AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Karygodne zabawki z Fredrą

Dom dziadka mego, Wincentego Rapackiego, jak i nasz, był opętany miłością do Fredry.

Zemstę umiałem wcześniej niż pacierz. Wiersze fredrowskie często plątały mi się z modlitwą: „Nie wódź nas na pokuszenie...”, ale dalej już waliłem Fredrę: „...Ojców moich wielki Boże...”. W tym miejscu dostawałem od matki tęgiego klapsa, co nic nie pomagało, bo chowając łepetynę pod kołdrę, przekornie kończyłem: „Wszak gdy wstąpi w progi moje...” itd. i z Fredrą na ustach zasypiałem. Pukając do gabinetu mego dziadka, cichutko szeptałem słowami Papkina: „Wolnoż wstąpić...”, na co dziadek (cudowny Milczek na scenie) odpowiadał jako Rejent: „Bardzo proszę...”. Po czym rozmowa toczyła się już w normalnym języku.

Gdy zbyt natrętny wierzyciel wtargnął do mieszkania, kwitowało się go słowami Milczka: „Cześnik wszystko będzie płacił…” Otumaniony, ogłupiały tą odpowiedzią, zmykał jak oparzony. Chorego napominało się: „Szanuj zdrowie należycie, bo jak umrzesz, stracisz życie”. Co prawda kazanie takie niewiele pomagało, ale byliśmy pewni poprawy – wszak Fredro mu radził. Powinno go to było uzdrowić i wystarczyć za wszystkie leki.

Trzeba być aktorem, aby zaznać pełnej rozkoszy obcowania z Fredrą. Najbardziej wyrafinowany smakosz literacki (nawet Grzymała) nie odczuje nigdy tych wzruszeń, ciareczek chodzących po grzebiecie aktora grającego rolę fredrowską. To są te złote krzyże zasługi, jakimi los nas dekoruje.

Trudny jest do grania Fredro, diabelnie trudny, a trudności te zwiększają się stokrotnie, gdy jaki „twórczy” reżyser pragnie odczytać go „na nowo”. Mnie się zdaje, że ani na nowo, ani na staro, ale tak, jak życzył sobie Fredro. Ba, ale to jest właśnie największa sztuka. Bojąc się tych trudności, pragnąc je ominąć, reżyserzy chwytali się różnych pomysłów ni w pięć, ni w dziewięć, dobudówek sytuacyjnych, wtrącając sceny, dopisując na afiszach osoby (!) niebiorące udziału w akcji, których nie ma w sztuce. I to jest karygodne. Zwłaszcza biedna Zemsta ma przeklęte szczęście do reżyserów! Uwzięli się na nią. Około tej cudnej komedii utworzyły się całe góry zakłamań, dociekań, nowych „odkrywczych” spojrzeń, nieprowadzących do niczego, a zwykle odbierających jej ciepło, pogodę i słońce, jakie ogrzewa to niedoścignione arcydzieło. A wszystko tam jasne i proste. Nikt nie twierdzi – poza Tarnowskim i jego uczniami-polonistami – by Cześnik, Milczek, Papkin lub podejrzanej bądź co bądź konduity Podstolina byli jakimiś polskimi świątkami, do których się modlić mają aktorzy i pucować ich na arcyaniołów.

Są to ludzie z krwi i kości, z wszystkimi ludzkimi ułomnościami, grzeszkami i hultajskimi kombinacjami. Ale nie ma żadnego powodu – i Fredro na pewno sobie tego nie życzył – aby ukazywać ich jako patologiczne pokraki, jakieś makabryczne monstra minorum gentium, odzierać bezlitośnie z boskiego humoru i gasić te blaski poezji przelewające się złotą strugą w każdym wierszu niemal. I na tym właśnie polega niedościgły geniusz Fredry, że potrafił ukazać wszystkie podłostki i przywary w atmosferze ciepła i wesołości. Nie karze swych bohaterów – śmieje się z nich tylko. Inwencja i odkrywczość reżyserska dochodziła do takich – delikatnie mówiąc – fantastycznych pomysłów, jak np. sławna i do historii już należąca scena dopisywana przez Osterwę: Z podniesieniem kurtyny ukazywał się ksiądz z monstrancją, a za nim kroczył fraucymer Klary oraz liczna czeladź Cześnika wracająca po mszy odbytej w zamkowej kaplicy. Obecny na premierze ówczesny prezydent Stanisław Wojciechowski był wniebowzięty.

Skąd się wzięła ta chmara domowników? U kogo? U Cześnika gołego jak bizun! W egzemplarzy stoi jak wół: „Cześnik siedzi przy stole w szlafmycy, okulary ma na nosie, czyta papiery” i z pierwszymi przez się wymówionymi słowami: „Piękne, dobre w każdym względzie, lasy, gleba wyśmienita…” wprowadza nas w tok akcji, jak nie można lepiej.

Ale wszystko jedno, jak i co, z sensem czy bez sensu, byle inaczej, „odkrywczo”. W innej znów wersji Cześnik wchodzi, miętosząc w zreumatyzowanych paluchach… różaniec. I po co – pytam – robić z Cześnika jakiegoś zidiociałego bigota. Wolał on na pewno jeść, żłopać tęgo węgrzyna („reumatyzmu jakieś łupią…”, kiereszować łby braci szlachty na sejmikach niż klepać pacierze. Ale rozumiem intencję reżysera: że niby pobożny, a drań.

A przecież poszanowanie dla tekstu autora i jego informacji powinno być świętym przykazaniem dla reżysera i aktorów. Dumając kiedyś na tymi „twórczymi” pomysłami, postanowiłem, że jeśli dobry los pozwoli mi – choć wątpię – reżyserować jeszcze kiedy Śluby panieńskie, każę aktorowi grającemu Jana (lokajczuka Gustawa), gdy czeka na swego pana wracającego rano po birbantce spod „Złotej Papugi”, śpiewać… „Kiedy ranne wstają zorze…” Tego rodzaju pomysłów mam parę tysięcy. Mogę je odprzedać bardzo tanio jakiemu „twórczemu” reżyserowi. Żart na stronę! Nić tradycji fredrowskiej porwana została na strzępy; nie zostało z niej prawie nic! A tradycja w sztuce to rzecz wielka. Bez niej nic nowego się nie stworzy.

Wszyscy nasi wielcy aktorzy uważali sobie za zaszczyt i szczęście grać w sztukach Fredry. Niestety, nasza młódź aktorska nie rozlubowała się jeszcze we Fredrze. Jestem pewien, że i na nią czas przyjdzie. Jak trochę podrosną.

 

Jerzy Leszczyński, Karygodne zabawki z Fredrą [w tegoż:] Z pamiętnika aktora, Warszawa 1958, s. 70-72.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: