Csató, dobry Pan Bóg i ja
Dlaczego w ogóle pisuję felietony? Prawdopodobnie dlatego, że w pewien wieczór jesienny przyjaciel mój Edward Csató zjawił się u mnie we „Współczesnym” i rozsiadłszy się w fotelu, oznajmił, że mianuje mnie felietonistą w swoim organie. Naprzód mnie to zdziwiło, później odmówiłem i poprosiłem nawet gościa, żeby sobie poszedł. Potem jednak wskutek jakichś automatycznych prawdopodobnie refleksów myślowych, których istoty do dziś w pełni nie pojmuję, doścignąłem na schodach nowo upieczonego redaktora „Teatru” i oddałem mu się w niewolę.
Jego łagodny terror, przyzwyczajenie, które wdało się z czasem, i niepohamowana żądza bogactw, smutna właściwość mego charakteru, oto przyczyny, dla których pozwoliłem nałożyć sobie okrutne jarzmo. Te same przyczyny będą jednak – chcę wierzyć – tarczą niezłomną, nieprzepartym argumentem na Sądzie Ostatecznym, gdy Pan Świata niezliczonym cnotom i zbożnym uczynkom moim przeciwstawiając dwieście mozolnie spłodzonych felietonów zechce mnie strącić w doliny piekielne. „To nie ja – zawołam – to Csató! Csató i Ty sam, o Boże! Csató gnębił mnie i łudził mirażem potęgi, Ty obdarzyłeś usposobieniem, dla którego nawyk staje się drugą naturą. I ponadto chciwością nieokiełznaną mimo tylu dóbr doczesnych, którymi obdarzyłeś mnie wespół z Panem Ministrem Kultury i Sztuki”. Nie wątpię, że Najwyższy Sędzia przychyli się do mojej argumentacji; Csatę ukarze, mnie zaś ułaskawi.
Oczywiście może się zdarzyć, że Pan Bóg nie poprzestanie na tych usprawiedliwieniach, nawet gdy je uzna za słuszne, ale przeglądając kartka po kartce Listy ze sceny, złożone przez prokuraturę niebieską jako dowód rzeczowy, zapyta, czemu większość z niech jest tak kiepska.
„Kto na dziesięć felietonów nie napisze ani jednego przyzwoitego, zasługuje na piekło. Zgoda. Komu uda się jeden chociażby dobry na dziesięć, temu już tylko czyściec powinien grozić, a kto nie zbłaźni się dwa, trzy lub cztery razy, ten zasługuje na zbawienie wieczne. Mnie raz udało się dwa i pół felietonu po kolei". „Po pierwsze – to Twój osobisty sąd, Panie Boże – odpowiem. – Nie podzielam go. I redaktor Csató też nie. Możesz go zapytać, jeżeli głos jego dobiegnie tutaj z czeluści piekielnych, do których go strąciłeś. Ponadto felietony wcale nie muszą być dobre. Wystarczy, gdy nadają się do czytania. Kiepski felieton to taki, który czytelnik odrzuca zaledwie musnąwszy okiem tytuł, niezły może przeczytać do połowy, dobry czyta do końca, a jeżeli komukolwiek uda się zapamiętać treść utworu do następnego dnia, to znaczy, że autor okazał się mistrzem”.
„Hm, hm” – rzecze Bóg.
„Nie chrząkaj, Boże, tylko posłuchaj – mówię. – Kto na dziesięć felietonów nie napisze ani jednego przyzwoitego, zasługuje na piekło. Zgoda. Komu uda się jeden chociażby dobry na dziesięć, temu już tylko czyściec powinien grozić, a kto nie zbłaźni się dwa, trzy lub cztery razy, ten zasługuje na zbawienie wieczne. Mnie raz udało się dwa i pół felietonu po kolei”.
„Kto to stwierdził? – pyta Pan Bóg – zapewne potępiony Csató?”
„Chociażby nawet – odpowiadam. – Przecież uczyniłeś go naczelnym redaktorem. Jemu więc, nie komu innemu, prawo sądu przysługuje. Zważ przy tym, Boże, że nie wyzbyłem się resztek wstydu, skoro nigdy imienia i nazwiska, a zawsze tylko literki e. a. pod moimi płodami umieszczałem”.
Pan Bóg uśmiechnie się w tym miejscu, a ja, korzystając z dobrego humoru bożego, chcę ciągnąc dalej, gdy On przerywa mi jeszcze jednym pytaniem:
„A na co zasługuje człowiek, który pisze same tylko dobre rzeczy?”
„Przez dziesięć lat z rzędu co dwa tygodnie latem i zimą, a czasem i częściej?” – pytam.
„Tak jest” – mówi Pan Bóg.
Ale już nie muszę odpowiadać, bo z samego dna piekieł, gdzie potępiony Csató w rozczłapanych pantoflach, poczochrany, w paskudnym, brązowym szlafroku skrobie pracowicie szóstą książkę o Słowackim, rozlega się chichot i Pan Bóg zawstydzony własnym niedoświadczeniem milknie.
„Felieton jest jak pieśń słowika – mówię, żeby Go trochę pocieszyć. – Jak wiersz liryczny. Zależny od chwili, od nastroju, od natchnienia. Siadasz, Boże, nad kartką papieru i pojęcia nie masz, o czym będziesz pisał. Przykładasz pióro do kartki i patrz! Aniołeczek, trójkącik, jakieś zygzaki, okręcik, kwiatek, rowerzystka, akt damski. Widocznie diabeł wodzi Twoją rękę. Spluwasz. Przypominasz sobie okrągłe, wyrozumiałe, lecz nieubłagane oblicze Csaty, który telefonował już cztery razy w sprawie spóźnionego felietonu. Uświadamiasz sobie, że wyczerpałeś wszystkie kłamstwa i wybiegi…”
„Hm, hm” – chrząka Pan Bóg.
„Wszystkie wybiegi, i że jeżeli nie odrobisz pensum, to pierwszego zabraknie ci
pięciuset złotych, które przeznaczyłeś na skromną kolację en deux”.
Pan Bóg stuka pastorałem w podłogę.
„Już dobrze – mówię szybko. – Powiedzmy, że kupimy dziecku buciczki za te pięćset złotych. Ale to niczego nie zmienia. Siedzisz już godzinę nad papierem i nic. Napiłeś się czarnej kawy. Rzuciłeś się na tapczan, przeczytałeś pół strony Tomasza Manna, jedną bitwę z Ogniem i mieczem, „Express” sprzed tygodnia. I nic. Wtedy wymyślasz tytuł.
„Tak po prostu?” – pyta Pan Bóg.
„Po prostu. I zaczynasz pisać. Naprzód powoli, potem coraz prędzej. Po godzinie jesteś gotów. Nie potrafisz oczywiście odszyfrować tego, co stworzyłeś, ale maszynistka potrafi. Czytasz i jesteś zdziwiony własnymi poglądami, bo dotąd myślałeś całkiem inaczej. Czytasz drugi raz i już na pół wierzysz w to, co napisałeś”.
„A za trzecim razem?”
„Broń Cię Boże! Nie czytaj po raz trzeci, zanim zecer nie złoży felietonu. A wtedy i tak jest za późno. Łatwiej zmienić zdanie niż felieton”.
Na taki cynizm Pan Bóg nie znajdzie nawet odpowiedzi, ale obiema rękami chwyci się za głowę.
„Nie martw się, Boże – pocieszam Go. – Przecież i wierszopis raz mówi, że rozpacz nim targa, bo świat jest okrutny, drugim razem sławi życie, a w trzecim poemacie przeczy pierwszemu i drugiemu. Wszystko razem składa się mimo wszystko w jakąś całość i chwałę Twoją głosi”.
Tu Pan Bóg chwyci się za brodę i groźnie błyśnie oczyma, ale potem machnie ręką zniecierpliwiony i rzecze:
„Odejdź w pokoju, człowieku, a nie grzesz mi więcej."
„Z pewnością, Panie” – odpowiadam. I wskazując palcem w czeluść na Csatę dodaję: „Jeżeli go stamtąd nie wypuścisz”.
Kłaniam się i odchodzę na palcach ścigany stękaniem potępionego.
E. Axer, Csató, Pan Bóg i ja, „Teatr” 1961 nr 5, s. 7.