Trudny romans z panią Moru
Magda Piekarska: Jak się wraca do grania w reżimie sanitarnym?
Irena Sierakowska: Próbowałam sobie to wcześniej wyobrazić. Jako widzka oglądałam kilka spektakli już po zakończeniu lockdownu, starałam się więc przygotować na to doświadczenie. Ale kiedy stanęłam na scenie, zrozumiałam, że na taką sytuację przygotować się nie da. Trudno nie mieć wrażenia, że widownia jest inna.
Czyli jaka?
Irena Sierakowska: Wydaje się obojętna. Dopiero potem stopniowo wyczuwa się pewną subtelną energię, minimalne reakcje. Jest to coś nowego i trudnego dla nas. Może to kwestia maseczek, a może tego, że widzowie oddzieleni od siebie pustymi fotelami są mniej ośmieleni do współuczestnictwa w spektaklu.
Piotr Mokrzycki: Miałem dwa różne doświadczenia z graniem po lockdownie. Ta dziwna premiera Pani Moru z rozproszoną widownią i maseczkami jest drugim z nich. I rzeczywiście, przepływ energii z widowni w kierunku sceny jest tu w jakiś sposób zablokowany, pojawia się rodzaj skrępowania w reakcjach. Może się oswoimy, przywykniemy do tego. Natomiast dwa tygodnie temu zagraliśmy w Poznaniu na 30. Festiwalu Malta Piosenki na koniec świata w reżyserii Macieja Podstawnego. To był pokaz plenerowy, bez takich restrykcji jak tu. Oczywiście były odległości między widzami, część osób miała zasłonięte twarze, jednak w pewnym sensie było jak dawniej, przed lockdownem.
Irena Sierakowska: Oczywiście cieszymy się z pracy, wspólnego grania. Premiera była dla nas świętem, a choć nie było tradycyjnego bankietu, spotkaliśmy się potem nieoficjalnie, żeby ją uczcić. Wiemy, że nie ma pewności, jak to będzie dalej wyglądało. Towarzyszy nam chaos, brak jasnej perspektywy i tego poczucia wspólnotowości po stronie widzów, atmosfery charakterystycznej dla teatru sprzed pandemii. Jestem przyzwyczajona do tego, że jak jest pełna sala, temperatura w trakcie spektaklu stopniowo rośnie. Tu tak się nie dzieje, co mnie dezorientuje. Cóż, to najwyraźniej coś, do czego będziemy musieli przywyknąć, po obu stronach sceny. I wierzę, że kiedy minie trochę czasu, ludzie nie będą się już bali reagować.
Myślisz, że się boją?
Irena Sierakowska: Tak, to się wyczuwa. Nawet oklaski na premierze były inne. Wiem od znajomych, którzy oglądali spektakl, że im się podobało, że oklaski nie odzwierciedlały rzeczywistych reakcji. A my jesteśmy głodni pracy, głodni sceny. Tym bardziej że Sebastian Majewski wymyślił w Pani Moru formę, która nawiązuje do tego kryzysu, który nas dotknął. Także inscenizacyjnie – nasze przedstawienie jest surowe, sami kleimy na scenie kostiumy. I nie mamy się za czym schować, zarówno od strony muzycznej, jak i wizualnej. Lubię grać w spektaklach, które trafiają w swój czas, a Pani Moru ten czas odzwierciedla.
W tym czasie zadaje się z niepokojem pytanie, czy teatr jest jeszcze potrzebny.
Irena Sierakowska: Wierzę, że tak. I nie chcę, żeby był bardziej niszowy niż dziś. Tak naprawdę żyjemy w bańce, nasi znajomi oczywiście chodzą do teatru, ale to jest w skali społeczeństwa niewielka grupa. Nie byłoby dobrze, gdyby ta widownia jeszcze się zredukowała. Dziś, przy reżimie sanitarnym, możemy powiedzieć, że mamy w teatrze stuprocentową frekwencję. Ale to oznacza, że przedstawienie na dużej scenie ogląda maksimum czterdzieści osób, a na kameralnej dwadzieścia pięć. Pół roku wystarczyło, żeby część dotychczasowych teatralnych widzów przyzwyczaiła się do wygody, do seriali oglądanych w Internecie. Może dlatego nie zdobywają się na wysiłek, żeby wyjść z domu i pójść do teatru. Może winne jest rozleniwienie albo stres przed spotkaniem czy strach przed wirusem. Jedno jest pewne – przez izolację ludzie zapadli się w sobie.
Piotr Mokrzycki: Chcę wierzyć w głód teatru, w to, że jest potrzebny nie tylko nam, którzy go tworzymy, ale też tym, którzy przychodzą, żeby zasiąść na widowni.
Jak długo trwała u was przerwa w pracy?
Irena Sierakowska: 28 lutego zagrałam premierę Żeglarza Szaniawskiego w reżyserii Wojtka Rodaka, 8 marca – ostatni pokaz tego spektaklu. Miałam mieć tydzień przerwy, wyjechałam do Warszawy. Ostatecznie ta przerwa potrwała pół roku.
Piotr Mokrzycki: Ja byłem w próbach do spektaklu Cenci w reżyserii Sebastiana Majewskiego, spektaklu inspirowanego tekstami Juliusza Słowackiego i Percy’ego B. Shelleya. Zbliżała się premiera, ostatnia próba odbyła się 12 marca, a dzień później teatr został zamknięty, a my rozjechaliśmy się do domów. Lockdown przyszedł nagle, mogę powiedzieć, że wziął mnie z zaskoczenia. Owszem, mówiło się o wirusie, te informacje krążyły, a kiedy nagle pojawiły się doniesienia o pierwszych zakażeniach w Polsce, nasza aktorka Irena Wójcik powiedziała: „przygotujcie się, za chwilę może być poważnie, zamkną nas i to nie na tydzień, dwa, ale na dłużej”. Pomyślałem, że przesadza, a już tydzień później udzieliła mi się nerwówka i biegałem do marketów po zakupy, żeby zabezpieczyć się na jak najdłużej. Ale ten pierwszy moment to był szok. Jaki lockdown? Przecież za chwilę premiera Cenci, zaczęły się próby do Cyrana de Bergerac Katarzyny Raduszyńskiej, następne produkcje w przedbiegach. I tak przez pierwsze trzy miesiące – oczekiwanie, niepewność przy ogłaszaniu kolejnych etapów odmrażania gospodarki, niecierpliwe zadawanie sobie pytań bez odpowiedzi: kiedy wreszcie będziemy mogli wrócić? Działać? Robić? Potem okazało się, że premiera Cenci została odłożona na bliżej nieokreślony czas, bo spektakl zmienił sens, stracił swoją siłę w tym zupełnie nowym kontekście. Pierwszy raz w życiu poczułem coś podobnego. Byłem rozgrzany, gotowy na spotkanie z publicznością i nagle wydarzyło się coś tak bezprecedensowego. Ostatni raz zagrałem 6 marca Duchologię polską w reżyserii Jakuba Skrzywanka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu i nie uwierzyłbym, gdyby wtedy ktoś powiedział, że za chwilę odetną mi „prąd” na pół roku.
Irena Sierakowska: Ja mam za sobą doświadczenie odcięcia od teatru. Skończyłam szkołę w 2008 roku i długo funkcjonowałam jako wolny strzelec, współpracując z różnymi scenami. I przyszedł moment złej passy, kiedy musiałam zarabiać na życie, pracując jako kelnerka w barze sushi. Przez dwa lata myślałam, że już nigdy nie uda mi się wrócić do zawodu. Jakby wszystko się zamroziło. Z perspektywy czasu tamten dwuletni okres życia bez teatru był gorszy od pandemicznej izolacji. Nie wiedziałam wtedy, czy kiedykolwiek stanę jeszcze na scenie. Teraz nie miałam tak katastroficznych skojarzeń, nie myślałam o lockdownie jako o czymś nieodwracalnym, tylko jak o czymś trudnym.
Jaki to był czas?
Piotr Mokrzycki: Bardzo dziwny. Ale abstrahując od życia teatralnego, spędziłem sporo czasu z moją rodziną, na tak intensywne bycie razem na co dzień nie mogłem sobie pozwolić.
Irena Sierakowska: To był ciekawy czas, budzi we mnie sprzeczne emocje. Uświadomił mi, w jak wielkim stopniu aktorstwo mnie definiuje. I wciąż nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wiem, że potrzebuję grania i teatru jak powietrza. Ponieważ przez wiele lat opierałam całe swoje życie na aktorstwie, okazało się, że bez energii pracy, grania, trudno jest mi utrzymać poczucie własnej wartości. Z drugiej strony, prywatnie był to dla mnie super czas, nie byłam w izolacji sama, co było dla mnie nowe i piękne. Zaczęłam więc stawiać sobie pytanie, która sfera jest ważniejsza, odkryłam w sobie naturę kota domowego, wiodącego życie bez bodźców, adrenaliny, stresu. Poza tym nikt w naszym środowisku nie wychodził na scenę. Nie odbywały się premiery, nie były grane spektakle. Nie mieliśmy poczucia, że coś nas omija.
Piotr Mokrzycki: Doceniałem możliwość zaszycia się w domu, ale brakowało mi spotkań. Rozmowy online to jednak nie to samo. Dlatego tak cieszę się, że wreszcie coś drgnęło, że zaczęliśmy pracować, że poczuliśmy przypływ tej nowej energii, frajdę, jaką daje granie. Oczywiście wciąż mówimy o fantastycznej sytuacji, w której nie dochodzi do zaostrzenia rygorów. Tak naprawdę przyszłość to przecież wróżenie z kart.
A jak radziliście sobie z lockdownem finansowo?
Irena Sierakowska: Jesteśmy na etatach, nie mamy najgorzej, nasza sytuacja jest korzystniejsza od tej, w jakiej znalazła się większość naszych kolegów, wolnych strzelców. Freelancerka ma swoje plusy, jednak etat okazał się tu zbawienny. My w Szaniawskim, czuliśmy się zaopiekowani, dyrekcja dbała o to, żebyśmy nie zginęli. Bardzo szybko pojawiły się dodatkowe działania, nagrywanie filmików na stronę internetową traktowane jako praca. Czuliśmy, że poprawa naszej sytuacji jest priorytetem.
Piotr Mokrzycki: Znajomi musieli składać wnioski o zapomogi, o dofinansowania z programu „Kultura w sieci”, potem musieli je zmieniać, dostosowywać, bo okazywało się, że działania zaplanowane na pół roku trzeba ograniczyć do trzech miesięcy. My też w pewnym stopniu zostaliśmy wyłączeni. W tym trudnym czasie w naszej branży nie było praktycznie żadnych możliwości dorobienia, ale etat dawał nam stabilizację. Moim sąsiadom obniżono pensje – mieli wybór: albo się na to zgodzą, albo zostaną bez pracy. Nam tych trudnych dylematów oszczędzono.
Irena Sierakowska: Może dlatego nie była to trauma.
Jak wyglądała praca nad Panią Moru?
Piotr Mokrzycki: Sebastian wysłał nam pierwszą wersję tekstu. Pierwsze próby odbywały się online, na Zoomie, czytaliśmy tekst, gadaliśmy o nim. Po tych dyskusjach pod koniec lipca pojawiła się ostateczna wersja, a pierwszą długo wyczekiwaną próbę na żywo odbyliśmy 25 sierpnia. To była ekspresowa, zwariowana praca.
Polubiliście ten tekst od pierwszego wejrzenia, pierwszej lektury?
Irena Sierakowska: Tak, bo ogromną jego zaletą jest niedosłowność, alegoryczność, baśniowość.
Piotr Mokrzycki: I humor, taki bolesny momentami. Jest zabawa, ale i sporo poważnej refleksji.
Irena Sierakowska: Ja poczułam ulgę, że nie jest to publicystyka. A mimo to Pani Moru mówi dokładnie w punkt o tym momencie, w którym znaleźliśmy się jako ludzie teatru i jako obywatele. Spodobało mi się też, że jest to spektakl hołdujący idei „róbmy, co możemy, z tego, co jest pod ręką”.
Na scenie stwarzacie świat ze słów i z papieru posklejanego taśmą. Jeśli to metafora, to co jest tą taśmą?
Irena Sierakowska: Tęsknota, determinacja, imperatyw, potrzeba, głód pracy i teatru. Bo to jest spektakl o tym, jak bardzo chcemy robić teatr. I jak go robimy, używając tego, co mamy w zasięgu, wykorzystując ograniczenia.
Piotr Mokrzycki: Co brzmi bardzo aktualnie dziś, w dobie kryzysu, kiedy w każdej chwili mogą pojawić się cięcia.
Irena Sierakowska: A my chcemy teatru, chcemy tej wspólnoty.
Piotr Mokrzycki: Więc nawet jeśli nie mamy muzyki, zaśpiewamy sobie menueta.
Macie swój ulubiony moment w Pani Moru?
Piotr Mokrzycki: Mój to chyba ten, kiedy wychodzi na scenę mój kolega jako prezydent Internetu i z manierą Marlona Brando z Ojca chrzestnego obwieszcza światu, jak rozwiązać ten kryzys. Bo Internet jest pełen takich recept, w większości zawodnych. Okazał się zawodny nawet w naszej dziedzinie, kiedy teatralne życie online okazywało się w wielu przypadkach rozczarowujące. Zwłaszcza w pierwszym etapie, kiedy aktywność wielu scen sprowadzała się do wrzucania zapisów spektakli do sieci. Ja dość szybko odpadłem – na dłuższą metę tego nie dało się oglądać.
Irena Sierakowska: Trzeba dodać, że Pani Moru jest przedłużeniem projektu 150 mkw, w ramach którego Sebastian napisał każdemu z nas monolog, nawiązujący do wcześniejszych naszych ról. Każdy z nas odegrał na tej podstawie scenę przed kamerą.
Co było w waszych monologach?
Irena Sierakowska: Mój nawiązywał do sceny z Teraz każdy z was jest Rzeczpospolitą, w której zrywam nenufary i płaczę. Dlatego aktorka Irena Sierakowska w moim monologu proponuje, żeby w czasie pandemii zrobić papierowe kwiaty techniką origami i rozdać je widzom. „Róbmy te kwiaty” – mówi. I ten motyw wraca w spektaklu Pani Moru. Co ciekawe, nigdy wcześniej nie robiłam papierowych kwiatów w ten sposób, musiałam obejrzeć parę tutoriali na YouTube o kwiatach z origami przed nagraniem filmiku.
Piotr Mokrzycki: Mój z kolei był próbą uchwycenia tych wszystkich stanów, w jakich znaleźliśmy się jako zespół. Jedność, napięcie, skupienie bez udawania, z poczuciem, że dzieje się coś bardzo wyjątkowego, nieznanego, niepokojącego, co nas wszystkich zmieni. Jak? Tego jeszcze nie wiemy. Pojawia się myśl, że może: „te najważniejsze spektakle w historii widzi tylko widownia w liczbie pi”. W takich chwilach najbliżsi, rodzina, stają się całym twoim kosmosem.
Jak sobie wyobrażacie teatr za kolejne pół roku?
Irena Sierakowska: Chciałabym, żeby ruszyły festiwale teatralne, żeby zapełniła się widownia, żeby wróciło poczucie wspólnoty. Pandemia na pewno zmieni teatr, rzecz w tym, żeby go wzbogaciła, a nie ograniczyła. Chcę, żeby wrócił nastrój dawnych premier, ta koncertowa, niemal stadionowa energia.
Piotr Mokrzycki: A mi się marzy, żebyśmy za pół roku mieli napęd do kolejnej pracy, odwagę i poczucie, że damy radę, że przetrwamy.
W waszym spektaklu pani Moru mówi, że nigdy nie przychodzi niezaproszona. Jeśli mielibyście ją zaprosić, to po co? Jaki sens można znaleźć w minionym półroczu?
Irena Sierakowska: Taki, że ten czas zmusił nas do czegoś, na co sami nigdy byśmy się nie zdecydowali, czyli na poznanie siebie w oderwaniu od teatru, od aktorstwa. I dlatego był dla nas czymś bardzo ważnym. Mnie nauczył, żebym tego, co mam, nie traktowała jako danego raz na zawsze.
Piotr Mokrzycki: Społeczna izolacja dała mi możliwość zwolnienia, przyjrzenia się, jak wyglądają moje relacje z najbliższymi, skupienia się na nich. Odkrywania siebie na nowo bez kontekstu pracy, życia zawodowego.
Irena Sierakowska: Wreszcie mogłam pomyśleć o Irenie Sierakowskiej nie jako o aktorce, więc na poziomie przemyśleń, refleksji nie był to czas stracony. Ale praktycznie wręcz odwrotnie – miałam poczucie, że straciłam formę, bałam się, że nic nie potrafię, czułam panikę, że zapomnę tekstu. Kiedy przyszedł ten moment, że trzeba było się otrzepać i wrócić na scenę, miałam w sobie mnóstwo lęku, że nie dam rady, że nie potrafię. W snach grałam w spektaklu i nagle uświadamiałam sobie, że nie pamiętam, co za chwilę ma się wydarzyć, że nic nie umiem, jestem totalnie bezradna.
Piotr Mokrzycki: Też tak miałem. I jak tylko pozwolono nam wychodzić bez maseczek na powietrze, zacząłem biegać, żeby przynajmniej fizycznie nie stracić formy. Ale brakowało mi takiego rytmu i wewnętrznego rozgrzania, nigdy dotąd nie miałem tak długiej przerwy między jednym a drugim spektaklem. To był wstrząs dla organizmu. Wracasz, chcesz, jarasz się pracą, a jednocześnie czujesz, że masz dwie lewe ręce i nie wiesz – dasz radę czy nie dasz.
Wyobrażacie sobie życie bez teatru?
Irena Sierakowska: Pewnie jest możliwe, ale po co się tak męczyć?
Piotr Mokrzycki: I co by to było za życie?
Irena Sierakowska: Jakoś by pewnie było. Ale dla mnie taka myśl, że mogłabym nie być aktorką, jest nie do przyjęcia. Bo to priorytet.
Piotr Mokrzycki: W tym zwariowanym czasie miałem w sobie taki wewnętrzny bunt, że odcina mi się coś, co daje mi energię do życia. A kiedy teatry znalazły się dopiero w ostatnim, czwartym etapie poluzowywania obostrzeń, razem z siłowniami, solariami i salonami masażu, pomyślałem, że jesteśmy totalnie niepotrzebni i poczułem się tym zdruzgotany. Nie chcę tak myśleć, nie chcę w to wierzyć. Jesteśmy potrzebni, nie chcę być zmuszony do robienia czegoś innego, skoro lubię teatr.
Irena Sierakowska: Lubienie to mało, to jest coś więcej.
Czyli?
Irena Sierakowska: Mój zawód daje mi szczęście. Pandemia jeszcze mocniej to uzmysłowiła.
Piotr Mokrzycki: Zrozumiałem, jak wielka jest we mnie potrzeba teatru. A jak już tu jestem, to tak – to jest szczęście.
23-09-2020
Irena Sierakowska – aktorka, absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej (2008). Od 1 stycznia 2014 roku aktorka Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Wcześniej gościnnie występowała w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku, warszawskim Teatrze Studio i Teatrze Narodowym w Warszawie. W spektaklu Pani Moru w reżyserii Sebastiana Majewskiego gra Królową.
Piotr Mokrzycki – aktor, absolwent PWST we Wrocławiu (dzisiejsza Akademia Sztuk Teatralnych, 2012). Od 1 stycznia 2013 roku aktor Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, w Pani Moru gra rolę Króla.
Wszystkich dotyka pandemia. Ale nie dajmy się zwariować. Czlowiek jest istotą spoleczną i potrzebuje kontaktów z innymi ludźmi. Dobrze, gdy to sa piękni, wrażliwi ludzie niosący myśl do przekazania innym. Przez cały ten czas zwariowany oglądałam sobie przez internet spektakle Teatru Żydowskiego i wielcem ukontentowana, bo podziwiam i uwielbiam pania Gołdę Tencer i cały jej zespół... Teraz będę miała bliżej do kultury bo Czarny Bór od Wałbrzycha o rzut beretem. Cieszę się i tęsknię . Jak sie tylķo zbierze mój Uniwersytet Trzeciej Młodości to zaraz zrobimy wyprawę do Teatru Szaniawskiego! A tymczasem przesyłam Państwu piękne UKŁONY i życzę pełnej widowni!!!