. Pracujemy dość mocno nad czymś w rodzaju talent show, może nie od razu na skalę ogólnopolskiej telewizji, ale w oparciu o musicalowy repertuar. Mamy przez to plany, aby trafić również do młodszego widza, do którego taki talent show byłby kierowany. Podobnie robił Janusz Józefowicz, który artystami wyłonionymi z takiego konkursu zasilał później swój zespół.
To jest oczywiście proces, który przyspieszyłyby pieniądze i duża sala. Myślę, że przez te trzy lata uda nam się zmienić repertuar albo „przeorać” ten, który jest, w taki sposób, że wszystko będzie po nowemu. Jeśli uda mi się pracować dalej, to w ciągu tych trzech lat wyjaśni się też sprawa nowej siedziby Teatru Muzycznego. Nie wiem, czy dalej będę chciał być dyrektorem teatru. Ale jeśli myślę o tym, to dobrze byłoby zakończyć pracę, zostawiając kolejnej dyrekcji nowy budynek i tym samym kończąc jakiś etap rozwoju. A tym etapem w poznańskim Teatrze Muzycznym byłoby otwarcie nowej sceny i to takiej z prawdziwego zdarzenia, czyli na co najmniej dwa razy większą publiczność i z cztery razy większą sceną oraz jej zapleczem. To jest punkt dojścia, ale pod warunkiem, że uda się pokazać przez te trzy lata, iż ten teatr jest w ogóle Poznaniowi potrzebny. Mam nadzieję, że publiczność nie odwróci się od niego. Nasze nowe logo dość dobrze oddaje naszego ducha, czyli połączenie serca i diamentu – emocji i najwyższej jakości – oraz naszą uniwersalność. Mamy mocno rozwiniętą scenę dla dzieci. I tutaj też pojawi się wiosną premiera, może nawet dwie. Warto dodać, że Rada Miasta zmieniła kolejność słów-kluczy w naszym statucie. Wcześniej było „operetka i musical”, a teraz jest „musical i operetka”. To właśnie musical stawiamy na pierwszym miejscu, bo dzisiaj teatr muzyczny to przede wszystkim musical.
8-11-2013
galeria zdjęć Ofreusz w piekle, reż. A. Hofman, fot. Piotr Pasieczny ZOBACZ WIĘCEJ
Potok słów,zalew bełkotu i świadectwo ignorancji w dziedzinie teatru muzycznego. Czy redagują Państwo teksty? czy w ogóle je czytacie?
SMUTNE : ( Dyrektor - amator i w dodatku nie zdaje sobie sprawy, że teatr jest dla widzów, a nie jego "wizji"