Siły dobra
Henryk Mazurkiewicz: 9 sierpnia 2020 roku. Wybory prezydenckie na Białorusi. Łukaszenka, który po raz szósty ubiega się o to stanowisko, obiecuje, że będą one „ciekawe”, a po nich będzie „jeszcze ciekawiej”. Ale było nie ciekawie, tylko strasznie. Trudno było uwierzyć w falę przemocy, która zalała cały kraj. Pobicia, aresztowania, włamywanie się do mieszkań, zabójstwa, tortury… Czy pan spodziewał się czegoś takiego?
Andrej Kurejczyk: Zdziwiły mnie niektóre szczegóły, natomiast ogólna chęć dyktatury, by pozostać dyktaturą, już wcale. To, że Łukaszenka szczerze kocha władzę i nie zamierza jej nikomu – nawet przy ewidentnej porażce w wyborach – przekazywać, zrozumiałem wiele lat temu. W 2006 roku też były wybory. I wtedy też nie zabrakło okrucieństw. Powstał nawet niewielki „Majdan” w Mińsku – miasteczko namiotowe, które po kilku dniach zostało brutalnie rozpędzone. Potem był 2010 rok. Również dał wyobrażenie o reżimie i jego metodach. Niemniej jednak wydarzenia z zeszłego sierpnia stały się absolutnie przełomowymi, ponieważ w konfrontację zostali uwikłani praktycznie wszyscy. Liczba ludzi, która wyszła na ulice, była absolutnie bezprecedensowa. Zarówno dla Białorusi, jak i dla całej Europy. Zresztą spirala przemocy zaczęła się nakręcać znacznie wcześniej, jeszcze w czerwcu, kiedy aresztowano Wiktara Babarykę [niezarejestrowanego kandydata na prezydenta] i zaczęto zatrzymywać tych, którzy przeciwko temu protestowali.
A co pan robił w tym czasie? Gdzie się pan znajdował?
Byłem w swoim domu w Ozierce. To niewielka miejscowość niedaleko Mińska. Jak wszyscy poszedłem na wybory. Potem próbowałem poznać ich wynik. Okazało się, że u nas zupełnie oficjalnie – uzyskawszy około 75% głosów – zwyciężyła Swietłana Cichanouska. Podobnie było w wielu komisjach w tak małych miejscowościach, że nie udało się utworzyć w nich komisji złożonych z ludzi wysłanych specjalnie przez reżim. Lokalni mieszkańcy podliczali zaś głosy dość uczciwie. Dlatego Swietłana u nas zwyciężyła. Ogarnęła nas z tego powodu prawdziwa euforia. A potem, kiedy już w nocy ogłoszono 80% w przeciwną stronę i zablokowano Internet, przyszedł czas na prawdziwy szok. Pojawiało się dużo informacji i dezinformacji. O trupach i rozstrzeliwaniach… o wszystkim. Ale ogólny obraz stawał się coraz wyraźniejszy – w całym kraju przeprowadzano operację mającą zachować Łukaszenkę u władzy. Dlatego, kiedy zaczął już działać Internet i uzyskaliśmy dostęp do realnej informacji, 16 sierpnia w Mińsku zebrało się całe miasto. Ulice i place były wypełnione ludźmi. Coś nierzeczywistego. Wtedy jakiekolwiek służby bały się do nas nawet zbliżyć. Było w tym poczucie święta i triumfu, jedności, może nawet zwycięstwa. Niestety, nie trwało to zbyt długo.
Czy nie miał pan poczucia, że ludziom sztuki bardzo trudno przeciwstawić się temu, co się działo? Tym nagraniom, na których ludzie leżą na ziemi albo godzinami stoją przy ścianie z podniesionymi rękoma i są pałowani. Wydawałoby się, że niemożliwym jest tworzenie sztuki w takim momencie. A przecież w tym samym czasie zaczyna pan pisać Białoruś obrażoną.
Mogę z pewnością powiedzieć, że to był pierwszy moment, kiedy byłem w pełni dumny z białoruskiego teatru. Jako dramaturg, jako widz i jako obywatel. Bo nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby absolutna większość państwowych teatrów wystąpiła otwarcie przeciwko władzy i przemocy. Nawoływano do uczciwego podliczenia głosów i uwolnienie więźniów politycznych. A przecież to są instytucje państwowe, które wcześniej bały się wymówić na głos samo słowo „polityka”. Wiele z nich poszło dalej. Teatr Kupały na znak protestu zwolnił się niemalże całym zespołem. Okazało się, że ludzie teatru to nie ci, którzy zazwyczaj dostarczają innym rozrywki, znajdując się na garnuszku u państwa, lecz prawdziwi obywatele swojego kraju, odważnie wyrażający swoją pozycję. Byłem więc i nadal jestem z nich dumny, chociaż rozumiem, jak mocno z tego powodu ucierpieli. Zniszczony został najlepszy białoruski teatr, który w ciągu swej stuletniej historii nigdy wcześniej nie zawieszał pracy. Nawet w czasie II wojny światowej. Jestem dumny z Nowego Teatru Dramatycznego, który zaczął strajkować, w wyniku czego i tam zaczęły się masowe zwolnienia. Wspaniali, bardzo utalentowani artyści. Jestem dumny z Teatru Dramatycznego w Grodnie… i tak dalej. Mam poczucie, że teatr się obudził i odrodził. Nie jest już teatrem marionetek, tylko teatrem osobowości. To wspaniałe wydarzenie.
Co się tyczy twórczości, uważam, że nawet w okresie największych kryzysów życie nigdy zupełnie się nie zatrzymuje. Nawet podczas wojny człowiek lgnie ku czemuś pięknemu, co może dać mu sztuka. Wielu autorów w takich czasach ma szansę stać się zwierciadłem swojej epoki. Mnie pod tym względem było łatwo, ponieważ Białoruś obrażona sama przenosiła się na papier. Poziom emocji i ostrości percepcji tego, co działo się dookoła, był taki, że w jej napisanie nie musiałem wkładać żadnego wysiłku.
Czy oczekiwał pan takiego sukcesu? Białoruś obrażona stała się najczęściej wystawianą sztuką w historii białoruskiej dramaturgii.
Tak, jeżeli patrzeć na statystyki, jest ona obecnie najczęściej cytowana i wystawiana. Ale nie w tym rzecz. Niczego takiego, oczywiście, nie oczekiwałem. Nie byłem nawet pewien, że w ogóle ją gdziekolwiek można będzie pokazać, poza czytaniem na festiwalu w Chersoniu na Ukrainie. Nagle jednak sztuka zaczęła rozchodzić się bez mojego większego w tym udziału. Ogromna ilość osób, o istnieniu których wcześniej nie wiedziałem, chciała ją zrobić. Utorowała sobie drogę do takich miejsc, o których nie miałem pojęcia, że białoruska dramaturgia ma szanse tam zaistnieć. Dla mnie to było coś wyjątkowego. Wspaniały przykład teatralnej solidarności.
Zadziwiła mnie geografia. Nie tylko Zachód, ale też Azja i Afryka. Wydaje się więc, że przesłanie sztuki okazało się wyjątkowo uniwersalne. Historia niewielkiego państwa w Europie była bliska osobom na drugim krańcu świata.
Powiem tak, to nam się czasami wydaje, że jesteśmy tacy unikalni. Tymczasem wiele narodów przechodziło przez tę samą transformację. Nieraz z dużym trudem. Stąd, na przykład, największa liczba czytań Białorusi obrażonej miała miejsce w Rumunii, gdzie sztuka spotkała się z wielkim odzewem. Bo Rumuni mieli podobne doświadczenie ze swoim własnym dyktatorem Ceaușescu i ta rana dotychczas w pełni się nie zagoiła. Wiele czytań było w Hongkongu. Dla nich to też aktualny temat, ponieważ wciąż muszą bronić własnej wolności. Z wielkim trudem i niemałą liczbą ofiar. Sztukę bez problemu rozumiano w krajach afrykańskich. W Nigerii, bo tam problem dyktatury jest odwieczny i nie wiadomo w ogóle, w jaki sposób można by go rozwiązać. Po jednym dyktatorze przychodzi kolejny. Każdy więc znajdował w tym coś dla siebie. Większość, jak podejrzewam, czuła te same emocje, jakie czują Białorusini – pragnienie prawdy, sprawiedliwości i wolności.
A jak podoba się panu wersja Teatru Miejskiego w Gliwicach, która dostępna jest na YouTube?
Uważam, że dokonali prawdziwego wyczynu. Dlatego, że największym wrogiem tej sztuki okazał się nie Łukaszenka, tylko COVID-19. Teatry zamknięto. Nie było jeszcze szczepionek. Bez względu na to teatr w Gliwicach zrobił niezwykły spektakl. Stworzył prawdziwy teatralno-filmowy świat, który odzwierciedla, jak mi się wydaje, jedną z ważnych prawd o białoruskim społeczeństwie – jesteśmy w rękach mafii. Łukaszenka zbudował system klanowy i pracują dla niego różnego rodzaju gangsterzy. To błyskotliwe przedstawienie. Oglądałem je wielokrotnie.
Białoruś obrażona została napisana ponad rok temu. Czy teraz zmieniłby pan w niej cokolwiek?
Być może, chociaż nie zrobiłbym tego z jednego prostego powodu – ta sztuka jest zlepkiem ówczesnych emocji, myśli i przeżyć. Tego czasu. Tej energii. Teraz jest inaczej. Znacznie więcej wiemy o tym, co rzeczywiście się wtedy działo. Należy więc pisać kolejne sztuki.
Takie jak Głosy nowej Białorusi, której prapremierę w reżyserii Łukasza Kosa zobaczyliśmy 13 listopada w Legnicy. W niej po raz pierwszy w swojej twórczości sięga pan po formułę teatru dokumentalnego. Dlaczego?
Uznałem za ważne utrwalenie przestępstw reżimu Łukaszenki w dokumentalnej formie. Żeby nikt nie mógł później powiedzieć, że to, co robiono z ludźmi, to są jakieś wymysły. Że to artystyczna przesada i wyolbrzymienie. Nie ma tam żadnej przesady, tylko świadectwa i oskarżające głosy tych, których przemieliła machina represyjna. Z różnych przyczyn i z różnym wynikiem. Dla mnie największy ból tej rewolucji polega nie na tym, że nie możemy protestować na ulicach albo że nie mogę wrócić do kraju. Da się to przeżyć. Jestem bezpieczny i nie umieram z głodu. Mogę nawet robić sztukę. Mój główny ból – to więźniowie polityczni. Ludzie, którzy doświadczyli niesprawiedliwości w sądzie. Wielu z nich torturowano, żeby później wsadzić za kraty. Bardzo ważne jest, by cały czas o nich mówić, ponieważ punkt, na którym skupia się nasza uwaga, ciągle się zmienia. Na świecie dzieje się wiele rzeczy – Afganistan, migranci… Każdy miesiąc przynosi coś nowego. Ale to nie zmienia sytuacji więźniów politycznych. Oni teraz są najważniejsi, a jednocześnie najbardziej bezbronni. O nich powinni cały czas myśleć Białorusini i społeczność międzynarodowa.
Jak pan szukał bohaterów?
W ciągu tego roku powstało tysiące artykułów. Ogromną liczbę historii zebrały takie projekty jak Sierpień 2020 [https://august2020.info] albo Centrum Praw Człowieka Wiosna. Do tego niektórych z bohaterów lub ich krewnych znałem osobiście. Poza tym czytałem protokoły i dokumenty sądowe. I tak się uzbierało.
Około dwustu historii…
Więcej! Więcej niż siedemset. Chociaż jestem świadom, że to jedynie mała część z ponad czterdziestu pięciu tysięcy osób, które były represjonowane.
Zbliżyło to pana do odpowiedzi na pytanie o źródło całej tej przemocy?
Trudno powiedzieć. To pytanie męczyło mnie nie tylko w stosunku do Białorusi. Starałem się zrozumieć, dlaczego w niektórych momentach historii ludzie doznają swego rodzaju zaćmienia umysłu. Jak, przeżywszy potworności pierwszej wojny światowej, zgodnie poszli na drugą. Zrozumiałem, że człowiek jest łatwowierny i ogromną rolę gra tu indoktrynacja. Jest w stanie wielu porządnych ludzi – wtłaczając w nich propagandę przemocy, nienawiści, ksenofobii i nietolerancji – przekształcić w prawdziwe potwory.
Poza tym przemoc rodzi przemoc. Im dalej, tym mniej się człowiek hamuje. Jeżeli byłeś w stanie uderzyć kobietę, to dalej będą tortury i zabójstwa. Bo brak już granic czy zwykłych kryteriów przyzwoitości i praworządności. Gdy Łukaszenka w obecności prokuratorów mówi, że czasami wypada ominąć prawo, daje im przyzwolenie na każdą przemoc. Nie tylko przestają mieć wyrzuty sumienia, lecz pojawia się w nich chęć kontynuowania. Ale społeczeństwo zbudowane na przemocy, na nienawiści, zawsze źle kończy.
Jeden z bohaterów sztuki mówi, że to byłoby za szybko, gdyby Białorusini zwyciężyli w ciągu kilku dni. Nie zrozumieliby tego do końca i nie poczuli.
Wielu tak uważa. W Głosach nowej Białorusi nikomu nie wkładałem w usta własnych myśli czy idei. To wszystko głosy ludzi.
Czyli pan tak nie uważa?
Nie, nie uważam. Dlatego, że w tych warunkach, w których teraz się znaleźliśmy, nie wiadomo, na którą stronę teraz przechyli się szala. Dorastanie i zjednoczenie się narodu albo degradacja, jaką widzimy w Korei Północnej czy Wenezueli. Ludzie nie są zobowiązani zawsze zachowywać się po bohatersku. Trzeba zaproponować im coś, żeby pozostawali na tej linii wzrostu, która powstała latem zeszłego roku.
A kto musi to zrobić? Na spotkaniu z diasporą białoruską mówił pan, że nie jest pan politykiem.
Nie, nie jestem politykiem. Politycy to ci, którzy pretendują do uzyskania władzy. Chcą tej władzy i gotowi są o nią walczyć. W cywilizowanych krajach odbywa się to za pomocą procedur demokratycznych. W niedemokratycznych – bywa różnie. Ale jest też grupa osób, których władza nie interesuje, chociaż są liderami opinii publicznej i gotowi są służyć społeczeństwu za drogowskazy. Wydaje mi się, że jestem raczej z tej drugiej sfery. Uważam za swój obowiązek opowiadać ludziom o wartościach. Literatura i sztuka zawsze to robiły. Dlatego, kiedy czytasz dobrą książkę albo oglądasz dobry spektakl, kształtują one twoje wyobrażenia o dobru i złu.
Wracając do sztuki. Jakie emocje w niej dominują?
Istota tej sztuki polega na tym, żeby pokazać cały zakres emocji, galerię osób i ich dramatów. W jednych i tych samych okolicznościach jedni znajdują coś pozytywnego, drudzy zaś popadają w depresję. Czyli przeżywaliśmy jedno i to samo wydarzenie na tysiące różnych sposobów. Chciałem pokazać, że każdy człowiek to osobny sposób percepcji tej sytuacji. Dla Teatru w Legnicy dodałem trzy lub cztery historie. Zresztą one same się dodały. Niestety, cały czas coś się dzieje. Napisałem sztukę, a zaraz potem Stiepan Łatypow podjął próbę samobójczą wprost na sali sądowej. Nie mogłem tego nie uwzględnić. Tę sztukę można kontynuować i kontynuować. Stworzyć gigantyczny serial. Musiałem jednak w którymś momencie przestać i tym momentem stał się termin premiery.
Czy teatrowi z Legnicy udało się pobudzić te emocje? Na scenie wystąpił cały zespół teatru, nawet osoby, które nie pracują w nim jako aktorzy.
Teatr Modrzejewskiej wykonał wspaniałą pracę, próbując zrozumieć psychikę osób, które znalazły się w tak kryzysowej sytuacji. Twórcy przedstawienia-aktorzy, spróbowali dogłębnie zrozumieć każdą z postaci. Nawet niezbyt dobrze znając polski, czułem absolutną wiarygodność tego, co dzieje się na scenie. Bardzo bym więc chciał, żeby jak najwięcej osób to zobaczyło.
Czy możemy liczyć, że wkrótce pojawi się sztuka o kryzysie uchodźczym?
Jest już napisana. Równolegle do tego projektu miałem propozycję współpracy z Wileńskim Teatrem Małym. Chociaż wtedy kryzys dopiero się zaczynał, wybrałem go jako jeden z tematów przewodnich nowej sztuki. Zatytułowałem ją Metabola.
Metabola?
W biologii to proces [w języku polskim nazywany holometabolią], podczas którego gąsienica przeobraża się w motyla. Dokładnie to, co dzieje się teraz z Białorusią. Znajdujemy się w kokonie. Kiedy się rozerwie, jest nadzieja, że zobaczymy motyla, a nie wypełznie ta sama gąsienica.
Z treści samej sztuki zbyt wiele nie zdradzę, ale jest w niej historia białoruskich aktorów, którzy, chcąc uciec z kraju, postanowią ucharakteryzować się na migrantów. Trafiają na granicę z rzeczywistymi uchodźcami i jakoś muszą się z nimi dogadywać. Jednocześnie zachowują się tak, żeby ich nie wykryto. To tragikomiczna opowieść, dzięki której uświadamiamy sobie, że i tam, i tam są ludzie. I jedni, i drudzy zmuszeni są uciekać.
Jeszcze jedna historia, która wciąż trwa.
Tak, oczywiście. Przed przyjazdem do Legnicy poleciałem do Wilna, żeby porozmawiać z reżyserem. To, co teraz dzieje się na granicy z Polską, wprowadza zmiany do sztuki. Trzeba ją już inaczej pisać.
Ostatnie pytanie. Nie do polityka, obywatela czy działacza społecznego, tylko dramaturga. Jak to się wszystko skończy?
Nie wiem. Nie wiem, jak się to skończy. Kilkakrotnie zmieniałem swoją opinię na ten temat. Oczywiście jestem za sztuką z happy endem, ale dobrze wiem, że sztuka i rzeczywistość to nie zawsze to samo; i nie zawsze przestępca zostaje ukarany. Ale wierzę w jakiś rodzaj prawa zachowania energii, zgodnie z którym Białoruś dojdzie jeżeli nie do harmonii, to do jakiejś równowagi. I te siły zła, które teraz ją zdominowały, zostaną zrównoważone nie mniej potężnymi siłami dobra.
24-11-2021
Andrej Kurejczyk – białoruski dramaturg, reżyser, publicysta i działacz społeczny. Już w 2014 roku był jednym z sygnatariuszy wezwania do międzynarodowego bojkotu Mistrzostw Świata w Hokeju na Lodzie w Mińsku z apelem o uwolnienie białoruskich więźniów politycznych. Od sierpnia 2020 roku jest jednym z członków opozycyjnej wobec Alaksandra Łukaszenki Rady Koordynacyjnej ds. Przekazania Władzy na Białorusi, utworzonej przez kandydatkę na prezydenta Swiatłanę Cichanouską po sfałszowanych przez władze wyborach prezydenckich.