Światło w tunelu
Rozmowa z Elżbietą Golińską i Markiem Tyburem, twórcami Teatru Protezownia w Zakładzie Karnym nr 1 we Wrocławiu.
Jolanta Kowalska: Od siedmiu lat prowadzą państwo Teatr Protezownia w Zakładzie Karnym nr 1 przy ulicy Kleczkowskiej we Wrocławiu. Teatry właściwie są dwa, bo pan Marek pracuje na oddziale męskim, a pani Elżbieta – na kobiecym. Jak się narodził ten projekt?
Elżbieta Golińska: Nie wymyśliliśmy sobie tego miejsca do pracy sami. To była propozycja dyrektor działu penitencjarnego, pani Beaty Grabińskiej. Nie przyjęliśmy jej od razu. Minęły ze dwa tygodnie, zanim powiedziałam o niej Markowi.
Marek Tybur: Kiedy rozpoczynaliśmy pracę w więzieniu, wciśnięto nas do pomieszczenia po byłej protezowni. Pomyśleliśmy, że to dobry pomysł na nazwę teatru – w końcu robimy w nim protezy duchowe.
Mieliście wątpliwości?
MT: Mieliśmy bardzo długo, nawet w trakcie pracy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, w jaki sposób funkcjonuje więzienie od wewnątrz, jak wyglądają w nim relacje międzyludzkie. Mieliśmy też trochę obiekcji moralnych. Przekonaliśmy się zresztą, że tego typu działalność za murami niekoniecznie bywa przedmiotem powszechnej społecznej aprobaty. Znajomi dopytywali się, czy nie mamy problemu z tym, że robimy coś dla dobra przestępców. Przecież na zewnątrz z pewnością żyją osoby przez nich skrzywdzone, a my tu im urządzamy sanatorium, realizując wspólnie eksperymenty artystyczne. Oczywiście pojawiały się wątpliwości, gdy dowiadywaliśmy się, że mamy w grupie mordercę. Najczęściej jednak nie wiemy z kim pracujemy, bo po prostu o to nie pytamy. Świadomość tego, co ci ludzie mają na sumieniach, nie ułatwiałaby nam porozumienia.
Szliście tam państwo z nadzieją, że możecie im pomóc?
MT: Szliśmy tam w kompletnej niewiedzy.
EG: Ja nie wiedziałam nic o tym miejscu. Szłam tam z ciekawością i obawą, czy będę potrafiła nawiązać jakikolwiek kontakt. Mieliśmy w głowie projekt warsztatów teatralnych, ale wiedzieliśmy od początku, że zechcemy pokazać ich efekt, więc produktem finalnym będzie spektakl lub przynajmniej etiuda. Jako aktorka wiem, jak bardzo ważna jest reakcja widza, potrzeba konfrontacji z nim nadaje przecież sens pracy w teatrze.
To miał być projekt artystyczny czy wychowawczy?
EG: Artystyczno-terapeutyczny, terapia przez sztukę. Wiedziałam, że w takim miejscu nie da się robić tylko teatru, bez wchodzenia w inne rejony. Miałam świadomość tego, że zetknę się tam z konkretnymi ludźmi , z ich problemami i z tym, co zostawili za więzienną bramą.
Byliście na to gotowi?
MT: Ja nie. W trakcie pracy wielokrotnie musiałem korygować swoje wyobrażenia o tym, co można zrobić za murami, lecz pierwotne założenia pozostały niezmienne. Poszedłem tam po to, by robić teatr, który mnie interesuje. Wiedziałem, że nie będę robić psychodramy. Nie chciałem ich traktować jak amatorów bawiących się w teatr. Od początku pragnęliśmy umieścić poprzeczkę wyżej, robiąc założenie, że pracujemy bez taryfy ulgowej, na optymalny efekt artystyczny. Z perspektywy czasu ta filozofia okazała się słuszna. Fakt, że więźniowie poczuli się pełnowartościowymi twórcami, dokonał większych zmian w ich osobowości, niż gdybyśmy używali teatru wyłącznie w charakterze socjoterapii.
EG: Ja zupełnie nie wyobrażałam sobie spotkania z tymi ludźmi. Byliśmy do tego stopnia onieśmieleni, że na pierwsze zajęcia z mężczyznami i kobietami poszliśmy razem. Nie spodziewałam się, że będziemy pracować bez strażnika i zostaniemy z nimi sam na sam. Na początku było mi bardzo trudno. O ile to pierwsze spotkanie z mężczyznami przeszło dla mnie bezboleśnie, o tyle po zajęciach z kobietami nie mogłam się długo pozbierać. Rozmowy z nimi bywały bardzo emocjonalne , widać było, że miały potrzebę wyrzucenia z siebie wszystkich żalów, więc gdybym nie stawiała żadnych granic, opowiadałyby mi głównie o swoich problemach. Oczywiście, na ile to możliwe, staram się ich słuchać, nie da się oddzielić pracy teatralnej od ich biografii.
W Polsce wyszła niedawno książka Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści, zbrodnia, w której opisano fiasko eksperymentu Larsa Noréna w więzieniu w Tidaholm. Słynny dramaturg napisał dla grupy osadzonych tam więźniów sztukę „Siedem trzy” i wystawił ją na deskach państwowego teatru. Po trzecim spektaklu jeden z nich, korzystając z przepustki, wziął udział w napadzie na bank, podczas którego zginęło dwóch policjantów. Okazało się, ze teatr nie zadziałał terapeutycznie, wręcz przeciwnie, wzmocnił naganne postawy więźniów, którzy wygłaszali ze sceny faszystowskie manifesty. Popełniono jakiś błąd?
EG: Jestem pewna, że tak. Zarówno ze strony ekipy teatralnej, jak i administracji więziennej. Lars Norén stwierdził po zakończeniu projektu: „Artyści odpowiadają wyłącznie za jedną rzecz: tworzenie dobrej sztuki”. Oznacza to, że wykorzystał tych więźniów do swoich celów. Do takiego miejsca nie można przychodzić z założeniem, że interesuje nas tylko sztuka – trzeba wziąć również odpowiedzialność za uczestników przedsięwzięcia, za emocje, jakie wyzwala w nich teatr. Nie można zostawiać ich samym sobie. Wierzę w to, że teatr może pomóc w przemianie osobowości, choć mam świadomość, że może się to przydarzyć nielicznym. Trzeba mieć wrażliwość na partnerów w tej pracy, nie wolno traktować ich przedmiotowo. Pierwsze cztery spektakle, jakie robiłam w grupie kobiecej, powstały na kanwie tekstów, które one same pisały. Podczas prób do przedstawienia Tańce nasze codzienne zadawałam im pytania: kogo skrzywdziłam? Kto mnie skrzywdził? Jakie są moje marzenia? Starałam się zbudować sytuacje sceniczne wokół ich wypowiedzi na te tematy. Zawsze próbuję wsłuchać się w to, co one mają do powiedzenia, i nadać temu jakąś formę.
A jak jest z mężczyznami? Terapeutyczna moc teatru przynosi efekty?
MT: Tak, mamy nawet tego dowody, niestety, nie wiem, czy są to efekty trwałe. Nie mam możliwości śledzenia losów uczestników tych projektów za murami. Chociaż chciałbym wiedzieć, jak potoczyło się życie przynajmniej dwóch więźniów. Jeden z nich – mały, chudy człowieczek, którego nazywano „Siekierką”, na początku tylko uparcie zaglądał do naszej sali prób. Okazało się później, że był zbyt nieśmiały, by po prostu wejść i poprosić o włączenie do grupy. W końcu przyjąłem go do zespołu i w krótkim czasie stał się najciekawszym aktorem w całym towarzystwie. Sukces na scenie zjednał mu respekt u współwięźniów, z przerażonego światem stał się twórczym, dowcipnym i pewnym siebie. Gdy wychodził na wolność, był zupełnie innym człowiekiem. Kolejny przykład to więzień „Gąbka”, który okazał się urodzonym mimem. Gdy pokazywał na scenie palenie papierosa, to potrafił tej prozaicznej czynności nadać niemal kosmiczny wymiar. Ma też wielki talent plastyczny. Podczas zajęć okazało się, że człowiek, który nigdy nic nie narysował, przygotowywał fantastyczne prace.
EG: Nie zapominamy o tym, że ci więźniowie wyjdą kiedyś na wolność. Ważne jest – z czym wyjdą? Chcemy, żeby wynieśli stąd jakieś wartości i te staramy się im przekazać. Miewam czasem dowody na to, że nasza praca zasiewa w nich jakieś dobre ziarno. Niektóre z tych kobiet po wyjściu odnajdują mnie i dają mi odczuć, że to nasze spotkanie było dla nich ważne. Podstawowym problemem jest jednak to, czy człowiek chce się zmienić.
Teatr daje im szansę rozliczeń ze sobą czy jest furtką do ucieczki?
MT: Ja mogę mówić tylko o mężczyznach. Robię z nimi teatr, posługujący się środkami pantomimy i ekspresji ruchowej. Podczas prób zauważyłem, że oni odreagowują różne sytuacje ze swojego życia. Bardzo dobrze się spełniali w rolach oprawców i ochroniarzy. Robili to z pasją, tak, jakby chcieli za coś się odkuć, wziąć odwet za upokorzenia za kratami. Tak było w naszym pierwszym spektaklu, zrealizowanym na motywach Procesu Kafki. Z czasem, gdy nasze przedstawienia podążały coraz bardziej w stronę surrealistycznej metafory, zauważyłem, że tej chęci odreagowania jest coraz mniej. Oni czuli się wystarczająco dowartościowani, gdy uzyskiwali ze strony widowni potwierdzenie, że spektakl po prostu się udał. Wystarczyła świadomość, że ich praca przyniosła pożądany efekt, by coś się w nich zmieniło. Nie chodziło przy tym o satysfakcję z bycia oklaskiwanym, lecz o poczucie, że się jest częścią wspólnoty, która robi coś ważnego. To była wartość, której dotąd w życiu prawdopodobnie nie znali.
Jak się robi z więźniów aktorów? Praca w teatrze wymaga nie tylko umiejętności pracy w grupie, ale i dyscypliny.
MT: Mężczyźni mają dyscyplinę. Pracują zadaniowo i motywują się nawzajem.
EG: Z kobietami jest trochę trudniej, one nie mają tej determinacji. Ale w niektórych odzywa się niezwykła wrażliwość. Pamiętam, gdy robiliśmy spektakl Poławiacze deszczu, na jednej z pierwszych prób poprosiliśmy więźniarki o wykonanie etiudy. Jej tematem było łowienie kropli dżdżu jako metafory dobra, piękna, wartości duchowych. Jedna z dziewczyn zrobiła to tak niesamowicie, że inne się popłakały. Na kilka dni przed premierą okazało się, że otrzymała zwolnienie warunkowe i nie będzie mogła zagrać. Gdy się o tym dowiedziała, była zrozpaczona. Błagała mnie, by mogła wrócić i wziąć udział w spektaklu. Nie było to łatwe, bo to w końcu więzienie, poza tym przestrzegano mnie, by przygotować dublurę, bo jej powrót jest mało prawdopodobny. Okazało się, że jednak wróciła. Gdy w dniu premiery spotkaliśmy się przed więzieniem, w pierwszej chwili jej nie poznałam – była już kobietą z innego świata, dobrze ubraną, ze świeżą fryzurą i makijażem. Od tamtej pory widujemy ją czasem, pojawia się także na spektaklach, w których gram we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Myślę, że akurat jej te zajęcia bardzo dużo dały. Napisała mi kiedyś, że nie czuła się na nich oceniana, lecz doceniona. Wierzę w to, że ta praca pomogła jej spojrzeć inaczej na samą siebie i uwierzyć w to, że jest coś warta. Wcześniej regularnie wracała do więzienia. Od tamtego czasu to się już nie zdarzyło.
MT: Oni doceniają to, że traktujemy ich serio. Jak już mówiłem, poszliśmy do więzienia nie po to, by prowadzić tam wyłącznie terapię, lecz by robić także poważny teatr. Z czasem doprowadziliśmy do powstania nawet nieźle wyposażonej w sprzęt kameralnej sali teatralnej, z widownią na około 80 miejsc.
Wśród więźniów jest duża rotacja. To pewnie utrudnia pracę nad długofalowymi projektami?
EG: Kobiety na Kleczkowskiej przebywają czasowo. Zdarza się więc, że rozpoczynam pracę z dwunastoma osobami, a w premierze bierze udział osiem. Jest to oczywiście problem, na szczęście nauczyłam się radzić sobie z nim. Już w trakcie prób biorę pod uwagę konieczność zastępstwa. Nawet w nagłych przypadkach dziewczyny świetnie sobie radzą. Potrafią przez noc przygotować się do dodatkowej roli. Grupa męska w zasadzie nie doświadcza tego problemu.
MT: To jest bardzo specyficzne towarzystwo. Mężczyźni na przykład prawie w ogóle nie mają tremy. Może to się bierze z ich doświadczeń życiowych. Trudno się dziwić, że świetnym aktorem okazuje się oszust. Ktoś taki musi przecież w życiu umieć przekonywająco zagrać określone role. Miałem w zespole kogoś takiego i muszę powiedzieć, że był niesamowity: dostawał zadanie i po prostu zmieniał się w tę postać. Nie widziałem wcześniej człowieka, który potrafiłby z marszu wejść w dowolną rolę – i być w tym tak wiarygodnym! A on robił to z wdziękiem i niesłychaną łatwością!
EG: Bywa i tak, że to oni ośmielają nas do stopniowania zadań. Ja, zanim zdecydowałam się robić z dziewczynami przedstawienia na podstawie tekstów Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Szymborskiej czy Świrszczyńskiej, nagrywałam ich głosy i podczas spektaklu puszczałam je z offu. W końcu one zapytały mnie: „Dlaczego pani w nas nie wierzy? My chcemy mówić na scenie!”. Muszę przyznać, że na początku rzeczywiście nie wierzyłam, że to będzie możliwe. Okazało się jednak, że one potrafią mówić bardzo trudne teksty. Nasz ostatni spektakl – Otwórz drzwi snom na podstawie poezji Anny Świrszczyńskiej, zdobył pierwszą nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Więziennej Twórczości Teatralnej w Poznaniu. Dziewczyny rzeczywiście świetnie sobie poradziły z tym materiałem, nauczyły się też słuchać nawzajem. Dla nich brawa to nie tylko wyraz uznania, ale również coś w rodzaju małej przepustki na wolność. To im daje nadzieję, że zostaną zaakceptowane po drugiej stronie muru, bo większość z nich zwyczajnie boi się wyjścia. Nie wiedzą, co dla nich będzie oznaczał powrót do dawnego życia.
MT: Ja w mojej pracy z mężczyznami raczej nie używam słowa. Posługujemy się ekspresją ciała i elementami pantomimy, toteż praca nad warsztatem aktorskim polega na kształtowaniu formy zewnętrznej. Staram się też dobierać ich w obsadzie stosownie do charakteru postaci, wykorzystując przy tym ich naturalne możliwości ruchowe.
EG: Role w takim teatrze zawsze muszą przystawać do osobowości aktorów. Nie robimy castingów, niewiele też wiemy o naszych podopiecznych przed przystąpieniem do pracy, dopiero podczas warsztatów rozpoznajemy, jakim zadaniom są w stanie sprostać. Ale niektórzy z nich bardzo ambitnie pracują, by przezwyciężyć swoje ograniczenia. Robią to sami w celi – i czasem potrafią nas zaskoczyć. Ta praca i poczucie jej wartości pozwala im inaczej spojrzeć na czas spędzony w więzieniu. Jedna z dziewczyn powiedziała mi, iż wydawało jej się dotąd, że prawdziwe życie jest tylko za murem – to do niego się tęskni i tam pragnie wrócić. Tymczasem teatr uświadomił jej, że to, co dzieje się tutaj, to jest również ważna część jej życia, co więcej – już teraz musi pracować na to, jaka będzie jej przyszłość tam, na wolności.
Więźniowie-aktorzy nie odczuwają żadnych barier? Zdarzały się zadania, które budziły opór?
EG: Tak, bywało, że ktoś się wstydził założyć perukę, niektórzy boją się ośmieszyć przed współwięźniami.
MT: Gdy przygotowywaliśmy spektakl Stary klaun, to część nowych aktorów wręcz zrezygnowała, bo okazało się, że będą musieli założyć czerwone nosy. Przedstawienie ostatecznie udało się nadzwyczajnie i zdobyło w ubiegłym roku I nagrodę na Międzynarodowym Przeglądzie Sztuki Więziennej w Sztumie. Drażliwych sytuacji jest jednak sporo, lęk przed ośmieszeniem się i brakiem akceptacji działa bardzo silnie w tym środowisku. Żaden więzień też nie przebierze się za kobietę. Mieliśmy w zeszłym roku taką sytuację i rolę żeńską zagrała ostatecznie jedna z dziewczyn.
Co to doświadczenie dało wam?
EG: Gdy zdarzały mi się zjawiskowe dziewczyny, a kilka takich było, wtedy myślałam: „Boże, dlaczego ja tak nie potrafię?”. Myślę, że nie tylko my im coś dajemy, ale też zdarza się nam brać coś od nich. Poza tym kontakt z tamtym światem daje pewien dystans do życia. Mamy tam wgląd w bardzo dramatyczne biografie i z tego punktu widzenia nasze problemy wydają się czasem dość błahe. Dzięki tej pracy mogłam inaczej spojrzeć na swoje życie, również zawodowe. Czasem nawet odwracały się proporcje: to, co przeżywałam podczas tych zajęć w więzieniu, było tak fascynujące, że przyćmiewało to, co się akurat działo na mojej macierzystej scenie. Miałam taki moment, że teatr wydał mi się po prostu śmieszny, a to co w nim robię – mało poważne. Doświadczenie więzienne było bardziej prawdziwe. Fascynująca jest bezpośredniość tego spotkania. Ja nie jestem sędzią dla tych ludzi, ale czuję, że jestem w stanie im coś dać, pokazać jakieś światełko w tunelu.
Czym jest to światełko?
EG: Sami więźniowie określają to najlepiej, mówiąc, że teatr daje im poczucie wolności, bo przywraca wiarę w to, że mogą być w życiu tym, kim chcą. Mogą stać się takimi, jakimi chcieliby siebie widzieć, przekraczać granice własnej słabości i modelować własną biografię wedle marzeń. Oczywiście nie wszystkim to się udaje, ale teatr daje też świadomość, że finalny efekt tej pracy wymaga siły, samodyscypliny i determinacji. Emocjonalne zaangażowanie w tę pracę wytwarza też tam za kratami niezwykłe poczucie więzi. Przypominam sobie, że jedna z dziewczyn, która zresztą podczas zajęć sprawiała duże kłopoty i nie rokowała zbyt długiego pobytu na wolności, odezwała się po kilku latach od wyjścia. Napisała do mnie, że ma firmę, nieźle jej się wiedzie, i że chciałaby pomóc naszemu teatrowi choćby w szyciu kostiumów. Staram się nie wykorzystywać takich sytuacji, ale w tym geście było coś wzruszającego.
MT: Myślę, że najcenniejsze jest to, że dajemy im możliwość poznania siebie i pokazujemy jakiś horyzont wartości. Teatr stwarza możliwość transformacji, stania się na chwilę kimś innym – jeśli człowiek okaże się silny, to ten efekt przemiany może być głębszy. Oczywiście my też się w tej pracy spełniamy – nie tylko jako artyści, lecz również jako ludzie. Mam przy tym osobistą satysfakcję, bo udaje mi się tam za murami rozwijać estetykę, którą uprawiałem kiedyś w Teatrze Kalong. Choć po latach zastanawiam się, czy większej radości niż bycie artystą nie dało mi w życiu to, że stałem się przewodnikiem po świecie sztuki dla innych.
15-01-2016
galeria zdjęć Spektakle Teatru Protezownia w Zakładzie Karnym nr 1 we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
Marek Tybur – historyk sztuki, scenograf, ilustrator, edukator (wykłady z historii sztuki, plastyki, scenografii), założyciel i kierownik artystyczny wrocławskiego teatru Kalong. Jest twórcą scenariuszy teatralnych, scenografii, opracowań muzycznych i reżyserii, należy do Polskiego Ośrodka Lalkarskiego Polunima. Od 1987 roku prowadzi w kraju i za granicą warsztaty teatralne. Od siedmiu lat realizuje zajęcia teatralne, a od dwóch plastyczne w Zakładzie Karnym nr 1 we Wrocławiu w ramach projektu Protezownia. Od wielu lat jest scenografem festiwalu Jazz Nad Odrą, oraz reżyserem parad jazzowych odbywających się w ramach tego festiwalu.
Elżbieta Golińska – aktorka teatralna, filmowa i dubbingowa, kostiumolog i scenograf, pracująca od wielu lat we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Zagrała tu w kilkudziesięciu spektaklach takich reżyserów, jak m.in. Paweł Passini, Marek Fiedor, Krystyna Meissner, Anna Augustynowicz, Michał Zadara, Agnieszka Olsten, Jan Klata, Piotr Cieplak, Paweł Miśkiewicz, Piotr Tomaszuk, Kazimierz Braun.